poniedziałek, 29 czerwca 2009

ZIELAKI



Z Jackiem Zielińskim spotkałem się jakieś trzy tygodnie temu w jego domu w Tarnobrzegu. Sprawa była o tyle prosta, że bardzo dobrze znam się z jego synami – Maćkiem i Tomkiem, a moja mama i chrzestna od najmłodszych lat z jego żoną. Wiadomo - Tarnobrzeg.

Z Maćkiem chodziliśmy do tego samego liceum, dostaliśmy się na te same studia w Krakowie (Maciej - niezapomniana pozycja numer 1., ja 63.). Dzięki mnie Maciek trafił na łamy któregoś z listopadowych "Przeglądów Sportowych" (mecz z Arką, 0:0), gdy polonijna dwójka z "PS" pospiesznie szukała czegoś do „lupy”, czy jakiś tam rameczek. Było więc o synu, który pierwszy raz przyjechał obejrzeć zespół ojca.

Wspólnie z Maćkiem od dawna utrzymujemy, że za kilka lat "będziemy razem trząść polską piłką”. Wciąż w to wierzymy (wierzymy?). Tomek z kolei kończy liceum i poszedł w trochę inną stronę - robi hip hop.

Dzięki temu dobrze znam „background” kariery JZ. Sam, jako mały smyk stałem w kolejce do niego po autograf (miałem ich kilka!). To były czasy, w których walczyłem też z nienośnymi dziećmi z Sikorskiego o koszulkę, uprawniającą do podawania piłek na meczu Pucharu Polski z Cracovią Kraków (1:0? dzięki bramce Andrzeja Białka z karnego? ktoś pamięta?); czasy, w których Paweł Kapsa, jako 16-letni bramkarz KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, na turnieju halowym w Tarnobrzegu, robił zakłady z Wojciechem Małochą. O co się zakładali się piłkarze KSZO? Chodziło o mnie. Spróbujcie zgadnąć.

Na Małochę i Kapsę spuśćmy na razie zasłonę milczenia. W moim zeszycie z autografami znalazły się bowiem jeszcze lepsze kwiatki. Jak dwóch ówcześnych piłkarzy Siarki, którzy kilka lat później rozwozili już po mieście pizzę i z pudełkiem w rękach zadzwonili kiedyś do moich drzwi. Inny – sześć lat później podbijał do mojej obecnej dziewczyny. Tak to się niestety kończy. Z Jackiem Zielińskim było trochę inaczej. Jego autograf po latach ma swoją wartość.

Rozmowa:

Lata 70. Pański ojciec jest kierownikiem Siarki Tarnobrzeg, jej trenerem - stawiający pierwsze kroki w zawodzie Orest Lenczyk, a pan, jako dziecko, kopie z nim piłkę. Prawda czy fałsz?

Prawda. Ciągle kręciłem się wtedy przy zespole, gdy Siarka wchodziła do drugiej ligi, jeździłem na mecze. Zawsze byłem więc blisko piłki, od najmłodszych lat miałem szansę tym trochę przesiąknąć. Pamiętam, że jako mały chłopak byłem na przykład na zgrupowaniu w Nowej Dębie, ale surowy pan Lenczyk na szczęście patrzył na mnie, małego Zielińskiego, przychylnym okiem. Na tamten okres datują się więc początki mojej znajomości z dzisiejszym nestorem polskich szkoleniowców. A pan Orest dziś wspomina z sentymentem fakt, że kręciłem się wtedy na jego treningach. Teraz, po latach, możemy spotkać się już na ławce trenerskiej, wspólnie jadąc na tym samym trenerskim wózku.

Lata studiów na warszawskim AWF i karty z Bońkiem?

Wesołe czasy. Faktycznie tam poznałem Zbyszka. Ja studiowałem dziennie, on zaocznie. To były czasy słynnej afery na Okęciu i jego dyskwalifikacji. Boniek był wtedy poza kręgiem profesjonalnego futbolu, odstawiony na żądanie opinii publicznej i mediów. W tym czasie miał więc sporo czasu, by nadrabiać zaległości na uczelni. Byliśmy blisko na obozie żeglarskim, graliśmy też w karty. „Studenciki”, „naukowcy” – tak często wypomina się AWF trenerom, ale to nie do końca jest na miejscu, bo dzięki temu mamy akurat dogłębną wiedzę, potrzebną do trenowania. Tak się składa, że te lata dały mi akurat najwięcej jeśli chodzi o to, jakim trenerem dziś jestem. Późniejsza szkoła trenerów daje już tylko taki szlif, w przyśpieszonym trybie. A przecież my też graliśmy w piłkę, i to jak. To był sezon 1982/83 - jako AZS walczyliśmy o awans do drugiej ligi z Hutnikiem Warszawa, z Jerzym Engelem na ławce. Studiował z nami wtedy Ryszard Kuźma, który teraz w Lechu będzie moim asystentem, do niedawna trener Motoru Lublin. Później grałem jeszcze w Siarce, nawet w ekstraklasie na początku lat 90, choć to był jedynie epizod, piętnaście meczów, właściwie tylko jedna runda. Liga wyglądała wtedy jednak zupełnie inaczej niż w tej chwili, było więcej dobrych i klasowych piłkarzy. Dziś zdarzają się przypadki, że niektórych zawodników przychodzących do ekstraklasy trzeba uczyć podstaw. Z drugiej strony, kiedyś w lidze - mimo wyższych umiejętności grało się bardziej anonimowo. Nie można było zobaczyć tych meczów. Kiepskiej jakości, bo źle zmontowane, bramki leciały w telewizji. Dziś liga jest fajnie opakowanym produktem, ale słabszym sportowo. Choć wydaje mi się, że za kilka lat znów będziemy dobrą ligą europejską.

No i został pan trenerem. Niemal na samym początku trenerskiej kariery spotkał pan 13-letniego Pawła Strąka, któremu dał szansę trenowania w trzecioligowym zespole seniorów…

To było w Alicie Ożarów, klubie z województwa świętokrzyskiego, który trenowałem przez trzy lata. Klubie – trzeba to dodać - rozwijającym się w trybie przyśpieszonym i bardzo wesołym. Przebieraliśmy się w baraczkach, a po trzech latach, gdy już odchodziłem, stały tam murowane szatnie. Małe miasteczko, fajni, porządni ludzie. Był tam i Paweł, z którym miałem problem. Chłopak był piekielnie zdolny, ale miał tylko 13 lat. Nie odważyłem się dać mu szansy gry w trzecioligowej drużynie seniorów. Gdybym wrzucił go do tego młyna, chyba by mu kości poszły. Byłem wtedy temu pomysłowi przeciwny, ale chłopak trenował z seniorami, co i tak jest wyczynem fenomenalnym, bo radził sobie znakomicie. Od tego czasu nie spotkałem się z nikim tak zdolnym w tak młodym wieku. Błyszczał w reprezentacji szkoły w każdej dyscyplinie – lekkiej atletyce, koszykówce, piłce ręcznej. Karierę mógł zrobić jeszcze większą, ale po meczach Wisły Kraków z Lazio Rzym coś u Pawła się zahamowało.

Innym piłkarzem, którego talent objawił się tak wcześnie był Mariusz Kukiełka w Siarce, ale zbuntował się jego organizm, nadmiernie eksploatowany. Gdy miał 16 lat, wrócił z kadry juniorskiej z Wenezueli i Kolumbii i od razu zagrał w ekstraklasie z Ruchem Chorzów, przeciwko Jackowi Bednarzowi.

Debiut w ekstraklasie, Łęczna, Groclin, Polonia, teraz Lech. Zanim do tego doszło, uczył się pan zawodu w kilku mniejszych klubach. W Siarce Tarnobrzeg był pan Aleksem Fergusonem, odpowiadał w klubie za wszystko, a w wyśmiewanych przez całą drugą ligę Tłokach Gorzyce stworzyliście swoje Old Trafford – nikt z Gorzyc nie mógł wywieźć punktów.

W Siarce to była prawie misja niemożliwa, czasy, gdy już całkowicie wycofał się ze sponsorowania Siarkopol. Gdy w styczniu 1998 roku przyszedłem do trzecioligowego klubu, trwała reforma rozgrywek, spadało pół ligi, a po rundzie jesiennej strata wynosiła kilkanaście punktów do siódmego, dającego utrzymanie, miejsca. Nie mieliśmy sponsorów, nie mieliśmy nic. To były takie dzikie czasy. Było się omnibusem - organizatorem, załatwiało się wszystko. Musiałem sam ogarnąć wiele spraw. Paru znajomych wciągnąłem też wtedy do piłki. Na wiosnę zdobyliśmy 40 punktów, utrzymaliśmy się, stworzyliśmy zespół, który - mimo biedy - tak się zahartował, że po roku w tym samym składzie awansowaliśmy do drugiej ligi. Grając ofensywną, fajną piłkę, strzelając dużo bramek. To był wielki sukces, bo sztuką jest zrobić coś z niczego. W drugiej lidze mieliśmy akurat pecha. To był rok reorganizacji rozgrywek, sezon 1999/2000, grały 24 zespoły, aż osiem spadało bezpośrednio. To były chyba najcięższe rozgrywki w historii, a na ławce tylko kilku rezerwowych na krzyż. Do tego wyjazdy – do Szczecina, Gdańska. Nie udało się, spadliśmy. Murowanym kandydatem do spadku w drugiej lidze byliśmy też przez dwa lata w Tłokach. „Klub ze wsi” – jak nas pogardliwie nazywano – zalazł za skórę paru zespołom, przegrywała z nami cała czołówka. To była ogromna satysfakcja.

