sobota, 27 marca 2010

A TERAZ NUDA...



Pisząc ten reportaż spędziłem jakieś osiemnaście godzin w autobusach i pociągach, kilka kolejnych zagadując ludzi na ulicy w Tarnobrzegu (rodzinna miejscowość), Mielcu, Nowym Dworze Mazowieckim i Grodzisku Wielkopolskim.

Najsympatyczniej było w Mielcu. Pan Andrzej okazał się sypiącym anegdotami z rękawów żartownisiem, trochę już zmęczonym życiem, trochę, hmm, zakurzonym, mylącym się w zeznaniach, ale mimo wszystko zasłużył na nagrodę - dostał „dyszkę”.

To tekst o wspomnieniach zwykłych ludzi. Ukazał się w grudniowym Magazynie Futbol.

"A teraz nuda..."

- Pamięta pan czasy, gdy przyjeżdżał Widzew albo Legia?
– Nie chce mi się gadać.


Patrzę w lewo. Nuda. Patrzę w prawo. Nuda. Na rynku w Tarnobrzegu uwagę przykuwa plakat zapraszający na koncert Majki Jeżowskiej. To już wkrótce. Słupy reklamowe w byłym mieście wojewódzkim informują o barbórkowej dramie teatralnej i meczu tenisa.
- Od kilkunastu lat nic tu się nie dzieje. Nic – przekonuje ubrany w szarą kurtkę człowiek spotkany na parkingu przed stadionem Siarki Tarnobrzeg. Jerzy jest taksówkarzem. W Tarnobrzegu mieszka od trzydziestu lat.
- W latach 70 i 80 zawód taksówkarza w tym mieście to była żyła złota. Zakłady Siarkopolu, to było drugie miasto. Pościągali z całej Polski ludzi do pracy w zakładzie, oni osiedlili się, a teraz nie ma tu nic.

Stadion Siarki otaczają kramiki, wysuszone krzewy, pani sprzedaje skarpety. Obok chwieje się przechylony słup, kiedyś w tym miejscu musiał znajdować się przystanek autobusowy. W czasach, gdy w Tarnobrzegu mieszkali i grali Mariusz Kukiełka, Cezary Kucharski i Andrzej Kobylański po mieście jeździło kilkanaście linii autobusowych. Dziś zostały pojedyncze, a do Tarnobrzega nie dojeżdżają pociągi.
- To miasto emerytów i rencistów. Sklepy, banki, piwiarnie piwa. Śmieję się, że największy zakład przemysłowy u nas, to jest szpital. Tam najwięcej zatrudniają ludzi. Potentat! Wielkich atrakcji tu nie ma… – dodaje taksówkarz z marsową miną.

Wiosną 1996 roku Siarka spadła z ekstraklasy. Wygrała tylko trzy mecze, zdobyła piętnaście punktów. Spadła i nigdy już nie wróciła.
- Pamiętam jak nas kręcono. Arbiter Mirosław Milewski sędziował nasz mecz z Zagłębiem Lubin. Rzeźbił kutas pod Lubin! Podbiegł do Kałużnego z Zagłębia. Chciał mu dać żółtko, ale przypomniał sobie, że to będzie drugie, więc wyjął z kieszonki na piersi chusteczkę i wytarł czoło! Kałużny strzelił wtedy dwa gole dla nich. Wygrali 3:2 – opowiada pan Staszek w barze przy stadionie Siarki.
– To zresztą ten sam sędzia Milewski co na koniec tego samego sezonu uratował Bełchatów w meczu z Pogonią. Ten sam – zdecydowanie dodaje po chwili.

Rok po spadku z ekstraklasy, Siarka poszła na samo dno - do drugiej ligi. W 1998 roku omal nie znalazła się w czwartej lidze. Co się odwlecze… Dziś zespół z Tarnobrzega gra w tej klasie rozgrywkowej, dzięki reorganizacji, dumnie zwanej trzecią. A było jeszcze gorzej. W poprzednim sezonie tarnobrzeżanie grali w zasadzie w lidze… piątej.

