poniedziałek, 27 lipca 2009

OKO, DZIESIĄTKA, OKO, DZIESIĄTKA, OKO, DZIESIĄTKA



"Geniusz i utracjusz"
("Magazyn Futbol", sierpień 2009)

Lewą nogą "wiązał krawaty", gwiazdom Bundesligi zakładał "siatki". Był królem ateńskich dyskotek i poznańskich pubów. Mirosław Okoński na boisku i w kasynie zawsze grał o całą pulę, zawsze stawiał na "dychę". Bóg dał mu talent, życie zabrało miliony, ale legendą polskiej piłki i tak zostanie...

Z Okoniem rozmawiałem przy piwku o ósmej rano, co opisałem już przy okazji rankingu 25. zmarnowanych talentów, w których Oko zajął u nas pierwsze miejsce.

ZYCH: "Okoński? Najlepszy lewonożny piłkarz w historii Bundesligi" - tak mówili niektórzy niemieccy dziennikarze. "Lewa noga znaczyła dużo więcej niż u niektórych dwie" - to opinia o panu Kazimierza Górskiego. Skąd to pokrętło w lewej nodze?

OKOŃSKI: - Nauczyłem się tego w szkółce Gwardii Koszalin, jako ośmioletni chłopak. Po mnie był tam też m.in. Mirek Trzeciak. Ojciec miał pretensje, że wybrałem Gwardię, czyli klub milicyjny, a nie Bałtyk, klub budowlany. Jako ośmiolatek wygrywałem turnieje strzelców, pięcioboje piłkarskie polegające na odbijaniu futbolówki lewą nogą przez paliki, prawą, głową. Grałem dzień w dzień na podwórku. Już wtedy spokojnie podbijałem piłkę trzy tysiące razy.

Słyszałem, że umiał pan "gasić" na nodze podrzuconą w powietrze monetę, która spadała płasko na but.

- Dziś mało komu nie spadłaby piłka ze stopy! Jak poszedłem do Legii, to w szatni niektórzy sobie podbijali piłkę. Stefan Majewski i inni. Ale oni, by ją podbijać, musieli wstawać, a ja podbijałem futbolówkę siedząc. Kochałem technikę od dziecka, do dziś ją mam i nawet na meczach oldbojów wciąż zdarza mi się dostać sporo braw! Mam 50 lat, a kibice wciąż mówią, że to jest nieprawdopodobne. Dzięki technice zauważył mnie Guenter Netzer. To ona otworzyła mi drzwi do kariery. Netzer, po obejrzeniu meczu Lecha, powiedział do trenera-legendy Ernsta Happela: "Słuchaj, mam jednego zawodnika, dziesiątka na koszulce". Happel, po obejrzeniu mojej gry, odpowiedział mu: "Jak nie przywieziesz mi Okońskiego, możesz w ogóle nikogo nie kupować". Pięć razy do Poznania i Warszawy przyjeżdżał Netzer, który pracował nad tym transferem. Przyjeżdżał i wyjeżdżał. Nic z tego - mówiono mu. Problem był taki, że oni - ludzie z Zachodu - w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że u nas jest przepis, iż piłkarz musi mieć 30 lat, by pozwolono mu wyjechać. Ja miałem wtedy 28. Pomogło jednak pismo, które wysłałem do PZPN.

Kto jeszcze przyjeżdżał oglądać Okońskiego?

- Chociażby wysłannicy Paris Saint Germain, gdy miałem 21 lat. Wtedy sponsorem paryżan był słynny aktor Jean-Paul Belmondo, niesamowity kibol tego PSG. Przyjeżdżał więc kilka razy do Poznania, gdzie mieszkał w hotelu "Merkury". Chciała mnie również Admira Wacker Wiedeń. Też się nie dało. Dopiero po moim liście otwartym, gdy spytałem: kiedy wy chcecie zarobić na mnie pieniądze? Gdy na rencie będę? W 1986 roku trafiłem więc do HSV.

Tam upokarzał pan obrońców.

- Na treningach musiałem grać przeciw Manfredowi Kaltzowi, najlepszemu obrońcy Bundesligi, w której rozegrał ponad 600 meczów. Happel wystawił mnie na lewą pomoc, więc grałem przeciwko niemu, bo on był prawym obrońcą. Kolega, który grał w Olimpii Poznań, stał z boku i mówił mi: graj to, co grałeś w Poznaniu. Siłą rzeczy musiałem doszlifować umiejętność dryblingu. Ośmieszałem Kaltza strasznie, kiwałem go jak psa, z uśmiechem na buzi. Dziwię się skąd miałem tyle werwy w sobie. Jak on musiał mnie nienawidzić? Albo moja bramka roku w Europie, gdy okręciłem w polu karnym pięciu obrońców Fortuny Duesseldorf. Wpadałem w amok, gdy miałem piłkę u nogi. Skakałem pół metra, uciekałem przed ich faulami. W sezonie 1986/87 wychodziło mi wszystko, więc wybrano mnie drugim w plebiscycie na najlepszego piłkarza Bundesligi, za Uwe Rahnem, a przed Lotharem Matthaeusem.

Szkoda tylko, że trzy mundiale uciekły…

- W 1978 złapałem kontuzję, gdy mieliśmy jechać do Argentyny. Hiszpania 1982 mi uciekła, bo trenerem był Antoni Piechniczek. To był układ łódzki, Piechniczek miał tam swoich ulubieńców. A taki Łazarek, gdy był selekcjonerem, popełniał błędy. Powoływał trzech lewonożnych piłkarzy, w tym mnie i Włodka Smolarka. Graliśmy wszyscy obok siebie, między innymi w pamiętnym, bezbramkowym meczu z Cyprem. Wcześniej kibice mieli pretensje: jak to - Okoń, najlepszy piłkarz Bundesligi, nie jest powoływany? Dostałem więc powołanie. Co z tego, skoro Łazarek nie umiał odpowiednio mnie wykorzystać.

W rankingu "MF" na stu najlepszych polskich piłkarzy w historii zajął pan 19. miejsce. Czemu nie wyższe? Miał być pan skrzyżowaniem Deyny z Lubańskim.