Był pan nauczycielem wychowania fizycznego. W środowisku nie brakowało komentarzy, że Zieliński - bezpośrednio ze szkoły - przeniósł się na trenerską ławkę.

Złośliwych ludzi nie brakuje, a prawda była inna. Moje wykształcenie i zawód - to trener piłki nożnej. Jednak pracując w niższych ligach mogłem też pracować w szkole. Zostałem poproszony, by w czyimś zastępstwie zająć się chłopakami. Ciekawie było. Sporo wyciągniętych wniosków, fajny kontakt z młodzieżą na poziomie szkoły średniej. Ta młodzież garnie się do sportu, ale nie ma go gdzie uprawiać. Tak było w mojej szkole. Teraz warunki się zmieniają, budowane są sale. Jednak najważniejsze są i lekcje w-fu w podstawówkach, one fizycznie kształtują młodzież. Tam zaczyna się ważny proces, lecz niestety właśnie wtedy zajęcia z wf prowadzą ludzie nieodpowiedni - nauczyciele innych przedmiotów, kompletnie pozbawieni wiedzy na ten temat. Praca w szkole to był tylko epizod. Po Siarce i Tłokach przyszedł czas na pierwszą pracę w dobrze zorganizowanym, wypłacalnym klubie – GKS Bełchatów. Nie pozwolono mi długo pracować. Po kilku kolejkach zapadł wyrok: Zieliński dokonał złych transferów. A przecież dopiero co ściągnąłem do klubu Marcina Chmiesta oraz Łukasza Gargułę, za którym już wtedy jeździło pół Polski.

Jeśli Bobo Kaczmarek mówi, że wychował połowę polskiej ligi, to o kim w ten sposób mówi Jacek Zieliński? O Gargule i Chmieście?

Ja akurat nie będę mówił, że wychowałem połowę polskiej ligi, tych chłopaków tylko sprowadziłem. Uczciwie mówię, kto przeszedł przez moje ręce, ale bycie czyimś wychowankiem to już coś więcej. Widziałem i trochę pomogłem kilku zdolnym piłkarzom. Paweł Strąk w Alicie, Jacek Kuranty i Dariusz Papierz w Siarce. Ci chłopcy mieli smykałkę do piłki. Idąc dalej, w Łęcznej Grzegorz Bronowicki, Sebastian Szałachowski, Mariusz Pawelec – ci chłopcy poszli przy mnie do góry. Do Piasta Gliwice ściągnąłem Adama Banasia, był Tomek Podgórski - tyle, że on aż do tej pory nie wykorzystał swojego dużego potencjału. Wojtek Skaba w Odrze. Dopiero w Groclinie/Polonii było już trochę inaczej, bo moimi podopiecznymi byli już zawodnicy ukształtowani piłkarsko. Ale choćby takiemu Tomkowi Jodłowcowi zmieniłem pozycję, co też mu wyszło na dobre.

Przyczepiono panu łatkę człowieka, który trochę stoi na uboczu, nie udziela się w mediach. Skąd to wynika?

Nigdy nie ma problemu, by ze mną porozmawiać, ale nie zamierzam się lansować w mediach. Jeśli przez to coś tracę, to trudno. Nie muszę być w każdej gazecie - na siłę i bez przerwy. A są przecież tacy, którzy po otwarciu każdej gazety wyskakują codziennie ze szpalty. To nie dla mnie. Nie jestem też tym typem trenera, który załatwia sobie u dziennikarzy wywiady. Nigdy tego nie robiłem i nie mam zamiaru. Są trenerzy, którzy mają świetne relacje z dziennikarzami, taki Czesiu Michniewicz, fajny i wesoły chłopak, który ma inny niż ja styl bycia. Takie podejście czasami jest dobre, ale często w niego uderza. Teraz może się wyciszył, bo do pewnych spraw podchodzi już z dystansem. Żeby nie było – ja też cenię pewnych dziennikarzy. Są tacy, którzy robią profesjonalną i rzetelną robotę, choć jeden zalazł mi za skórę.

(Dużo więcej w lipcowym "Magazynie Futbol" )

piątek, 26 czerwca 2009

STAMBUŁ ATRAKCJI

Wyjazd do Stambułu udał się, choć właściwie nie powinien. Sporo szczęścia i akcja typu: „wrzutka na aferę”, zapewniła temu wyjazdowi powodzenie. Niemal rzutem na taśmę. I ocaliła pewnie moją głowę, bo Jacek Kmiecik „na łączach” przebąkiwał już: „Zychu, ty już lepiej zostań w tej Azji...”. A jednak. Ktoś kiedyś powiedział, że Zych jest jak gówno. I tak wypłynie na powierzchnię. There you go.

Prezydent Fenerbahce? Poważny facet, dobrze mówi po angielsku. Wydaje się gościem, który o piłce może wiedzieć wszystko. Gdyby nie pomoc towarzyszącego mi przy tej rozmowie tureckiego dziennikarza, musiałbym pewnie - zgodnie z życzeniem Jacka - starać się o azyl w Turcji (tak w ogóle, to na ulicach mówiono do mnie po kurdyjsku). Pomysł Rafała Lebiedzińskiego - w Stambule sprzedawałbym dziś kebaby.

"Zdemoralizowani Ligą Mistrzów"
("Magazyn Futbol", lipiec, 07/2009)

Były deweloper. Człowiek, który trzęsie najlepszym tureckim klubem od jedenastu lat. Piekielnie ambitny, despota, autokrata, który nie powstrzyma się od wyrzucania na zbity pysk członków zarządu, a niesprzyjających mu kibiców poza stadion. Rządy twardą ręką opłaciły się. Fenerbahce to dziś europejski klub, niedawny ćwierćfinalista Ligi Mistrzów o solidnych podstawach finansowych i z nowoczesnym stadionem Sukru Saracoglu. Aziz Yildirim jeszcze przez przynajmniej najbliższe trzy lata będzie zarządzać Fenerbahce Stambuł.

Pod koniec maja został pan wybrany na szóstą kadencję, jakie są jej największe sukcesy wcześniejszych dziesięciu lat u steru Fenerbahce? Jak zmieniło się Fenerbahce odkąd objął pan stery w klubie?

AZIZ YILDIRIM: Gdy zostałem wybrany prezydentem po raz pierwszy w 1997 roku, Fener było czołowym klubem tureckim, ale miało niewielką renomę w Europie. Ktoś słyszał wtedy o Fenerbahce? W dodatku było z klubem z małym stadionem na kilkanaście tysięcy miejsc. Start z tego pułapu nie był łatwy, a jednak zdołaliśmy pozyskać środki i wybudować stadion Sukru Saracoglu. Wychodziliśmy ten stadion, prosząc sponsorów i rząd o pieniądze. Choć obecny premier Turcji Recep Tayyip Erdogan i pół jego rządu kibicuje naszemu klubowi, to wtedy nie było nam tak łatwo. Dziś mamy 55 tysięcy pojemności i obiekt, który zalicza się do grona kilkunastu najnowocześniejszych w Europie. W dodatku należy do klubu, a nie państwa. Drugą istotną zmianą była struktura budżetu. Gdy przychodziłem zarząd był pełen ludzi, którzy nie odróżniali podstawowych pojęć ekonomicznych, a budżet w ponad siedemdziesięciu procent był finansowany poprzez umowy sponsorskie i prawa medialne. Odwróciliśmy proporcje, a trzecim ważnym elementem klubowych zasobów są kibice - sprzedaż biletów i gadżetów. Tak, jak w klubach pokroju Manchesteru United. Już dwa lata temu, przed naszym udziałem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, dostaliśmy oficjalne zaproszenie do G-14, grupy zrzeszającej najmożniejszych w Europie. Teraz dajemy sobie dziesięć lat na to, by stać się klubem absolutnie topowym. Paradoksalnie nasz postęp zaczął się w momencie, gdy Galatasaray zdobyło Puchar UEFA, czyli w 2000 roku. Psioczę na nich i denerwuję się, że odbierają nam kibiców w Stambule, a więc i wpływy, jednak silna konkurencja jest gigantyczną motywacją do pracy. Tego potrzebuje każda liga.