- Jedni jeżdżą na wakacje na Kajmany, inni siedzą w domu. Tak jak w życiu. Realnie patrząc, to wydaje mi się, że w tej chwili więcej się nie da, na więcej Siarki nie stać – mówi Wojciech Jugo, kiedyś tarnobrzeski działacz, dziś przede wszystkim przewodniczący Wydziału Gier PZPN. Spotykam go w zadymionym, ciasnym pokoju budynku klubowego Siarki. Z kalendarza na ścianie spogląda na nas roznegliżowana blondynka.

- Gdybyśmy awansowali do drugiej ligi, tej podzielonej na dwie grupy, płacilibyśmy ogromne pieniądze na wyjazdy. Tak się nie da. W grupie wschodniej jest Elbląg, Olsztyn, Suwałki, Iława… Ale też nie ma co patrzeć wstecz. Jasne, fajnie było w ekstraklasie. No ale są dziś wciąż te atrakcje dla ludzi w mieście. Wciąż są mecze, ok trzecioligowe. Jest tenis, jest siatkówka – Jugo zamyśla się spoglądając na stadion, na którym jedną z dwóch trybun burzy koparka. Kiedyś kibice oglądali z niej jak warszawska Legia leje ich zespół 7:2. Dziś piękna bramka, którą wówczas z rzutu wolnego do bramki Janowskiego strzelił Leszek Pisz, to piękne wspomnienia.

- Ma powstać trybuna. Podobno dach będzie – komentuje budowę taksówkarz. - Kiedyś tu się działo. Miasto tętniło życiem. Siarka szła z kopalni, były pieniądze. Ludzie mieli Siarkopol, to byli zawodnicy i ekstraklasa. Był doping, hałas jakiś. Jak przyjechało kilkuset kibiców Legii to jakieś ożywienie wnieśli. Graliśmy przecież z dużymi klubami. Autokarami i i samochodami przyjeżdżali. O tu parkowali – wskazuje Jerzy.

– Teraz pusto. Pozamykali wszystko. Budują w miejscu kopalni dołek machowski, zalew stworzyli, jakieś regaty, żaglówki… Stworzyli bezcłową strefę, ale nikt tu nie chce inwestować. Nie wiem dlaczego… - mówi. Po chwili Jerzy, stojąc obok taksówki, krzywi się: - Gdy Siarka grała w ekstraklasie, wie pan ile taksówek jeździło po mieście? Odpowiadam: Siedemdziesiąt A wie pan ile dzisiaj? Dwanaście.

- Pali pan?
– Dziękuję nie palę.
- A ja mam jedno płuco, a palę!

Pana Andrzeja, kiedyś wiernego sympatyka Stali, spotykam w pracy na stadionie w Mielcu. Obok nas, jedną z dwóch betonowych trybun stadionu, podtrzymują drewniane belki. Na górną część trybuny nie można wejść już od kilkunastu lat. Grozi zawaleniem.

Obiekt wygląda jakby miał zaraz rozsypać się i wymazać obecność Stali Mielec z kart historii. W powietrzu unoszą się foliowe worki, na ziemi leżą przemoczone kartony. To właśnie one są obiektem zainteresowania pana Andrzeja.

– Tu raczej wielkiej piłki już nigdy nie będzie. Teraz to tylko starzy, którym się nudzi w domu, chodzą na to. Która to jest teraz liga? Ja nawet nie wiem. Czwarta? – w te słowa chwilę wcześniej spotkanego na mieście mężczyzny trudno teraz, patrząc na stadion, nie uwierzyć. Pusto, cicho. Po rozsypującym się pierwszym piętrze betonowej trybuny szwenda się kilku mężczyzn.

To koledzy z pracy Andrzeja. Ich życiowy upadek jest paralelą katastrofy, która spotkała klub piłkarski. Dziś zbierają kartony, Stal broni się przed spadkiem w czwartej klasie rozgrywkowej. Jeden z mężczyzn okazuje się być byłym trenerem Stali Mielec w piłce ręcznej. Uśmiecha się na moje pytanie.

– Piłka w Mielcu? Było i nima. Ja nic nie będę już mówił. Kiedyś powiedziałem coś do Super Expressu na Latę, to cały stadion mnie potem wyzywał, lżyli mnie! Wszystko napisali co powiedziałem, a w 1969 wprowadziłem Stal do pierwszej ligi – mówi ubrany w seledynową, zakurzoną kurtkę, brudną czapkę, pan – jak się okazało – Michalski.