- Gdy byłem mały, to na boisku udawałem Włodka Lubańskiego. Wszedł mi w głowę jego sposób gry i zawsze próbowałem go naśladować. Z kariery jestem zadowolony, choć mogłem osiągnąć więcej. Może nie powinienem odchodzić z HSV? Zadzwonił do mnie Felix Magath, po odejściu Netzera menedżer HSV, i mówi: "Przyjeżdżaj do klubu". Przyjechałem, a ten mi mówi: "Przyjmujesz obywatelstwo niemieckie, żeby zwolnić miejsce dla obcokrajowca". A ja mu mówię: "Co? Mam 30 lat i teraz mam się w to bawić? Mam rodziny nie zobaczyć przez pięć lat?". Wówczas niechybnie na tyle zabroniono by mi wjazdu do Polski. Zagotowałem się: dlaczego ja, Polak, mam przyjmować obywatelstwo niemieckie? Niech zrobi to Duńczyk Nielsen, albo ten austriacki stoper. Dzwonię do domu Magatha. Mówię: "Dzień dobry". A tam, z drugiej strony, jego żona… Polka! I mówi: "Proszę?". "Czy można z Feliksem?" - pytam. "A kto mówi?" - ona na to. "Mirek Okoński w sprawie transferu…" - mówię do niej. "Ich verstehe nicht" - ona nagle oświadcza, że nie rozumie po polsku! Jaja! O tym, że chcą, bym odszedł do AEK, dowiedziałem się o pierwszej w nocy, gdy obudzono mnie na zgrupowaniu. Zadzwoniłem tylko do żony, a o ósmej już leciałem do Aten na badania. Szybka akcja, zdecydowałem, że w Grecji nie będą mnie tak traktować jak w Hamburgu. Na lotnisku w Atenach rano było już ponad trzy i pół tysiąca ludzi czekających na Okońskiego.

Żadnych zmartwień w Atenach?

- Bardzo nieelegancko jako Polak zachował się Jacek Gmoch, trener Olympiakosu Pireus. Prezydent tego klubu, zresztą taki mały mafioso, bardzo mnie chciał pozyskać. Powiedział Gmochowi: "Pojedź do Niemiec na turniej i przywieź dziesiątkę z HSV, czyli Okońskiego". O tym dowiedziałem się znacznie później. W tym turnieju, w którym grał Bayern, HSV, Borussia Moenchengladbach i Eintracht, zostałem wybrany najlepszym piłkarzem. A Gmoch ani słowa do mnie nie powiedział, zaczął rozmawiać z Lajosem Detarim, węgierską "dziesiątką" z Eintrachtu. Tak potraktował Polaka. Później przyjechał do mnie prezydent AEK i szybko załatwiliśmy transfer. Gazety pisały: "Jak to? Okoński miał być w Olympiakosie". Okazało się, że Gmoch nie chciał brać "kaleki" do Pireusu! Jak mi tłumacz powiedział co napisano w gazecie, byłem w szoku. Rzekomo miałem być po pięciu operacjach. Gmoch nie przypuszczał, że jednak trafię do Grecji i to się wyda. Czeski film! No to powiedziałem: "Zróbcie nam wspólną konferencję – z Gmochem, ze mną i Detarim, który przeszedł do Olympiakosu. Wyłożę nogi na stół, a Gmoch niech pokazuje ślady po operacjach! Wszystko Gmochowi na tej konferencji wyrzuciłem. Na koniec sezonu pożałował. 90 tysięcy kibiców na trybunach, mecz o mistrzostwo. AEK wcześniej nie zdobył tytułu przez 10 lat. Na ławce Dusan Bajevic, ściągnięty wtedy, gdy ja przychodziłem. Końcówka meczu. Trzech rywali okiwałem, zrobiłem zamach, pozorując, że strzelam, minąłem bramkarza, podałem do kapitana, pach, pach, gol. Zdobyliśmy mistrzostwo Grecji. Gmocha zwolnili. Pięć operacji miałem, tak?

Może Gmoch nie chciał Okońskiego, bo pan - wrzucony w ramy i schematy - tracił połowę wartości?

- Gmoch w kolejnym sezonie poszedł trenować zespół z Rodos. Dostał od nas dwójkę. Jedną brameczkę strzeliłem ja. Jeśli wcześniej bał się, że rozłożę jego zespół, no to rozłożyłem. Dużo luzu na boisku dawał mi Ernst Happel w HSV. Mówił: "Nie cofaj się, zostań w ataku". Obserwował mnie w czasie meczu i gdy tylko przekraczałem połowę boiska, wracając się, z całą siłą gwizdał i krzyczał: "Okoński do przodu!". W ten sposób mój talent mógł zostać najlepiej wykorzystany. Kiedyś w reprezentacji był Matysik od czarnej roboty. Jak straciłem piłkę, on mnie asekurował. Dlatego szło mi tak dobrze. A czemu Gmoch po mistrzostwach świata w Argentynie uciekł z Polski do Skandynawii? Uciekł przed polskimi piłkarzami. Mieliśmy spotkanie w Victorii. Były pieniądze z FIFA do podziału. Okazało się, że poszły do jego kieszeni. Teraz przyjęli go do komentowania. Jak patrzę co on robi w tej telewizji, gdy maże po monitorku - tu strzałka w tę, inna - w tamtą, to śmiać mi się chce. Nie ma to żadnej merytorycznej wartości. Mówi, że tu powinni stać ci, tamci tu. Jeśli jest taki mądry, czemu dalej nie pracuje jako trener? Powiem czemu: bo to już nie jest ta sama piłka. Nikt go nie przyjmie. Lech oddał mistrza, ale grał dobrą piłkę, nawet w meczach z Udinese. Czy Lech chciałby Gmocha? Niech dalej maże punkciki w TVP. Podczas niedawnego meczu Brazylii już ich nie mogłem słuchać, przełączyłem na SAT 1.

Ocenia to pan, Brazylijczyk w polskiej skórze, którego Bóg wrzucił w ligową szarzyznę?

- Mnie brazylijska piłka imponuje. Dla mnie siła, typowy angielski futbol, to jest dno. Z Manchesteru United odszedł Cristiano Ronaldo, za chwilę odejdzie ktoś inny i znów dominować będzie techniczny futbol z Hiszpanii. Hiszpanie grają piłką. Marzyłem o ich lidze, tam mój talent by się spełnił. Nie udało się przez ten głupi przepis, że można wyjechać w określonym wieku. Dajcie mi teraz 20 lat, dajcie mi te możliwości, jakie są dziś… To była dla mnie tragedia. Lepiej powiodło się Zbyszkowi Bońkowi. Wyjechał, gdy miał 26 lat.