Mistrz Polski Wisła Kraków, podobnie jak Fenerbahce, też miał stadion na 10 tysięcy. Teraz trwa budowa nowego ponad trzykrotnie większego obiektu. Czy zmobilizowanie ogromnych rzeszy fanów i sprzedanie im wszystkim oryginalnych koszulek jest wystarczające, by zbudować silny klub?

- Równie ważna jest pomoc otoczenia. Nam, mówię to w imieniu wszystkich klubów w Turcji, bardzo pomógł rząd, w połowie lat dziewięćdziesiątych oddłużając zadłużone kluby. Ale z drugiej strony część z nich oduczyło to myślenia, dziś na nowo się zadłużyły, nie wykorzystały szansy. Co do Wisły, to mogę się śmiać, bo znam ten klub chyba najlepiej dlatego, że co roku widzę ich w eliminacjach do Ligi Mistrzów. I nigdy w fazie grupowej. Ale każdy wielki klub zawsze odczuwa niezaspokojenie. Mnie na przykład codziennie boli to, że przez dziesięć lat nie udało się nam zdominować ligi, zdobyliśmy tylko cztery tytuły, ten sezon kończymy na odległych miejscu. Jesienią nie będzie nas w Lidze Mistrzów. To nasza wielka porażka, ale są i podstawy do optymizmu, wliczając w to bazę treningową, stadion, kibiców. Jeśli to zbudujesz, to na kilkanaście lat masz spokój. W sezonie 2006/07 sprzedaliśmy sto tysięcy kart członkowskich. Nie wszystko można mierzyć miarą sukcesów na boisku.

(Dużo więcej w lipcowym "Magazynie Futbol")
UMOWA PZPN ZE SPORTFIVE



Oczywiście, tak jak sugerowaliśmy, sprawy w mediach już nie ma.

Spośród ludzi, z którymi rozmawialiśmy najbardziej zadziwił mnie brak jakiejkolwiek wiedzy o umowie samej Elżbiety Jakubiak. A rozmawialiśmy dwa tygodnie po tym, gdy umowę PZPN ze Sportfive podpisano. Szefowa komisji sportu, była minister, nie wiedziała za bardzo, że taka umowa istnieje. „Coś słyszała”. To za mało, by zbudować podstawy normalnie działającego kraju, społeczeństwa. Wymagajmy od polityków więcej.

Inni, poza wylewnym Robertem Kaczyńskim i samograjem Janem Tomaszewskim, też próbowali cedzić słowa. Przynajmniej oficjalnie. Roland Sprung, kiedyś handlujący prawami telewizyjnymi, grał z kolei na czas. W końcu, aby sprawę móc w ogóle poruszyć, kazał przysłać kilka oświadczeń. Na chwilę podniosła się wrzawa. I opadła..

Tekst wspólnie z K. Stanowskim i R. Lebiedzińskim.

"Te miliony śmierdzą"
("Magazyn Futbol", czerwiec, 32/2009)

Jak to możliwe, że prezes PZPN leci na wycieczkę do Afryki z przedstawicielem firmy, z którym kilka dni po powrocie w dziwnym pośpiechu podpisuje gigantyczny kontrakt? Czy to zrozumiałe, iż największa transakcja w dziejach związku nie jest poprzedzona żadną analizą prawną i marketingową? Jak wytłumaczyć, że do rozmów nie dopuszczono innych kontrahentów, którzy – jak sami deklarują – byli w stanie zapłacić zdecydowanie więcej? Czy to nie śmieszne, że za umową głosowali ludzie, którzy… nie mieli pojęcia, co tak naprawdę zawiera warty kilkaset milionów złotych kontrakt?

Zasady gry są jasne i od dawna ustalone – jakikolwiek kontrakt podpisany przez PZPN musi zostać sklasyfikowany jako „podejrzany”, bo piłkarski związek solidnie zapracował sobie na miano instytucji wątpliwego zaufania. Ale ze wszystkich podejrzanych umów, żadna jeszcze nie wzbudzała aż tak wielkich kontrowersji. Tuż po parafowaniu dokumentów Grzegorz Lato wystąpił na konferencji prasowej, by ogłosić, iż PZPN właśnie zarobił 100 milionów euro. Dlaczego skłamał? Szybko wyszło na jaw, że tak naprawdę chodzi o 60 milionów plus ewentualne bonusy. Dlaczego skłamał także mówiąc, że rozpatrywane były dwie oferty, skoro do złożenia drugiej nigdy nie dopuszczono?

Najpierw cofnijmy się trochę w czasie i przeanalizujmy gorące (i to dosłownie) dni w życiu Grzegorza Laty. Na początku kwietnia grupa w składzie Lato, Kręcina, de Zeeuw i Placzyński leci do Republiki Południowej Afryki. Skład grupy zaskakuje – jeśli celem rzeczywiście była organizacja czerwcowego zgrupowania kadry, to wystarczyłby sam de Zeeuw. Tymczasem w Kapsztadzie spotykają się najważniejsi ludzie w polskim futbolu. Czy naprawdę po to, by dogadać się z lokalnym uniwersytetem, na terenie którego miałaby zagrać nasza reprezentacja? Wątpliwe. Andrzej Placzyński, nazywany szarą eminencją naszej piłki, niewątpliwie chciał zacieśnić kontakty z nowym prezesem PZPN. Znaleźć wspólny język, jak to się ładnie określa. Z poprzednim – jak wiadomo – dogadywał się doskonale. Nie jest tajemnicą, że kluczowe sprawy omawiał z Michałem Listkiewiczem w saunie. Ale „Listek” to już melodia przeszłości – obecnie kasę trzyma Lato.

W RPA – gdzie za każdym krzakiem nie czają się wścibscy paparazzi – zapadają najważniejsze ustalenia dotyczące 10-letniego kontraktu między SportFive i PZPN. Miejsce rozmów skutecznie odcina nie tylko media, ale także konkurencję. - Byliśmy z prezesem Latą w stałym kontakcie. Wielokrotnie przyjeżdżałem do Warszawy. W lutym zaprezentowaliśmy nasze pomysły na współpracę. Po raz ostatni spotkałem się z prezesem PZPN trzy tygodnie temu w Kopenhadze podczas kongresu UEFA i pytałem kiedy zostanie ogłoszony przetarg. Zapewnił mnie wówczas, że na pewno zostaniemy powiadomieni. Tak się jednak nie stało, a w środę dotarła do nas wiadomość o podpisaniu umowy – mówi wzburzony Nokilaus von Doetinchem, szef UFA.

Rekord Europy
Kiedy więc Lato i Placzyński (Kręcina i de Zeeuw stanowili tło) wsiadają do samolotu powrotnego z RPA, wszystko już jest jasne. Wkrótce potem w czasie obrad zarządu PZPN wniosek o podpisanie kontraktu przyjęto pod głosowanie. Na kpinę zakrawa fakt, że w głosowaniu brały udział osoby, które nie miały pojęcia, co tak naprawdę jest w umowie. - Umowę czytała komisja. Trzech ludzi z zarządu, w tym ja. I do tego osoby z kancelarii prawnej – bagatelizuje Rudolf Bugdoł, niegdyś masażysta Ruchu Chorzów, a dziś wiceprezes PZPN ds. organizacyjno-finansowych. Tylko, że trzy osoby to za mało, skoro w głosowaniu uczestniczyło aż 15 członków zarządu. 12 było za. Wniosek prosty – co najmniej dziewięciu działaczy poparło dokument, którego nawet nie przejrzeli. A co dopiero mówić o znajomości każdego przecinka.

Zresztą, my tu o przecinkach, a tak naprawdę do dziś nikt nie potrafi powiedzieć, czego tak naprawdę dotyczy kontrakt. Podstawa to prawa telewizyjne w latach 2010-2020, które SportFive odsprzeda stacjom telewizyjnym (i odpowiednio na tym zarobi). Te prawa to podstawa – 60 milionów euro. Ale to nie wszystko. Bugdoł mówi: - Sportfive będzie również zajmował się sprzedażą gadżetów, koszulek, szalików w czasie Euro 2012. Za jakąś prowizję. Nie wiem, jaką dokładnie. Ale większość dostanie PZPN.

Bugdoł – który przed chwilą zapewniał nas, jak starannie został ten kontrakt przeanalizowany – mówi o „jakiejś prowizji”. Ciekawe. A właśnie ta „jakaś prowizja” ma dać brakujące – bo Lato mówił o 100 milionach – 40 milionów euro. Czy więc SportFive dostanie procent od każdej biało-czerwonej pamiątki sprzedanej w czasie Euro 2012? Jeśli tak, to jakiego rzędu będą to pieniądze? Czemu nikt nie zlecił badań, ile federacja może w czasie finałów mistrzostw Europy zarobić? No i przede wszystkim – czy PZPN potrzebuje pośrednika, żeby sprzedać kibicowi koszulkę z orzełkiem albo szalik? Czy na każdej maskotce musi zarobić pośrednik?