Swoje pan zarobił, swoje wydał... Talent miał pan nie tylko do piłki, ale i do zabawy. Podobno kiedyś był pan na weselu do piątej nad ranem, dwa promile we krwi. O jedenastej mecz, 2:0 dla Lecha. Kto strzelił? Okoński.

- Niczego nie żałuję, to było królewskie życie. Ale do każdego meczu byłem przygotowany. Graliśmy mecz z Pogonią Szczecin w Poznaniu. Pogoń mieszkała w hotelu "Merkury", o czym nie wiedziałem. Trenerem Pogoni był Leszek Jezierski, a ja trochę przypadkowo się tam znalazłem… Dyskoteka, nie dyskoteka - wiadomo. Coś tam już wypiliśmy. A że wesele było w drugiej salce… Tam mnie nie było. Nie, nie. Tak było tłoczno, że piłkarze Pogoni nie mieli nawet gdzie zjeść kolacji, zostali w pokojach i tam jedli. W barze siedziałem, spotkałem trenera Jezierskiego. Mówię mu: "Panie trenerze, zapraszamy na lufkę". On mi mówi: "Ale jutro mecz! Nie grasz?". Powiedziałem, że mam kontuzję. I… kolejka, lufka. Posiedzieliśmy sobie, powspominaliśmy. Do czwartej rano. Przyjechała po mnie żona, odwiozła do domu. O 8:30 była zbiórka na stadionie. A tu zaskoczenie, bo - mimo kontuzji - trener wstawił mnie do składu. Do przerwy strzeliłem jedną bramkę, potem drugą. 2:0. Jezierski wparował do szatni i mówi: "Idźcie wy w p…u! Okoń do czwartej rano siedział w barze, a wy odpoczywaliście w pokoju, kolacyjkę przyniesiono, wuzetki, telewizorek. Okoński o świcie do domu wraca i jeszcze wam dwie bramki strzela? To ja wolę takiego jednego Okonia, niż was dziesięciu!".

A jak było w Grecji?

- Media ciągle pisały, że Okoń pije. Czemu się dziwić, skoro miałem w Atenach prezesa Giannapoulosa, który ciągle mnie zapraszał do swojego lokalu? W Atenach miał ich trzy - jeden w centrum na dwa tysiące ludzi. A że mieszkałem jakieś pięćset metrów od tego lokalu, to wie pan… cały czas tam byłem. Balowałem do czwartej czy piątej nad ranem, ale mogłem, bo treningi mieliśmy o 17-18. Wysypiałem się więc, szedłem na trening, a po nim do baru. Jednak nikt mi nie powie, że sobie balowałem przed meczem. Przed każdym, dwa dni wcześniej, mieliśmy zgrupowanie. Tam byliśmy pod kluczykiem.

Nie wierzę, że nic pan na to nie wymyślił.

- Szczerze? Raz, ale naprawdę tylko raz. To było w Pireusie, graliśmy z Olympiakosem. Prezes przyjechał z małżonką. Czuło się presję. Zamknęli nas szczelnie w hotelu. Siedzieliśmy wszyscy przebrani w dresy, żebyśmy się wyróżniali. Żaden z nas nie mógł wyjść. Patrzę przez szybę, w holu stoi prezes, trener Bajevic, wszyscy. Normalnie piguła mi już wychodziła, tak bardzo chciałem pograć w kasynie. Poszedłem więc do szatni w hotelu, dałem szatniarzowi trochę pieniędzy i mówię mu: "Daj mi swój garnitur". Przebraliśmy się, dałem mu swój dres. Nikt mnie nie poznał w tym garniturze, więc wyszedłem z hotelu. Wpadłem do kasyna i - zza pleców prezesa AEK - stawiałem na te same numery co on. Wygrałem pięć tysięcy marek, kiedy wypaliłem: "Prezesie, serdecznie panu dziękuję". Ten się zerwał z krzesła: "Co ty tu robisz? Skąd masz ten garnitur?" – wykrzyknął. "Ja tu tylko na dziesięć minut, spokojnie". Prezes: "Okoń, szybko do góry! Do siebie!". Tej nocy nie piłem jednak żadnego alkoholu. Kasyno to była moja większa miłość niż alkohol.

Gdzie wygrał pan więcej – w Atenach, Poznaniu, czy Hamburgu?

- W ruletce stawiałem na "dziesiątkę", bo taki numer miałem na plecach. Raz wygrałem sporo dzięki temu, ale nie w Atenach, tylko właśnie w Poznaniu. "Dziesiątka" wpadła mi cztery razy z rzędu. Rozbiłem bank. "Oko - dziesiątka, Oko - dziesiątka, Oko - dziesiątka" - powtarzał krupier. Gdy w nocy nie szło mi w Poznaniu, wsiadaliśmy do taksówki i jechaliśmy do Warszawy grać w hotelu "Marriott". Gdy nie szło w Warszawie, nad ranem wracaliśmy do kasyna w Poznaniu. Po takiej nocy musiałem podtrzymywać sobie powieki zapałkami, żeby nie zasnąć. Ale nigdy nie piłem przed meczem i nie odpuszczałem treningów. Inni po libacjach narzekali na żołądek. Mówiłem im: "Niepotrzebnie mieszaliście". Z alkoholem radziłem sobie świetnie. Gorzej szło przy stole. W życiu zarobiłem jakieś dwa miliony niemieckich marek. A że rozrzutny byłem i żyłem w luksusie, to - gdy wróciłem do Polski - zostało mi jakieś 600 tysięcy. Wtedy zaczął się jednak zjazd. Potrafiłem w 24 godziny przegrać sto tysięcy! Pan rozumie? Sto tysięcy! Wszystko - Blackjack, jednoręki bandyta. Potrafiłem siedzieć w kasynie kilka godzin przed treningiem. Po treningu - aż do północy. Gdy wróciłem do Polski w 1992, po roku nie miałem już prawie nic.

Z czego pan dziś żyje?

- Mam swoje interesiki… Ale nie chcę o nich mówić. Do tego coś zawsze spadnie z gry w oldbojach Lecha, Orłach Górskiego. Był moment, że trenowałem i grałem razem z reprezentacją hip-hopowców. Był Mezo, Liber. Zawsze ktoś mnie poratuje.

Wracając do dawnych czasów - odpuszczaliście czasem mecze?

- Przyjechali do mnie kiedyś przedstawiciele pięciu klubów i obiecywali nagrodę, jeśli wygralibyśmy ostatni mecz w sezonie z Bałtykiem Gdynia. Przy naszym zwycięstwie lub remisie, spadał Bałtyk. Dlatego pięć klubów chciało nas zmotywować, a Bałtyk od nas kupić mecz. Wziąłem kasę od Bałtyku, ale szybko oddałem, bo reszta zespołu powiedziała, że nie chce. Wziąłem więc pieniądze tylko od pięciu zespołów, które chciały nas zmotywować żebyśmy meczu z Bałtykiem nie przegrali. Minęło kilka dni. Piątek. Patrzę na tablicę, gdzie zamieszczany był skład - kto jedzie, kto nie. A tam mnie nie ma! A przecież to miał być mój ostatni mecz w Lechu! Wszystkich zaprosiłem do hotelu na pożegnanie, gdy okazało się, że w meczu nie zagram, bo trener Jakubowski chciał dać szansę młodym piłkarzom. W Gdyni Lech zremisował 1:1. Piłkarze wrócili i o pierwszej w nocy pukają do mojego mieszkania. Z rana wszystko podzieliliśmy.

Dziś nawet to jest nielegalne. Jednym z zarzutów, które postawiono innej legendzie Lecha, Piotrowi Reissowi, jest to, że przyjął pieniądze od innego klubu za grę fair, za zwycięstwo. Z kolei w lidze hiszpańskiej ten proceder kwitnie na zakończenie każdego sezonu.

- Nie widzę w tym nic złego. Dostaliśmy pieniądze nie tylko od Lecha za zdobycie punktu, ale i od pięciu innych klubów. Zostaliśmy zmotywowani do dobrej gry. No, tak czy nie?

To było powszechne w latach 80.?

- Dam panu inny przykład. Lech Poznań grał z Panathinaikosem Ateny. Ja w tym czasie byłem już piłkarzem AEK. W pierwszym meczu było 3:0 dla Lecha. Na rewanż w Atenach wziąłem na stadion prezesa AEK. Lech mieszkał w hotelu, 500 metrów ode mnie. Trenerem był Jerzy Kopa, który już siedział tam dwa tygodnie nad morzem, na wczasach i kombinował… jak tu sprzedać mecz Panathinaikosowi. Kopa to zawsze była k…. Wiedział, że od Panathinaikosu dostanie więcej niż od działaczy Lecha. Coś jednak nie wyszło. Kolejorz wygrał 2:1. Wziąłem więc swoje prywatne pieniądze i dałem Markowi Rzepce. Powiedziałem: "Zrobiliście mi przyjemność, że tego meczu nie oddaliście. Podziel to między chłopaków. Jako premię motywacyjną". Później się okazało, że Kopa zabronił chłopakom z Lecha spotykać się ze mną! Jak go zobaczyłem w hotelu, to wypaliłem mu w twarz: "Kopa, ty frajerze… Jak możesz chłopaków namawiać przeciwko mnie? To ja ich motywuję, ja się cieszę, że wygrywają!". I splunąłem mu na buty. Później okazało się, że Kopa musiał zmienić zdanie. Wszystko przez to, że samolot się zepsuł, gdy startował z piłkarzami Lecha w podróż powrotną. Zadzwonili do mnie i mówią: "Mirek, słuchaj, samolot się zepsuł, pomóż!". No to pomogłem – załatwiłem hotel, wezwałem dyrektora LOT–u, zjedli u mnie śniadanko. Chciałby pan zobaczyć minę Kopy?

Z Legii do Lecha wykupili pana poznańscy biznesmeni. Co z nimi?

- Czym się zajmowali? Prowadzili interesy. Złożyło się na mnie tylu kiboli, że głowa mała. Pieniądze potrafili wyciągnąć spod ziemi. To byli bogaci ludzie, poznańscy rzemieślnicy. Wille pobudowali, furami się wozili po mieście. Dostawałem od nich premie za mecze. Warto było grać za te pieniądze. Gdy razem popiliśmy, płacili za mnie kary, które nakładał klub. "Lulek" trochę podupadł, żona go wykiwała, trochę przegrał w kasynie. Dwóch umarło. Jeden miał dwanaście sklepów. Cieszę się, że mnie wykupili z Legii, bo w przeciwnym razie długo bym jeszcze posiedział w Warszawie. W klubie strasznie musieliśmy się wykłócać z generałami. Jeden mnie wziął do fryzjera i fochy stawiał: "Ma pan się ostrzyc". A ja na to: "Proszę? No, na pewno, już... Mam trening!". Włosy sobie zmoczyliśmy, czapki nałożyliśmy i było po sprawie. Nikt nie widział, że mamy kudły. Był też taki numer, że chciano mnie ukarać za to, że nie było mnie na Legii, gdy akurat ktoś uderzył milicjanta. "Kogo nie ma? Okońskiego!". Przyjechali po mnie i za karę, że mnie w tym czasie nie było, kazali mi sprzątać. Pomyślałem: "Co? Ja?". Załatwiłem to tak, że wynająłem sprzątaczkę z hotelu. Wezwali nas na apel i dowódca mówi: "Widzieliście jak szeregowy Okoński posprzątał u siebie? Idźcie, zobaczcie, weźcie z niego przykład!".

Czuje się pan przywiązany do dzisiejszego Lecha?

- Tak szczerze? To nie jest już Lech. To jest Amica! Obserwuję, ale stoję z boku. Szanuję obecnych działaczy, lecz nie powinni sprzedawać ikon klubu. To one napędzają tłumy na trybuny. Lewandowski to najlepszy przykład, dobry chłopak. Liczę, że go jeszcze rozwinie obecność Andrzeja Juskowiaka w sztabie szkoleniowym. On musi zostać, żeby wypełnić Bułgarską, tak jak w latach 80. ściągnięto mnie. Trochę jestem sfrustrowany, że odszedł Rafał Murawski. Kto jeszcze odejdzie? Nie ma młodych piłkarzy, sami Jugole.

Ilu jest zdolnych chłopaków w niższych klasach?

- Wielu, ale mało któremu uda się tak, jak Lewandowskiemu. Chwilę byłem trenerem. Z przedostatniego miejsca wyciągnąłem Czarnych Żagań na piąte miejsce. I dostałem jeszcze przykaz, żeby wystawiać do składu pięciu młodych. Wystawiałem ośmiu! To samo zrobiłbym w polskiej lidze - usunął z niej wszystkich szemranych i wstawił młodych. W Żaganiu, zanim tam przyszedłem, na treningi chodziło trzech - czterech piłkarzy. Kiedy objąłem zespół, zaczęło przychodzić dwudziestu. Robili wszystko, żeby być na treningu.