Ale pytań jest więcej. Najważniejsze brzmi – czemu umowa jest aż 10-letnia, skoro tak długiej nie podpisała… żadna inna federacja w Europie! - Nikt nie wie co tam jest, może nazwa stadionu, kwestia sprzedaży koszulek. A co do praw telewizyjnych… Czy chodzi o mecze reprezentacji w Polsce, czy też poza? Prawdopodobnie sprzedano pośrednikowi domowe mecze kwalifikacyjne do wszystkich imprez i domowe mecze towarzyskie. Odpowiednia ocena wartości tego kontraktu zależy jednak od tego, z kim Polska w latach 2010 - 2020 będzie grać. Jeśli z Andorą i Łotwą to gwarantowane 60 milionów euro to bardzo dużo, a jeśli z Niemcami, Włochami i Anglią to bardzo mało – mówi Roland Sprung, zajmujący się od lat marketingiem w sporcie.

Ręki „za” kontraktem nie podnieśli dwaj przedstawiciele nowej fali – Jacek Masiota z Lecha Poznań i Marcin Animucki z Widzewa Łódź. – Jestem człowiekiem biznesu, a nie piłki, dlatego trudno mi zaakceptować takie metody działań, przez które jawnie traci się pieniądze. Jeśli negocjacje za pomocą przetargu prowadzi się jawnie, z otwartą przyłbicą, gdy występują strony, które przedstawiają oferty, to oczywiste, że to są warunki, w których można ugrać najwięcej. W podpisaniu tej umowy brakowało jakichkolwiek zasad transparencji i reguł biznesowych – powiedział nam Masiota. Natomiast Animucki, który z kolei wstrzymał się od głosu, jeszcze dodał: - Nie podano nam analizy zysku, strat, zabrakło analizy finansowej. Trudno podejmować decyzję, gdy nie widziałem całego kontraktu, pokazano mi jedynie jej elementy, a kwestie szczegółowe nie były rozwinięte.

Innym to jednak zdecydowanie nie przeszkadzało. Działacze chętnie chwalili się, że przyszłość PZPN nigdy nie rysowała się w tak wesołych kolorach. Mało tego – w przypływie euforii niemal o 100 procent podniesiono pensję Lacie, na czym automatycznie zyskał też Kręcina. Pierwszy zarabia około 50 tysięcy złotych miesięcznie, drugi blisko 40 tysięcy. Podniesiono też diety członkom zarządu. Masiotę i Animuckiego potraktowano jako odszczepieńców. A przecież to, o czym mówią, to abecadło. Chcesz coś sprzedać? Najpierw dowiedz się, ile to jest warte. Bo się okaże, że sprzedałeś zbyt tanio. Tutaj nikt takimi szczegółami głowy sobie nie zawracał.

Napisać, iż ta sprawa brzydko pachnie – to nic nie napisać. Lato tłumaczył, że sprzedawać trzeba było szybko, bo kryzys, co jest całkowitym zaprzeczeniem sztuki biznesowej. Wiedzą o tym nie tylko maklerzy, ale choćby zwykli właściciele mieszkań – nie pozbywają się ich teraz, tylko czekają na lepsze czasy, na okres prosperity. Ale co Lato – z całym szacunkiem dla liczby strzelanych przez niego goli – może wiedzieć o mechanizmach finansowych? W piłkarskiej szatni tego nie uczą, w niej się można dowiedzieć co najwyżej, jak sprzedać mecz, a nie prawa telewizyjne i marketingowe. A już sprzedanie najcenniejszego towaru w czasie krachu to biznesowy kretynizm.

Ale przyjrzyjmy się, kto oprócz Laty podejmował decyzje. Janusz Matusiak, ojciec piłkarza Radosława, w związku odpowiada podobno za marketing, ale na temat kontraktu nie potrafił powiedzieć nam słowa. Ma teraz inne sprawy na głowie – zastanawia się, jak wytłumaczyć, że podpisywał dokumenty w imieniu klubu, w którym podobno już nie pracował. Antoni Piechniczek świetnie czytał taktyki 25 lat temu, ale to trochę co innego niż skomplikowany, gigantyczny kontrakt. To samo zresztą można napisać o Stefanie Majewskim. Bugdoł, jak wcześniej napisaliśmy, zajmował się masowaniem zmęczonych piłkarzy. Do tego Jan Bednarek, czyli technik instalacji sanitarnych oraz Kazimierz Greń, którego wykształcenie nie jest jasne – w wersji optymistycznej, ale mniej prawdopodobnej średnie, w wersji bardziej realnej - zasadnicze zawodowe. I tak dalej… Czy to normalne, że osoby bez jakiegokolwiek biznesowego doświadczenia, a nawet niedouczone i bez choćby elementarnych kompetencji przesądzają o podpisaniu umowy kilkaset milionów złotych? W praktyce naprawdę wykształceni członkowie zarządu PZPN (Masiota, Animucki oraz prawnik Zbigniew Lach) kontraktu nie poparli. Ale takie prawa demokracji – byli w mniejszości.

Co by się stało, gdyby posłuchano argumentów tej trójki? Zacytowany na wstępie von Doetinchen od razu zapowiedział, że jest w stanie w minutę przebić ofertę SportFive co najmniej o 10 milionów euro. Dodał jednak, że jest zszokowany działaniami PZPN. Ale to nie koniec – udało nam się dotrzeć do przedstawiciela jednej z największych firm na świecie, który stwierdził, że byłby w stanie zaproponować polskiemu związkowi nawet 20 milionów euro rocznie (czyli 200 milionów przez 10 lat), ale nie mógł tego zrobić – bo skąd miał wiedzieć, że PZPN chce coś sprzedać? Zazwyczaj w takich momentach sonduje się rynek, rozpuszcza wieści, zaprasza do rozmów potentatów. W praktyce niewiele różni się to od sprzedaży samochodu, kiedy warto umieścić ogłoszenie chociażby w Internecie. Prosta informacja – „sprzedam”. Albo jeszcze inaczej – porównajmy to do piłkarskiego transferu. Czy to możliwe, żeby Wisła Kraków po cichu sprzedała na przykład Pawła Brożka do Grenoble, nie zważając, że są w Europie kluby, mogące (i chętne!) zapłacić zdecydowanie więcej? Jednak giganci rynku praw telewizyjnych o podpisanym 10-letnim kontrakcie PZPN ze SportFive dowiedzieli się z mediów, po fakcie. Zbigniew Boniek kpił: „UFA, Kentaro, Infront, co o tych firmach może wiedzieć Lato? Pewnie myśli, że to nazwy stacji benzynowych”.

Nasz informator mówi: - Żadna inna grupa medialno-marketingowa oprócz SportFive nie mogła złożyć oferty, bo nie została poinformowana ani o terminie, ani o procedurach. PZPN nie posiadał nawet wycen oferty. W normalnych warunkach tak poważnego partnera jak UFA nie ma prawa się ignorować. Ale nie tylko jego. Inne liczące się na rynku mediów i marketingu agencje – jak IMG czy Infront – złożyłyby swoją ofertę PZPN, gdyby zostały zaproszone do udziału w przetargu. Przecież rywalizacja handlowa takich podmiotów miałaby bardzo pozytywny wpływ na PZPN, który mógłby znacznie podwyższyć cenę swojego produktu.

Ostrych słów nie boi się Robert Kaczyński z firmy Go & Goal, mający doskonałe rozeznanie w branży. - Jaka może być ocena tego wszystkiego? Oczywiście, że negatywna. Mówimy o korupcji w futbolu, dziennikarze piszą o sędziach, piłkarzach, a ta korupcja przez duże „K”... We wszystkim trzeba mieć rozsądek i umiar. Z formalno-prawnego punktu widzenia wszystko wydaje się jednak w porządku – związek miał prawo sprzedać prawa i je sprzedał, ale to katastrofa z punktu widzenia finansowego, wskazuje na nią forma sprzedaży. Odpowiedzialni za to ludzie za cztery lata ustąpią ze stanowisk, ale oni wiedzą, że przez podpisanie umowy akurat w takim trybie nic im się nie stanie… I mówi dalej: - Dlaczego podpisano dziwny kontrakt akurat ze Sportfive? A z kim można taki podpisać, jak nie z ludźmi, których się zna od lat? Placzyński nigdy żadnemu działaczowi jeszcze krzywdy nie zrobił, więc dlaczego, jeśli chce się już podpisać jakiś dziwnie wyglądający kontrakt, to nie podpisać go z nim? Jeśli działacze PZPN świadomie biorą taki kontrakt i aferę, która - to oczywiste - po jego podpisaniu nastąpi, to chyba nie za darmo? Koszt medialny tego jest spory, wizerunek związku na tym straci, więc przyjęcie tego "na klatę", musi na coś wskazywać. Ewidentnie na możliwości, no, wie pan...