Nie mogę pojąć dlaczego nie wykorzystuje się pana w Lechu. Kto ma uczyć techniki młodych piłkarzy, jeśli nie Okoński?

- Kiedyś, przez pół roku, uczyłem. Nie wyszło. Ale jestem umówiony z dyrektorem Markiem Pogorzelczykiem na spotkanie w tej sprawie. Kłopot jest jeden - teraz treningi młodych Lecha są we Wronkach, a tam nie chce mi się dojeżdżać.

piątek, 24 lipca 2009

ONI ZMARNOWALI ŻYCIE

Oto kolejność naszego rankingu, który dziś ukazał się w sierpniowym Magazynie Futbol. Ostatecznie odstrzeliliśmy kilkanaście nazwisk. Długo zastanawialiśmy się czy nie zmieścić w nim Dariusza Zawadzkiego i Filipa Burkhardta. Czy Łukasz Madej i Rafał Grzelak to już zmarnowane talenty? I czy nie oczekiwaliśmy od nich zbyt wiele?

W ostatniej chwili odpadł Andrzej Fischer, trzeci bramkarz polskiej kadry na mistrzostwa świata w 1974. Braliśmy również pod uwagę Wiesława Korzeniowskiego, pomocnika Legii w latach 70., na dodatek Jana Karweckiego, Janusza Srokę, Ryszarda Pera (obrońca Stali Mielec z lat 70), Witolda Wenclewskiego, Jerzego Zawiolana, Henryka Szymborskiego, Wiesława Pytlosa, Dariusza Wdowczyka, Janka Karasia, być może Ryszarda Stańka, Sławomira Wojciechowskiego…

Uff.

Na razie zamieszczam tylko zajawki pierwszej trójki, dużo więcej znajdziecie w sierpniowym Futbolu.

25. Zdzisław Puszkarz

24. Sylwester Janowski

23. Mariusz Piekarski

22. Grzegorz Więzik

21. Marcin Burkhardt

20. Kazimierz Buda

19. Piotr Skrobowski

18. Michał Wróbel

17. Jan Matysek

16. Kazimierz Górski

15. Edmund Kowal

14. Kamil Kuzera

13. Mirosław Pękala

12. Grzegorz Król

11. Fryderyk Monica

10. Maciej Terlecki

9. Władysław Grotyński

8. Stanisław Terlecki

7. Wojciech Kowalczyk

6. Dariusz Dziekanowski

5. Marek Citko

4. Igor Sypniewski

3. Dariusz Marciniak
Połowa lat 80. Budynek klubowy Śląska Wrocław. W jednym z pokoi stacjonuje kontrolujący sytuację w klubie kapral wojska polskiego. Któregoś dnia Marciniak przyprowadza dziewczynę i wiedzie ją do pokoju położonego na piętrze. - Halo, gdzie tu, gdzie państwo... Kim jest ta pani? Tu nie mogą przebywać cywile – mówi surowo kapral. – Spier…! – odpowiada mu bez namysłu Marciniak. – Kto to był? – pyta po chwili dziewczyna. – Jakiś portier – odpowiada Darek.

To był nasz George Best, ale bez szczęścia Besta. Dariusz Marciniak przez wielu uznawany jest za największy talent piłkarski, jaki urodziła polska ziemia. Porównywalny ze Zbigniewem Bońkiem? Być może. Co symptomatyczne dla Polski – talent zmarnowany. Skala jego talentu łączyła się z humorem, gra w piłkę przeplatała z zabawą i nakładanymi karencjami, a dar, którym został obdarzony, stał w rażącym kontraście ze słabością charakteru. (…) Przemysław Zych

2. Andrzej Iwan
Kopaniem piłki zarabiał na życie już jako dziesięcioletni chłopak. Nic dziwnego, że potem mało kto mógł mu dorównać. Andrzej Iwan był jednym z najbardziej utalentowanych piłkarzy w Europie na przełomie lat 70. i 80. Jako jedyny Polak (nikomu innemu później się to nie udało!) trafił na okładkę prestiżowego "World Soccera". Było to w roku 1982, który kończył z 9 golami w kadrze, jako najlepszy snajper Starego Kontynentu. Dwie z tych bramek, strzelone w Barcelonie, dały biało-czerwonym jedyne w historii zwycięstwo nad Hiszpanią. Miał wtedy 21 lat… (…) Paweł Zarzeczny

1. Mirosław Okoński
- Jedyny taki! Najlepszy! Nasz! – zachwalał umiejętności Mirosława Okońskiego „Lulek”, jeden z poznańskich biznesmenów, którzy w 1982 roku zrzucili się na wykupienie „Okonia” z Legii Warszawa. – Nie było lepszego niż on! – dorzucił ktoś ze stolika, przy którym siedział również Bogusław Pachelski, inna legenda Lecha Poznań. Na początku lipca w jednym z poznańskich hoteli spotkaliśmy się z „Okoniem”. Ósma rano. Piwo na stole. – Pan się napije, panie redaktorze?

Naprzeciwko - „Mozart futbolu”, jak go nazywają koledzy, „Paganini piłki nożnej”. Człowiek, który boiskową mizerię potrafił przemienić w widowisko, tego dnia nudny poranek przemienił w wesołą imprezę. Kilkanaście lat po tym, gdy przestał na co dzień zajmować się robieniem obrońców w balona, z taką samą swadą i zacięciem opowiedział mi o swojej karierze i życiu. (…) Przemysław Zych

(wkrótce wrzucę sam wywiad z Okoniem!)

środa, 22 lipca 2009

NA CO ZASŁUGUJEMY?

"Jeśli i tę szansę stracimy, to powiedzmy sobie szczerze - zasługujemy jedynie na grę na szkolnych boiskach w RPA" – tak Zbigniew Boniek jakieś sześć tygodni temu ocenił ewentualne konsekwencje odpadnięcia Wisły z eliminacji Ligi Mistrzów.

Dlatego Wisła nie może dać dziś plamy, bo obrazi się Boniek. Co taka porażka może oznaczać dla polskiej piłki? Trzęsienie ziemi. Wierzę jednak, że do niej nie dojdzie (może jednak dojść powinno?).

W lipcowym Magazynie Futbol pisałem o starcie mistrza Polski w Lidze Mistrzów, większość jest wciąż aktualna (być może wszystko aktualne przestanie być około 19:48), dlatego dziś wrzucam ten tekst.