Kim jest Placzyński?
Smaczku sprawie dodaje osoba Placzyńskiego, o którym od lat pisze się dużo. Już w 2005 roku ujawniono, że to były porucznik SB, a w latach 80. oficer wywiadu PRL (zarejestrowany jako Andrzej Kafarski). „Wprost” donosił: „Placzyński w latach 80. przebywał w Wiedniu jako wicedyrektor Instytutu Polskiego. Nieoficjalnie pracował dla XIV wydziału I Departamentu MSW. - To była wydzielona jednostka do zadań specjalnych. Oficerowie z tego departamentu uczestniczyli w najtrudniejszych grach operacyjnych polskiego wywiadu - mówi Paweł Piotrowski z IPN. Nazwisko por. Kafarskiego znajduje się m.in. w aktach sprawy ojca Hejmy. Jak ustaliliśmy, do Kafarskiego spływała część informacji dotycząca pracy agenta o pseudonimach Hejnał i Dominik. Część notatek operacyjnych była przez Kafarskiego (czyli Placzyńskiego) podpisywana. - Dzień wczorajszy już minął, nie chcę o tym rozmawiać - usłyszeliśmy od Andrzeja Placzyńskiego”.

Faktycznie – dzień wczorajszy minął. Dziś Placzyński jest raczej nazywany „Plackiem”, z jego twarzy nie znika uśmiech. W polskiej piłce nie ma nikogo, kto jawnie wytoczyłby mu wojnę. Podobno pociąga za wszystkie sznurki, nawet wyznacza selekcjonerów – choć nikt się do tego nie przyzna. Jego zażyłość z Michałem Listkiewiczem posuwała się tak daleko, że obu panom „Fakt” zrobił zdjęcia, jak całkowicie nadzy opalali się na basenie w Austrii.

Przeszłość rodem z PRL w polskiej piłce w niczym nie przeszkadza, natomiast może pomóc. W strukturach PZPN aż roi się od byłych agentów, niedawno jeden z nich zeznawał w sprawie Zyty Gilowskiej, inny działa w sekcji piłki halowej. Nikomu to nie przeszkadza. Znamienne są słowa samego Laty (niegdyś senatora z ramienia SLD), który niegdyś powiedział tak: „Ja co do lustracji mam takie samo zdanie jak biskup Pieronek - zabetonować to na sto lat i potem niech się historycy martwią”. Dlaczego by więc nie robić interesów z porucznikiem Kafarskim?

A więc robią. Już poprzedni kontrakt ze SportFive ważny do 2014 roku (bo ten nowy to tak naprawdę przedłużenie poprzedniego) był dziwny. – Jako szef Komisji Etyki przy poprzedniej umowie, właśnie tej do 2014 roku, złożyłem zawiadomienie do prokuratury Warszawa Praga Południe. Dawała ona Sportfive prowizję 29 procent, co wykracza poza jakiekolwiek standardy. 29 procent! Co mi powiedziano? Że jest dużo niedomówień i sprawę umorzono. Wobec tego prokuratura dała niejako przyzwolenie na podpisanie nowej umowy do 2020 roku i działania działaczy PZPN na szkodę własnej firmy. Wtedy nikt się tym nie zajął, więc teraz to nie mój cyrk, nie moje małpy – denerwuje się Jan Tomaszewski, etatowy krytyk PZPN. Na koniec pyta: - Co będzie jak na Euro 2012 reprezentacja zdobędzie na przykład trzecie miejsce? Przecież PZPN mógłby wtedy uzyskać znacznie więcej przy sprzedaży praw na kolejne lata. To na odległość śmierdzi.

Cytowany wcześniej Kaczyński dopowiada: - Nie będzie można wyjść z tej umowy. Równie dobrze mogłaby być to umowa na 110 lat, a nie na 10. To znana praktyka Sportfive, który kontrakty podpisuje w taki sposób, że później muszą one być przedłużane. Możemy być mistrzami Europy 2012 i świata 2014, ale kolejną umowę PZPN znów podpisze ze Sportfive. Może będą to wyższe umowy, ale dalej z tym samym partnerem, bez względu na wszystko.

Jak to jest gdzie indziej?
Wystarczył rzut oka na Placzyńskiego po podpisaniu kontraktu, by zobaczyć, jak bardzo się cieszy. A skoro on zrobił doskonały interes, to znaczy, że… PZPN zrobił kiepski. SportFive jest pewne, że zarobi krocie, co oznacza, że Lato sprzedał prawa do polskiej reprezentacji zdecydowanie za tanio. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to jest w innych krajach.

Co ciekawe, włoska federacja (FIGC) w ogóle nie korzysta z pośrednika przy sprzedawaniu praw. W lutym 2007 roku sprzedała bezpośrednio prawa telewizyjne do meczów pierwszej reprezentacji Italii, U-21, kadr młodzieżowych, futsalu oraz kobiecej reprezentacji publicznemu nadawcy RAI. Nowy kontrakt obowiązujący do końca 2010 roku jest warty 154 miliony euro (rocznie telewizja płaci więc 38,5 mln) – to prawie 30 procent więcej niż wartość poprzedniej umowy, która opiewała na sumę 23,5 mln euro rocznie. W nowym kontrakcie ponownie znalazł się zapis o 28-procentowej podwyżce w przypadku przedłużenia umowy z RAI. Włoscy dziennikarze policzyli, że ich reprezentacja w 2008 roku rocznie wygenerowała (czy bardziej dosadnie - „zarobiła na siebie”) 78 milionów euro. Liczba ta wzrosłaby do ponad 90 mln gdyby piłkarze Squadra Azzurra wygrali Euro 2008. Ale odpadli w ćwierćfinale z Hiszpanami i premie z kasy UEFA przeszły im koło nosa. Co ciekawe te - 78 mln do aż 40 procent! więcej w porównaniu do 2006 r, kiedy przecież Włosi zostali najlepszą drużyną świata. To pokazuje w jak bardzo krótkim czasie może wzrosnąć wartość reprezentacji i co za tym idzie cena praw medialnych i marketingowych. Tym bardziej, że poważni sponsorzy najchętniej oferują dwuletnie kontrakty, ale z zastrzeżeniem, że okres ten przypada na mistrzostwa świata.

Smród wywietrzeje
Z kolei w Hiszpanii już od ponad 20 lat za sterami federacji stoi Ángel Maria Villar – w latach 70. solidny obrońca Athletic Bilbao, dziś wiceprezydent FIFA i UEFA. Villar na przestrzeni lat potrafił - niczym wytrawny polski działacz - stworzyć z hiszpańskiego związku swój prywatny folwark. W latach 1998-2004 prawa telewizyjne RFEF (spotkania reprezentacji Hiszpanii, Puchar Króla i Superpuchar Hiszpanii) były w posiadaniu publicznego nadawcy - stacji TVE. Za 6-letni kontrakt TVE zapłaciła 115 mln euro. W 2005 roku RFEF sprzedała prawa telewizyjne grupie medialnej Santa Monica Sports. Kwota wynegocjowana w umowie obowiązującej do 2010 r (czyli 5 lat) wyniosła 125 mln euro.

Nikt jednak – o czym wspomnieliśmy wcześniej – nie podpisał umowy aż na 10 lat, jak PZPN. To ewenement. Kiedy usłyszał o tym od nas przedstawiciel grupy Kentaro (mającej w swojej „stajni” reprezentację Anglii, Brazylii czy Argentyny), to aż złapał się za głowę: - Dziesięć lat?! Cztery to jest już bardzo dużo. Oszacowanie wartości praw na całą dekadę jest praktycznie niemożliwe.

Lato uważa, że podjął świetną decyzję, generalnie działacze PZPN są zachwyceni. O dziwo, mniej entuzjazmu wykazał przedstawiciel Centralnego Biura Antykorupcyjnego, gdy zapytaliśmy o to, czy z urzędu przeglądane są tego typu transakcje. Wiadomo – wycieczka do RPA, potem kontrakt, bez dopuszczenia konkurencji… Usłyszeliśmy, że odpowiedź uzyskamy dopiero wówczas, gdy złożymy zawiadomienie. No to złożyliśmy. CBA ma się sprawie przyjrzeć.

Natomiast Elżbiera Jakubiak, posłanka PiS, szef sejmowej Komisji Sportu, mówi: - Problemem tutaj jest fakt, że PZPN to stowarzyszenie, one nie są zobowiązane do przetargów. W dodatku PZPN jest stowarzyszeniem, które nie korzysta z funduszów państwa. Dlatego działaczom nikt nie może zabronić podpisania takiej umowy. Choć oczywiście jest to działanie na niekorzyść związku.

Co z całej sprawy wyniknie? Smród. Ale otworzy się okna, z czasem wywietrzeje. Ludzie zapomną. Będzie w końcu nowa afera, ciekawsza, bardziej na czasie. Prokuratura zatrzyma piłkarza, który w czwartej lidze sprzedał mecz za 500 złotych. Kto będzie pamiętał o jakichś prawach telewizyjnych i setkach milionów złotych?

Krzysztof Stanowski, Rafał Lebiedziński, Przemysław Zych

poniedziałek, 1 czerwca 2009

FELIX MAGATH, CZYLI ZMORA PIŁKARZY

"Po trupach do celu"
("Magazyn Futbol", czerwiec, nr 06/2009, 32)

W Polsce często słyszy się - dobry trener, ale bez wyników.
W Niemczech jest ktoś całkowicie inny - kiepski trener, ale z wynikami.


Kiepski, jeli wierzyć naszym zawodnikom, którzy mieli okazję z nim pracować. Magath właśnie dokonał niemożliwego - wprowadził na szczyt Bundesligi Wolfsburg, grając na nosie między innymi wielkiemu Bayernowi Monachium. A potem zaskoczył jeszcze bardziej - ogłosił, że po najlepszym sezonie w historii Vfl przenosi się do Schalke. Oto człowiek, który zaszokował całe Niemcy.

Myślisz Magath, widzisz pot, do tego jęczących piłkarzy i katorżnicze metody treningu. Postać nietuzinkowa, kultowa, która zostanie zapamiętana na długie lata. Nielubiany w gronie piłkarzy, a jednak konsekwentnie zatrudniany przez kluby. Z Arena auf Schalke słychać już krzyk rozpaczy. To wrzeszczą zawodnicy. Ale może za rok zamiast wrzeszczeć, będą świętować, bo Magath nauczy ich wygrywać.

W Polsce na głowę Magatha wylano kubeł pomyj, gdy po Mirosławie Okońskim w latach 80., rok temu na dobre odstawił od składu Vfl Wolfsburg Jacka Krzynówka. Magath o polskich piłkarzach ma jednak bardzo dobre zdanie. - Paweł Wojtala mógł być najlepszym obrońcą Bundesligi, a takiej lewej nogi jaką miał Paweł Kryszałowicz, do tej pory jeszcze nie widziałem - tak Niemiec w prywatnych rozmowach z Berdnardem Szmytem mówił o swoich polskich podopiecznych w HSV Hamburg, Werderze Brema i Eintrachcie Frankfurt.

- Nie jest uczulony na Polaków, dajcie spokój. Sporo razem rozmawialiśmy i wiem, że prywatnie ma bardzo dobre o nas zdanie. Przecież nie ściągał Polaków po ty, by ich dręczyć. Krzynówek przegrał rywalizację z lepszym piłkarzem, a co do Okońskiego, to wiem, że też zachwycał się jego umiejętnościami - mówi Szmyt, prywatnie przyjaciel Magatha, z którym poznał się przy transferach Polaków do zespołów Magatha. Niemiec Polakami się zachwycał, ale szans jednak jakby nie dawał. - Nie lubił Polaków, jestem o tym przekonany. Nie wiem czemu. Ściągnął kilku Polaków do swoich klubów i komu z nich dał szansę? Tylko Kryszałowiczowi - przekonuje Okoński.

Na cześć Saddama
Już sam rodowód Magatha jest zadziwiający. Matka z Prus Wschodnich, ojciec z Portoryko, który na terenie Niemiec służył w US Army. Jako piłkarz przede wszystkim czuł taktykę, był zdyscyplinowany jak mało kto. - Taki mały, lewonożny, rozsądny, niezły technicznie, z tej grupy niemieckich piłkarzy, która w latach 80. zdobywała puchary, też jeden kosztem mnie, był chyba najzdolniejszy - wspomina Zbigniew Boniek, którego właśnie gol Magatha w finale Pucharu Europy w 1983 roku pozbawił szans na trofeum.

- Wódz, lider. Konsekwentny, tak bym go scharakteryzował - opisuje Szmyt. Takim też odkąd został trenerem do dziś próbuje być w szatni. - Chciał mieć nieograniczoną władze, mało kogo słuchał. Gdy ktoś próbował mu cokolwiek wyperswadować, przekazać, odwracał się jak niepyszny i szedł w kierunku tablicy rysować taktykę - opowiada Wojtala, który w czasie swojej kariery dwukrotnie pod koniec lat 90. natrafił na Magatha trenera, w HSV i Werderze. - Z drugiej strony, jeśli już coś obiecał, to zawsze dotrzymywał słowa. Gdy miałem jakiś pozaboiskowy kłopot, to jednym telefonem potrafił postawić do pionu cały klub. Intensywność treningów - to zapamiętam jednak najlepiej - wspomina dziś Wojtala.

Nie przez przypadek nazwano go Saddamem, na cześć irackiego tyrana i dyktatora Saddama Husseina. Qualix - jego drugi pseudonim (od "die qual", "męczyć", "zadręcząć") też nie pozostawia żadnych wątpliwości, co do natury, jaką obdarzony jest niemiecki trener. - Nie miałem z nim styczności, bo kiedy przyszedłem do Hamburga, Magath właśnie odszedł. W szatni jednak czuło się ulgę, nowy trener Frank Pagelsdorf to była już jednak inna półka. Ciężki człowiek, ostry trening, dużo biegania - taki był Magath. Wydawało mu się, że skoro on mógł kiedyś tyle biegać, to i inni mogą tak samo - mówi Jacek Dembiński, w latach 1998-2000 piłkarz HSV.

Maratończyk
- Sam Magath sporo biega do dziś, nie tylko piłkarzom, ale i samemu sobie narzuca katorżnicze maratony. Szkoda tylko, że zapomina, że po takiej dawce, w czasie sobotniego meczu to on usiądzie na ławce, z której będzie przyglądał się wciąż biegającym - podsumowuje Andrzej Juskowiak. Jego zespoły jednak błyszczą na tle innych pod względem przygotowania fizycznego. - Gdybym miał wymieniać przyczyny sukcesów jego zespołów, to na pewno właśnie wytrzymałość u piłkarzy. Do tego żelazna ręka, o ile natrafi na odpowiednich piłkarzy, i przeszłość piłkarska. Jeśli uda mu się wygrać z Vfl tytuł, to będzie znaczyć na pewno więcej niż dwa tytuły Bundesligi z Bayernem razem wzięte - ocenia były napastnik kadry.

Wszędzie jednak gdzie był, stały za nim pieniądze. W taki sposób jest też trochę postrzegany w Niemczech. W Vfl Wolfsburg trafił na dobry okres, na szefów klubu, którzy byli gotowi wydać wielkie pieniądze na jego transferowe fanaberie. - Jakiś czas temu, gdy pisało się negatywnie o kadencji Magatha w Vfl, przeczytałem w niemieckiej prasie, że Magath gdyby mógł, w Wolfsburgu zmieniłby wszystko, a jedyne czego jeszcze nie tknął, to nazwa klubu. Gdyby on o tym decydował, też by ją pewnie zmienił. Lubi władzę i swój punkt widzenia, dlatego przez dwa lata w Wolfsburgu wymienił chyba ze dwa składy. W końcu to musiało się opłacić - opisuje Juskowiak, w przeszłości również napastnik Wilków.

Koniec wolności Okonia
O fanaberiach Magatha najlepiej przekonał się jednak Mirosław Okoński i Jacek Krzynówek. - Bardzo nieprzyjemny człowiek. Ja go po prostu nie lubiłem, a on mnie. Jestem za luźnym człowiekiem, żebym mógł się z kimś takim dogadać - wykłada kawę na ławę "Okoń", o którym w Poznaniu mówiło się, że gdy bawi się Okoński, bawi się całe miasto. Gdy w 1986 roku Okoński trafił do Hamburga, przejął po Magacie numer 10. na koszulce. Do momentu, gdy trenerem był Austriak Ernst Happel, a menedżerem Guenther Netzem, wszystko szło dobrze. Do tego stopnia, że legenda Wielkopolski zajęła nawet drugie miejsce w plebiscycie na piłkarza roku w Bundeslidze. Gdy do klubu w charakterze menedżera przyszedł rygorystyczny Magath, Okoński nie potrafił się odnaleźć.

- Był nieuczciwy wobec piłkarzy, najpierw podpisał ze mną dwuletni kontrakt, a potem zażądał zmiany obywatelstwa na niemieckie, tak aby w kadrze HSV zwolnić miejsce dla kolejnego obcokrajowca. Ja oczywiście się na to nie zgodziłem, bo po takim kroku nie miałbym możliwości wjazdu do Polski przez pięć kolejnych lat. Jak miałbym to powiedzieć żonie, dzieciom? Żeby mu to zakomunikować pojechałem nawet do jego domu. I wie pan co? Tam szok. Okazało się, że jego żoną jest Polka. Może stąd jego niechęć do Polaków? - zastanawia się Okoński.