Już sześć tygodni temu wiadomo było, że i w tym roku transferów nie będzie, że Wisła szuka oszczędności i wkrótce pozbędzie się np. Andrzej Niedzielana. Wisła pozytywnie zaskoczyła natomiast z zakupem Andraża Kirma. Poza nim Biała Gwiazda wzmocniła się jednak piłkarzami, których do klubu polecili sami agenci piłkarza.

Zresztą sam Kirm swego czasu, gdy pisałem o bałkańskich talentach, znalazł się na mojej liście piłkarzy „do wyjęcia” przez polskie kluby. Traf chciał, że w wydaniu na papierze zmieściły się tylko trzy państwa, z których polecaliśmy piłkarzy (Chorwacja, Serbia i Bośnia), a zabrakło Słowenii, także więc samego Kirma… Trudno, dobrze, że chłopak miał dobry start.

"Teraz albo nigdy"
("Magazyn Futbol", lipiec 2009)

- Jezus Maria, co się dzieje! Kończ panie, panie Ahmed Cakar, ten mecz! – tak w 1996roku krzyczał do mikrofonu rozemocjonowany Tomasz Zimoch, komentując mecz Broendby – Widzew i ostatni awans polskiego klubu do Ligi Mistrzów. Wiele wskazuje na to, że w sierpniu z telewizorów w całej Polsce może znów rozlec się podobny okrzyk. – Bo większej szansy na awans do Ligi Mistrzów w erze Bogusława Cupiała jeszcze przed Wisłą nie było – ocenia Marek Citko, który trzynaście lat temu był jednym z tych, którzy wprawili Zimocha w ekstazę.

- Miejsce w Lidze Mistrzów musimy wywalczyć sobie grą na boisku. Bo UEFA w żaden sposób nam nie pomoże. Dlaczego ktoś miałby zmieniać zasady dla nas? – w ten sposób wiele lat temu Zbigniew Boniek wyraził sprzeciw wobec powszechnemu wtedy w Polsce myśleniu, że naszemu krajowi - jako wielkiemu rynkowi zbytu - miejsce w elitarnych rozgrywkach należy się odgórnie. – Wtedy nie przewidziałem jednak, że mój przyjaciel Michel Platini zostanie prezydentem UEFA i będzie chciał wyrównać wszystkim szanse. Jednym dać choćby grę w fazie grupowej Ligi Europejskiej, innym w Lidze Mistrzów – mówi dziś Boniek. Europejscy działacze w końcu bowiem sami doszli do wniosku, że stworzony przez nich w 1997 roku moloch zaczął zabijać futbol w biedniejszych krajach. A to ograniczyło zyski. Dlatego, choć działacze UEFA miejsc z góry wciąż nie rozdają, to znaleźli rozsądniejsze rozwiązanie. Także dla siebie. A zajęło im to aż trzynaście lat. Tyle, ile my wspominamy radiowy klasyk Tomasz Zimocha i mecze Widzewa z Broendby Kopenhaga. – Teraz dopiero okaże się, czy polska piłka stoi w miejscu i się nie rozwija, czy jednak jakoś idziemy do przodu. To będzie test. Okaże się, czy interesują nas pojedyncze wyskoki w Pucharze UEFA i gra o pietruszkę, czy o coś poważnego – dodaje Boniek.

Powrót do punktu wyjścia
Od nowego sezonu w życie wchodzą nowe zasady. UEFA postanowiła stworzyć jedną drabinkę kwalifikacyjną dla mistrzów lig sklasyfikowanych na miejscach 14-53 (a więc i dla mistrza Polski) i drugą, osobną dla wicemistrzów oraz zespołów z trzecich i czwartych miejsc z najbogatszych lig Europy (sklasyfikowanych na miejscach 1-13). Wcześniej, przez długie lata dochodziło do sytuacji, w których mistrzowie słabszych krajów walczyli w kwalifikacjach z czołowymi zespołami ligi włoskiej czy angielskiej. A że to bezsens i jedynie pozorowanie rywalizacji pokazało przed rokiem zestawienie mistrza Polski z trzecim zespołem ligi hiszpańskiej FC Barceloną. Ta na koniec okazała się w ogóle najlepszym zespołem całych rozgrywek. Teraz Liga Mistrzów ma szansę znów nabrać zapomnianego smaku dla ubogich krewnych Zachodu, których w dużej mierze wykreował właśnie system obowiązujący w latach 1997 – 2008. - Wróciliśmy do punktu wyjścia, etapu, na którym reprezentujący nasz kraj mistrzowie ostatnio znajdowali się w 1996 roku, gdy Widzew trafił na Broendby. Wtedy eliminacje, w których mogliśmy zmierzyć się z mistrzem Szwecji czy Danii, zachęcały właścicieli do kupowania piłkarzy. System obowiązujący od tego czasu, czyli prawdopodobne potyczki z czołówką najlepszych lig europejskich – nie za bardzo – ocenia Boniek.

Zezowate szczęście
Będzie łatwiej, to oczywiste - każdy nabierze tego przekonania, gdy spojrzy na kogo z całą pewnością mistrz Polski nie trafi. Paradoksalnie dzieje się to w momencie, w którym Polska w rankingu krajowym UEFA zajmuje rekordowo niską pozycję, a krakowski klub ma najniższy od lat wskaźnik w rankingu klubowym. I to akurat teraz Wisła ma największą szansę wylosowania najłatwiejszego rywala od czasów Broendby Kopenhaga. Paradoksów walki mistrza Polski o Ligę Mistrzów jest jednak więcej. Od wielu lat problemem polskiej piłki jest brak synchronizacji zdarzeń – kiedy mamy dobrego mistrza Polski, wylosujemy Real Madryt. Kiedy zostaje nim zespół złożony z przeciętniaków, dostajemy Anderlecht. Gdy Radosław Sobolewski zdoła oddać strzał życia, najlepszego dnia nie będzie miał sędzia Mike Riley. Gdy ułatwieniu ulega droga do Champions League, mistrz Polski nie może grać na własnym stadionie. To zezowate szczęście to rzecz charakterystyczna dla naszych zmagań o Ligę Mistrzów. Obyśmy więc teraz nie trafili na najtrudniejszego rywala z możliwych, czyli Olympiakos Pireus, bo wówczas hasło „jeszcze nigdy nie było tak łatwo” okaże się wierutną bzdurą. – Nikt jednak nie mówi, że dzięki zmianom musimy awansować już w tym roku. Ten system będzie obowiązywał jeszcze przynajmniej kilka sezonów. Musimy to wykorzystać – mówi Boniek.