Dwadzieścia lat później Magath nienajlepsze wspomnienia po sobie pozostawił również Jackowi Krzynówkowi. - To było kuriozum. Ani nie grał, ani dostawał szansy by odejść. Magath ma to szczęście, że pracuje w bogatych klubach, które na takie zagrywki mogą sobie pozwolić. Nawet próbował podbijać cenę za piłkarza, którego niszczył - mówi Juskowiak. Takie gierki Magath stosował również wobec innych graczy, niekoniecznie narodowości polskiej. - Jeden z bramkarzy Vfl miał wysoki kontrakt, a Magath nie widział go w składzie. Był więc nieustannie niszczony. Mógł przychodzić do klubu, trenować indywidualnie na bocznym boisku, a potem iść do domu. I tyle. Takimi psychologicznymi metodami Magath nie raz już próbował wypchnąć piłkarzy poza klub. To samo spotkało Jacka. A podpaść Magathowi nie jest trudno - mówi Jusko.

- Reguły są proste. Skomentujesz coś bez wiedzy Magatha, a nie daj Boże skrytykujesz, to następnego dni gnijesz w amatorach - mówił sam lewoskrzydłowy reprezentacji, gdy uwolnił się od Magatha, przechodząc do Hannoveru 96. Tylko może warto do tych wszystkich wad Magatha jednak się przyzwyczaić? W końcu właśnie dzięki niemu ten niszczony Jacek Krzynówek będzie mógł za kilka lat powiedzieć: - Byłem mistrzem Niemiec. PRZEMYSLAW ZYCH
BAŁKAŃSKIE TALENTY

Tekst w większości powstał już w styczniu czy lutym, z zamiarem opublikowania w "PS". Pracując nad nim spędziłem ponad 50 godzin, dzwoniąc do Serbii, Chorwacji czy Bośni, sprawdzając składy reprezentacji U-21 i U-19 wszystkich bałkańskich nacji na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. Oglądałem filmiki.

Koledzy z "PS" jeszcze mnie za dobrze nie znali. Jeden z nich patrzył na moje obliczenia i kreślenie po składach ze zdziwieniem. Pamiętam, że inny krzywił się na przystanku: "Po co zgłaszasz takie tematy?". A ja zamiast napierdalać newsy z netu, chciałem znów wykreować coś samemu (po "Brazylijczykach Ptaka" ). W dodatku wykreować coś, o czym mało wie. Jak zwykle.

W ostatni weekend przed startem rozgrywek "PS" zapełniły jednak mało sensowne meldunki z klubów ekstraklasy. Tekst, w kwietniu uaktualniony, pojawił się więc w "Futbolu". Zadzwoniłem jeszcze tylko do Andrzeja Czyżniewskiego, który na koniec poprosił mnie o przysłanie mu mojej listy utalentowanych bałkańskich piłkarzy.

Bałkańska fabryka zaczyna produkować dla Polski

Gdzie gra drugi Stilić?
("Magazyn Futbol", maj 2009)

Na Bałkanach talenty rodzą się w każdej wiosce. Aby to udowodnić, wraz z dziennikarzami z tego regionu przeczesaliśmy cały rynek, jakby przy okazji odkrywając jego tajemnice. I wytypowaliśmy graczy, którym polskie kluby powinny się przyjrzeć już w tej chwili.

Jest szansa

Okoliczności są dla polskiej czołówki sprzyjające. Dzięki łatwiejszym kwalifikacjom do Ligi Mistrzów dla mistrza Polski 2009, coraz wyższym budżetom czołowych klubów i budowanym stadionom na Euro 2012, utalentowani bałkańscy piłkarze mogą spojrzeć na Polskę łaskawszym okiem. - Nie mamy już tragicznej infrastruktury, a przecież taki Borac Cacak, czołowy serbski zespół, ma ją wciąż na poziomie Miliardera Pniewy - kręci głową Andrzej Czyżniewski, szef pionu scoutingu Lecha Poznań. To właśnie nasza szansa, bo Serbowie, Chorwaci i Bośniacy przyzwyczajeni są do gorszej otoczki medialnej, gry na rozpadających się stadionach, przy często niewielkiej publiczności, a poza kilkoma wyjątkami z Zagrzebia, Splitu i Belgradu również za małe pieniądze. - Z tych powodów mogą chcie pójść w ślady Stilicia. Polska dla wielu z nich jest takim przedsionkiem do Europy - dodaje Czyżniewski. W którą więc stronę powinno się ukierunkować poszukiwania kolejnych bałkańskich diamentów?

Orzech do zgryzienia
W ostatnich latach Serbowie są stałymi gośćmi turnieju finałowego mistrzostw Europy do lat 21. Dwa lata temu dotarli do finału (z rocznikiem 1984 i młodszymi), poprzednio zajmowali trzecie miejsce (1983), w 2004 roku też grali w finale (1981). Na kolejnych czerwcowych mistrzostwach w Szwecji według prognoz fachowców czeka nas kolejny pokaz serbskiej siły. - Jesteśmy obecni na większości turniejów. Na pewno będziemy też w Szwecji, wyślemy swoich ludzi, obserwatorów. Przyznaję jednak, że dla nas może być już zbyt późno, by przejąć piłkarza, który wyróżnił się na takim etapie. My musimy działać wcześniej - mówi Czyżniewski. Wcześniej bywało tak, że po zakończeniu turnieju U-21 do dobrych, zagranicznych klubów (często Lazio, Nantes, Porto, Espanyol, czy Dortmund) odchodziło około piętnastu uczestników spośród dwudziestu dwóch kadrowiczów serbskiej kadry. Na każdym z osobna belgradzkie kluby: Partizan, Crvena Zvezda i OFK oraz Vojvodina z Nowego Sadu zarabiały wtedy średnio 3 miliony euro. W skali roku kasowały około 10 milionów. - To przeszłość. Dziś w Europie ten, kto ma pieniądze nie czeka jednak aż kolejna serbska generacja dojdzie do finału w Szwecji, gdy ceny za Serbów zostaną wywindowane do kilku milionów, tylko kupuje ich dużo wcześniej - mówi Dejan Jesić, szef działu sportowego serbskiego dziennika "Prawda". - Dlatego większość z tego pokolenia, szczególnie ofensywni gracze, od dawna gra już w klubach zachodnich, na przykład Miralem Sulejmani w Ajaksie, Gojko Kacar w Hercie, czy Milan Smiljanić w Espanyolu - dodaje Jesić. - Tego Kacara to my dokładnie oglądaliśmy i też usiłowaliśmy kusić, wyprzedzili nas jednak Niemcy. Zapłacili około trzy miliony euro - przypomina sobie Andrzej Czyżniewski. - Jednym z obserwowanych przez nas graczy był też Czarnogórzec Stevan Jovetić. Nie był już jednak anonimowym piłkarzem, a tylko w takim układzie mamy szanse na sprowadzenie piłkarza. Za dużo już było szumu wokół niego, przez co chłopak miał zbyt wysoką cenę. W końcu trafił do Fiorentiny. Rynek serbski jest po prostu najdokładniej penetrowany spośród wszystkich bałkańskich. Inna sprawa, że w każdym zespole ligowym wciaż gra po kilku piłkarzy, którym wróży się piękną przyszłość - dodaje Czyżniewski. Nawet jeśli piłkarz zostanie przeoczony przez kluby zachodnie, nie oznacza to, że w małym klubie młodzian pozostanie na zawsze. - Niedawno Partizan i Crvena stoczyły między sobą wojnę o resztę pozostałych w małych klubach zdolnych graczy, tych mających szansę w barwach Serbii zagrać na turnieju U 21 w Szwecji - tłumaczy Jesić, też pracownik serbskiej federacji.

Najlepsza polisa na życie
Nawet jeśli spróbujemy Serbów sprowadzić wcześniej, może nie być łatwo. Oni wydają się czekać na oferty z Belgradu lub Zachodu. - Jedynym magnesem, który w tej chwili może przyciągnąć młodych Serbów do ligi polskiej są pieniądze. Bo Polska nie jest kierunkiem marzeń dla żadnego serbskiego piłkarza - opowiada Jesić. - Bo popatrzmy jak piękne są to czasy dla serbskiej piłki, czasy w w których Manchester United za kilkanaście milionów euro kupił z Partizana 21-letniego Zorana Tosicia i 17-letniego Adema Ljajicia, gdy kilku młodych graczy szlifuje swe umiejętności w Interze Mediolan, kiedy Milana Jovanovicia, gracza Standardu Liege, chce kupić Real Madryt, a każdy krok 17-letniego napastnika Vojvodiny Nowy Sad Danijela Aleksića (debiutował kadrze grudniowym meczem z Polską - przyp. red.) śledzi Ajax Amsterdam. Dziś każdy chłopiec w Serbii marzy o pójściu w ich ślady - zapewnia Jesić. A chłopców jest dużo, bo fabryka nie zaprzestaje produkcji. - Dla naszych klubów utalentowane dzieciaki to najlepsza polisa na życie, nawet na kilka sezonów do przodu, istna żyła złota. Muszą więc zażądać kilku milionów euro. Bez nich nie przeżyją. Czy tyle są w stanie zapłacić polskie kluby? - pyta retorycznie Serb. - Myślę, że kwota, którą mogą wydać polskie kluby będzie się stale przesuwać w górę. W tej chwili nasza czołówka może już zapłacić około 800 tysięcy euro, nawet do miliona. Nie ukrywam jednak, że nasi scouci w Serbii szukając piłkarzy biorą pod uwagę tę górną granicę cenową, przeprowadzają wywiad środowiskowy na temat oczekiwań klubu. Bo myślę, że właściciele polskich klubów są już w stanie podjąć decyzję, by wydać milion euro za piłkarza - przekonuje Czyżniewski.