Łatwiej, ale nie łatwo
Łatwiej nie znaczy więc łatwo, bo nawet z rywalami o porównywalnym poziomie Wisła Ligę Mistrzów już przegrywała. Rany z porażek z wcześniejszych eliminacji jeszcze się nie zaleczyły. Proces przekonania się, że znów nadszedł nasz czas, szczególnie w Wiśle Kraków, wyjątkowo pokaleczonej porażkami w eliminacjach, musi jeszcze trochę potrwać. – Czy to źle, że nie pompujemy tego balona? Przegraliśmy pięć podejść do Ligi Mistrzów, oczywiste jest więc, że patrzymy już na kolejne kwalifikacje trochę inaczej, trochę ostrożniej. Pracujemy po cichu. Ale zespół, który wciąż mamy był przecież zdolny rok temu do wygrania jednego meczu z Barceloną (1:0). To może wystarczyć na teoretycznie słabszych rywali – dyplomatycznie odpowiada rzecznik Wisły Adrian Ochalik. – Wydaje mi się, że droga przed nami będzie jednak równie trudna jak w latach poprzednich. Trzeba zakasać rękawy i odpowiednio się do tego wyzwania przygotować – przekonuje z kolei prezes Wisły, Marek Wilczek, który nie zamierza popadać w hurra optymizm. Mało kto przy Reymonta zamierza, skoro Maciej Skorża po zdobytym tytule bardziej ochoczo mówi o „siedmioletnim planie”, który sobie wyznaczył, niż awansie do Ligi Mistrzów w sierpniu tego roku. Wiadomo bowiem, że Bogusław Cupiał nie będzie szastać pieniędzmi na rynku transferowym, przynajmniej tak długo, jak trwa rozbudowa stadionu. Dlatego łatwiej mówić o tym, co będzie za kilka lat niż za dwa miesiące. To trochę studzi zapędy kibiców. Oczekiwania są wciąż duże, ale nikt nie traktuje Ligi Mistrzów tak emocjonalnie, jak przy pierwszych podejściach.

Jeśli sprzedadzą, będą transfery
Wszyscy w Krakowie zdają sobie sprawę z wielkiej szansy, mało kto jednak, że cała Europa też zwietrzyła szansę i czeka na te eliminacje już od wielu miesięcy. – Też o tym słyszałem. A kto się nie wzmacnia, ten stoi w miejscu. Wisła już od dłuższego czasu stoi w tym samym. Tak samo chyba będzie teraz, bo nie wydaje mi się, by właściciel Wisły rzucić jakąś kwotę na transfer. W ostateczności sprzeda Pawła Brożka i za to kupi 2-3 piłkarzy. Denerwuje mnie, że w Polsce zespoły buduje się właśnie w ciągu okienka transferowego. Na tydzień, czy dwa przed startem – mówi Juskowiak. Recepta na sukces? – W 1996 roku Widzew czuł przed eliminacjami, że ma za słaby skład by odnieść sukces więc zagrał va banque - zadłużył się i kupił kilku piłkarzy – opowiada były napastnik reprezentacji. - Nie ma teraz recepty na sukces i awans do Ligi Mistrzów. Nie jestem Leo Beenhakkerem by taką komukolwiek dać. Jeśli Wisła dostrzeże, że ma jakieś luki w składzie i je uzupełni, to jasne, z tych rywali może ich przejść – ocenia z kolei Boniek. Wisła luk w składzie ma już jednak kilka, czasu na uzupełnienia niewiele, szanse na to małe. Po odejściu Marcin Baszczyńskiego i Marka Zieńczuka w kadrze jest tylko jeden prawy obrońca i właściwie żadnego lewoskrzydłowego. To paradoks, że za Zieńczukiem, zawodnikiem nieprzystającym poziomem do wymagań eliminacji Ligi Mistrzów, który nie umie dryblować, a jedynie wrzucać piłkę, jeszcze w Wiśle mogą zatęsknić. Bo znalezienie piłkarza o nawet podobnej charakterystyce nie jest na polskim rynku proste, a efekty pracy Jacka Bednarza przychodzą, ale po wielu miesiącach. Tym razem będzie podobnie, chyba, że do Wisły sam zgłosi się agent wolnego piłkarza. Powód? Pustka w klubowej kasie. – Dostaliśmy cynk, że na tą chwilę Wisła żadnej kasy ekstra z Tele-Foniki nie dostanie. Jeśli dojdzie do jakichkolwiek transferów, to tylko w przypadku sprzedaży Brożka lub Marcelo. To, co ugrają sami, to będą mieli - opowiada jeden z agentów współpracujących z Wisłą. - Priorytetem jest jednak odchudzenie budżetu. W klubie raczej myśli się o tym, że na pozbyciu się Andrzeja Niedzielana, Tomasza Dawidowskiego czy Mauro Cantoro można zaoszczędzić około 800 tysięcy euro na transfer Dawida Nowaka. To jednak wątpliwe posunięcie, przynajmniej w tym okienku – dodaje nasz informator. Dla innych brak wzmocnień nie musi oznaczać przekreślenia szans Wisły. – Może być i tak, że Wisła bez żadnych wzmocnień awansuje. Nie panikujmy. Są tego i plusy, zespół jest zgrany, zawodnicy odporni na stres z doświadczeniem w reprezentacji i pucharach. Jeśli właściciel uzna, że awans to tylko kwestia psychiki, dobrego dnia, łutu szczęścia, pomyłki sędziowskiej, to wcale nie musi kupować piłkarzy – mówi Citko.

Byle nie Salzburg
Biała Gwiazda w eliminacjach prawdopodobnie więc wystąpi w takim składzie, jakim dysponuje w chwili obecnej. To musi wystarczyć na trzy rundy, które będzie musiała przebrnąć. W dwóch pierwszych mistrz Polski będzie rozstawiony, do czego wystarczy mu wskaźnik w rankingu klubowym (9,5 pkt). O ile w drugiej rundzie kwalifikacji (14/15 i 21/22 lipca), Wisła nie powinna mieć problemów, to te mogą się zacząć, gdy poprzeczka zostanie podniesiona. W trzeciej rundzie Biała Gwiazda może już bowiem trafić na bardzo niebezpieczny austriacki Salzburg, jak i na szwedzki Kalmaar, norweski Stabaek, cypryjski APOEL (28/29 lipca i 4/5 sierpnia). – Nie przewiduję jakiejś wpadki na tym etapie. Wydaje mi się, że na kogo by nie trafiła Wisła, tu jej obowiązkiem jest zwycięstwo. Paweł Brożek, Rafał Boguski, Radosław Sobolewski – tym piłkarzom nie wolno przegrywać na takim etapie – komentuje Andrzej Juskowiak. Warto przy tym jednak pamiętać, że jeśli mistrz Polski w tym momencie odpadnie, to trafi do czwartej rundy eliminacyjnej LE. Rok temu na porównywalnym etapie eliminacji LM Wisła, jako mistrz Polski 2008, trafiła na najtrudniejszego spośród rywali – izraelski Beitar Jerozolima, a mimo to awansowała (1:2, 5:0).