Jak przechytrzyć potęgi?
Konkurowanie z Partizanem Belgrad nie jest proste, rzecz jednak nie rozbija się jedynie o marzenia młodych piłkarzy i popularność belgradzkich klubów. - Również jeśli chodzi o pensję, to przyznaję, rywalizacja o piłkarza z takim Partizanem nie byłaby łatwa. Nie mówię już nawet o wyciągnięciu kogokolwiek od nich. Inaczej rzecz wygląda w przypadku przechodzącej kryzys finansowy Crveny czy chorwackiego Hajduka. Tu finansowo jesteśmy w stanie podołać i zapewnić porównywalne pensje, w niektórych przypadkach nawet lepsze - mówi szef scoutów Kolejorza. - W innych miejscach niż Serbia polskie kluby mają znacznie większą szansę na sukces. Powinny przyglądać się całej lidze bośniackiej i piłkarzom z mniejszych klubów chorwackich, takich jak Varteks Varażdin, NK Rijeka czy NK Osijek - uważa z kolei Tomo Nicota, dziennikarz chorwackiego dziennika 24 sata. - I to najlepiej obserować tych, którzy grają jeszcze dla kadry U-19, a nie już U-21, bo na szukanie ich w młodzieżówce w dzisiejszym świecie może być już zdecydowanie za późno. Tylko w ten sposób można jeszcze próbować przechytrzyć Dinamo Zagrzeb, Hajduka Split i czołowe kluby serbskie - dotrzeć do piłkarza zanim ten dowie się o zainteresowaniu nim przez którąś z potęg. Potem bezwględnie ściągnąć, bo w przeciwnym razie za kilkaset tysięcy euro skupi ich takie Dinamo i odsprzeda Zachodowi za dziesięć razy więcej. Nie wszyscy są ich wychowankami, ale swoje macki mają w całych Bałkanach - zdradza tajemnice poruszania się po bałkańskim rynku chorwacki dziennikarz. Pięć lat temu podobnie postąpiła Wisła Kraków. Za 400 tysięcy euro z Żeleznika Belgrad pozyskała kapitana serbskiej młodzieżówki Nikolę Mijailovica, który pół roku później poprowadził Serbów do finału U-21 z Włochami. Tą droga powinny podążyć czołowe kluby ekstraklasy i nie zmieni tego fakt, że poza wielkim potencjałem piłkarskim Mijailović pokazał w Polsce sporą fantazję poza boiskiem, m.in. walcząc z krakowskimi policjantami. - Choć z bałkańskimi potęgami w pewnych warunkach jesteśmy w stanie rywalizować, i być może kiedyś bezpośrednio im spróbujemy zabrać jakiś talent, to szukamy przede wszystkim piłkarzy, którzy w swych krajach są jeszcze w miarę anonimowi. Chcemy ich znaleźć zanim dotrą do nich przedstawiciele Partizana czy Hajduka, nie mówiąc już o Zachodzie. A że działamy w warunkach bezwględnej konkurencji, dlatego w naszej bazie danych znajduje się mnóstwo nazwisk, kolejni trafiają do niej po każdej kolejce wszystkich bałkańskich lig. Także słoweńskiej i albańskiej - opisuje pracę Lecha Czyżniewski.

Prawa Bałkanów
O supremacji Partizana, Crveny, Dinama i Hajduka na całych Bałkanach świadczy pozycja, którą mają w sąsiednich państwach. Dodatkowo pomaga im słabsza kondycja klubów, na przykład bośniackich, które nie czynią wielkich przeszkód w odejściu najzdolniejszym graczom. - Bośnia to trochę taka dzika ziemia, ich kluby nie są tak dobrze zorganizowane jak na przykład chorwackie, stąd łatwiej kogoś stamtąd pozyskać za małe pieniądze. Przy tym piłkarze z Bośni dłużej pozostają anonimowi - mówi Czyżniewski. Największe bośniackie talenty z kraju wyjeżdżają co pół roku. 20-letni obrońca Ognjen Vranjes za 150 tysięcu euro trafił w styczniu do Crveny z Boraca Banja Luki, a Aleksandar Kosorić za niewiele więcej ze Slaviji Sarajewo do Partizana. Gdy na rynku macedońskim pojawił się 21-letni Ivan Trickovski, piłkarz o skali talentu porównywalnej do Gorana Pandeva z Lazio Rzym, został przez Crvenę błyskawicznie wykupiony z Rabotnicki Skopje za 800 tysięcy. - Na bałkańskim rynku trzeba działać szybko i rozpychać się łokciami. Wielka bałkańska czwórka, ze względu na renomę i rozwinięte kontakty z agentami piłkarzy, zbiera niemal wszystkie plewy - powiedział nam anonimowo jeden z agentów działających na rynku serbskim. Dla Lecha, Legii i Wisły istnieje jednak cień nadziei, bo klubom spoza Bałkanów bywa czasem łatwiej. - Toczy się tu wojna medialna. Tuż po tym, gdy bośniacki lub macedoński talent przejdzie do wielkiego klubu z Serbii lub Chorwacji zaczyna się przekonywanie go do przyjęcia miejscowego obywatelstwa. Z tego powodu w Bośni wolą sprzedawać piłkarzy poza Bałkany. Także po to, by nie wzmacniać sąsiednich lig - kontynuuje nasze źródło. Z podobnych, ambicjonalnych względów łatwiej działać polskiej czołówce również w samej Chorwacji. - Cechą charakterystyczną naszego rynku jest zawyżanie cen. Jeśli piłkarz przechodzi z Varteksu do Dinama lub Hajduka za dwa miliony, to nie znaczy, że tyle samo Varteks chciałby od klubu polskiego. W Chorwacji wiedzą, że takie Dinamo ma pieniędzy w brud ze sprzedaży Luki Modricia, Vedrana Corluki i Eduardo, dlatego ciągną od nich pieniądze bez skrupułów. Takie są realia naszego kraju - mówi Tomo Nicota, dziennikarz 24 sata. - Bierzemy pod uwagę zarówno ten nacjonalistyczny aspekt, jak i grę rynkową w Chorwacji - przyznaje Czyżniewski.

Niemcy śledzą Lecha
Te ułatwienia nie zwalniają jednak od szybkich działań, szczególnie tam, gdzie szanse na efekt starań są największe - w Bośni. Bo odkąd w Bundeslidze zabłysnęło kilku rodaków Stilicia, a do Lyonu za 7,5 mln euro trafił Miralem Pjanić, na ten kraj szczególną uwagę zaczęły zwracać kluby niemieckie i francuskie. Do tego stopnia, że nazwisko bośniackiego scouta Werderu Brema Husnija Fazlicia pojawia się w codziennej prasie. Dlatego to nie przypadek, że Stiliciem niedawno zainteresowany był Werder. - Gdy Lech negocjował latem przejście Bośniaka, bremeńczycy pozyskali ze Slobody Tuzla równie utalentowanego piłkarza, Saida Husejinovicia - mówi Oleg Lokmić, dziennikarz Dnevni Avaz. Bo i sam Husejinović to w wielu elementach kopia Stilicia. W poprzednim sezonie ligi bośniackiej strzelił trzynaście goli (Stilić dziesięć) i został przez Werder wykupiony za 900 tysięcy euro (Stilić za 600 tysięcy). Takich piłkarzy jest więcej. - Zgadza się, ale należy jednak pamiętać, że o powtórzenie sukcesu ze Stiliciem będzie bardzo trudno. Semir był najlepszym piłkarzem jakiego w ostatnich dobrych kilku latach wydała liga bośniacka. Kilku o porównywalnej skali talentu trafiło do Niemiec i Chorwacji. Teraz, aby kogoś znaleźć w Bośni, trzeba kopać głębiej - ostrzega. Lech chyba coś wykopał. - W kwietniu kończymy ostatecznie proces obserwacji, a w maju przystępujemy do etapu negocjacji z wytypowanymi przez nas piłkarzami - kończy Czyżniewski. PRZEMYSŁAW ZYCH