Zaczynają się schody
Dopiero po przejściu dwóch pierwszych rywali, gra rozpoczyna się na serio. 18/19 i 25/26 sierpnia Wisłę czeka najsilniejszy rywal, lecz na pewno nie tak mocny jak FC Barcelona czy Real Madryt, z którymi zespół z Krakowa trzykrotnie już mierzył się w eliminacjach do LM (2001, 2004 i 2008 rok). Tym razem skończy się jedynie na mistrzach krajów sklasyfikowanych w rankingu krajowym UEFA na miejscach od 14 w dół. Dlatego Wisła zagra co najwyżej z mistrzem Grecji (Olympiakos Pireus), Czech (Slavia Praga), Danii (FC Kopenhaga), Bułgarii (Levski Sofia) czy Serbii (Partizan Belgrad) albo z klubami pokroju Maccabi Hajfa czy Dinamo Zagrzeb. Czy ich też powinien obawiać się mistrz Polski? – Każdy zespół będzie wydawał się mocny, jeśli Wisła się nie wzmocni – znów kładzie nacisk na transfery Juskowiak. Szanse jednak faktycznie są większe niż w latach poprzednich. - Najważniejsze jednak jest to, że Wisła podchodziłaby do rywalizacji z nimi w końcu jak równy z równy. Tak samo jak w 2003 i 2005 roku, gdy udało się wylosować rywala o podobnym poziomie sportowym, czyli zespoły Anderlechtu Bruksela i Panathinaikosu Ateny. A że wtedy też się nie udało? Z Panathinaikosem było naprawdę blisko, a skoro raz było, to w końcu się uda. Wtedy zabrakło tylko parę minut – przekonuje Citko. - Chodzi właśnie o to, aby przed pierwszym gwizdkiem krakowianie nie zostali spisani na straty, żeby w zespole była ta faktyczna żądza tej Ligi Mistrzów, żeby piłkarze naprawdę wierzyli w to, że przejdą rywala i usłyszą hymn Ligi Mistrzów na meczach w Krakowie – opowiada Juskowiak. A czy lepiej kogoś uniknąć? - Dobrze byłoby nie wylosować Olympiakosu i Partizana Belgrad, bo już potrafię sobie wyobrazić, że Wisła pokona Kopenhagę czy Slavię Praga. Teraz zespoły czeskie są na porównywalnym poziomie – tłumaczy Mirosław Szymkowiak, z Widzewem uczestnik Ligi Mistrzów. – Jeśli Slavia – tak, jeśli Wisła natomiast trafi na Olympiakos, to nie sądzę by awansowała. Przecież w ciągu miesiąca oni mogą dokupić 3-4 piłkarzy i ich siła jeszcze wzrośnie – dodaje Juskowiak.

Liga Mistrzów w Chorzowie?
W Krakowie niektórzy kibice już martwią się jednak na zapas - co będzie jeśli Wisła awansuje i będzie musiała rozegrać łącznie dwanaście spotkań w eliminacjach i fazie grupowej Ligi Mistrzów? Tymczasem wciąż nie jest pewne, gdzie Wisła rozegra same mecze eliminacyjne. Mimo wielkiej szansy na awans, nikt w Krakowie nie zdecydował się na wstrzymanie budowy stadionu przy Reymonta. Poszukiwania obiektu wciąż sprowadzają się do tego samego wyboru: Sosnowiec, Lubin czy Chorzów? - W dokumentach licencyjnych jako stadion, na którym będziemy rozgrywać mecze ligowe zgłosiliśmy obiekt Zagłębia Sosnowiec. Tak samo będzie w przypadku meczów drugiej i trzeciej rundy kwalifikacyjnej Ligi Mistrzów. W czwartej i - ewentualnie - w Lidze Mistrzów nasz zespół wystąpi w Lubinie na stadionie Zagłębia – tak jeszcze niedawno mówił prezes Marek Wilczek. – Kpina – odpowiadali kibice Wisły. Po ich protestach znów coraz bardziej prawdopodobny jest wariant z użyciem Stadionu Śląskiego.

Jak nie: boiska w RPA
Stadion Wisły miał przecież powstać do 2002 roku, w Lidze Mistrzów Wisła miała zadebiutować w najgorszym wypadku rok później. Cupiał okazał się jednak jak na Ligę Mistrzów za mało konsekwentnym graczem, w dodatku od 2004 roku balansującym na pograniczu piłkarskiej schizofrenii – z jednej strony wciąż oczekującym od Wisły wiele, z drugiej – wstrzymującym jakąkolwiek sensowną aktywność transferową. Od tego czasu Wisła musi radzić sobie sama, czasem dryfując totalnie (lata 2005-2007), czasem jak ostatnio brnąć uparcie gdzieś do przodu, ale wciąż w nie do końca sprecyzowanym kierunku. Dlatego dziś Biała Gwiazda jedynie aspiruje do miana europejskiego średnia. Aspiruje, ale jeszcze nim nie jest. Nowe zasady eliminacji Ligi Mistrzów mogą ją ku temu popchnąć szybciej niż jakiekolwiek długoletnie plany nakreślone ołówkiem na papierze. Wystarczy 180 minut meczu z rywalem w jej zasięgu. - Jeśli i tę szansę stracimy, to powiedzmy sobie szczerze - zasługujemy jedynie na grę na szkolnych boiskach w RPA – ocenia surowo Boniek. Bo i nieumiejętność wykorzystania takiej szansy, może w końcu negatywnie odbić się na Wiśle Kraków, spychając ją do pozycji obserwatora wydarzeń. Z dalszego fotela. Na to w Wielkopolsce czeka już Lech.

PRZEMYSŁAW ZYCH