Bardziej wylewny jest pan Andrzej. W pół godziny opowiada nam historię swego życia, mocno poplątanej z losami klubu piłkarskiego.
- Po co się chodziło na mecz? Ja chodziłem, żeby się napić z kolegą, on – podobnie jak wielu - też nie żyje. Pamiętam jak kiedyś wniosłem cztery wina - wtedy jeszcze wina piłem – to mnie po całym stadionie ganiali. W końcu wyszedłem, bo się nie mogłem spokojnie napić. Stadion zapełniony był wtedy zawsze. Pamiętam jak kiedyś dostałem pomidorem w głowę od innego kibica! Jaki byłem szczęśliwy! Dostało się, pomachało, pośmiało, otrzepałem się, nie ma sprawy. Dziś to każdy by się wkurwił, rzuciłby się na drugą osobę – opowiada.

- Po meczu chodziliśmy do hotelu Jubilat, dziś Hotelu Polskiego. Miałem wtedy pieniędzy w ch…., proszę pana. Tam często widzieliśmy się z Grzesiem Lato. Heniek Kasperczak też bywał. A teraz jak mam cztery piwa, to nie ma z kim się napić. Na osiedlu pusto. Dziadek trzymając laskę z babką idzie. I to wszystko. Żywcem nic. Kiedyś to się wsiadało w taksówkę i jeździło do Tarnobrzega kosy ostrzyc. A bo czemu nie tam? Tak się mówiło na picie alkoholu – pokazuje Andrzej, kiedyś pracownik WSK, mieleckich zakładów lotniczych, dobrodzieja klubu.

- Robiłem lotki od samolotów. Gdy dochodziło do meczu, cały zakład opustoszał! WSK kryło wszystkich, puszczali nas. Jedni szli na mecz, bo dostawaliśmy darmowe bilety, inni do knajpy, reszta do domu. Ale tylko ci, którzy mieli pierwszą zmianę. Ja zawsze taką miałem. I w WSK numer przepustki 44.

Do rozmowy, gdy mówimy o meczach dawnej Stali, podłącza się Mariusz. Na oko – w życiu wypił jeszcze więcej niż pan Andrzej. Spoglądając gdzieś w oddali z uśmiechem mówi: - Tak, kiedyś to fajnie było… Ścigaliśmy się z milicją między blokami. Kiedyś to na mecze do Mielca wszystko przyjeżdżało. Oglądać Stal. Z Tarnobrzega, Sobowa, Dębicy... A pamiętasz jak na boisku łapali Latę za koszulkę, żeby nie mógł uciec, a i tak się wyrywał. Teraz ma brzuch taki duży, żeby z ławki nie wstał. Widziałeś ostatnio Grzesia, nie? – uśmiecha się.

- On wódki nie pił i nie chciał na flaszkę pożyczyć. Pamiętam jak wrócił z USA, to ja mówię do niego: - Grzesiu, pożycz stówkę na flaszkę. On: - Na flaszkę? Nigdy. No to ja: - Na chleb, Grzesiu. I wtedy Lato dawał stówkę – opowiada Andrzej. Wiele obiecywało sobie miasto i klub po dawnym koledze z baru, kompanie z boiska, gdy Lato został senatorem. Odkąd Stal w 1996 roku spadła z ekstraklasy, nigdy do niej nie powróciła. Na chwilę nawet przestała istnieć.

- Lato obiecał, że jak zrobią go senatorem, to on Stal wyciągnie z trzeciej ligi, do pierwszej! Senatorem był, prezesem PZPN jest, a Stal gdzie jest? W czwartej lidze – mówi.
Gdy pytam Andrzeja o jego wspomnienia z dawnych meczów, jakby nie chciał mi sprawić przykrości wykrzykuje: - O matko boska! Co tu się nie działo. Pamiętam jak kiedyś Legia przyjechała i warszawiacy dostali 0:3! Życie w mieście było wtedy – przekonuje wymownie kiwając głową. Gdy dopytuję jakie konkretne wydarzenie utkwiło mu w pamięci, brodaty Andrzej się krzywi. Dopiero po chwili wyrzuca jak z armaty: - Utkwiło w pamięci jak obok stadionu do dziury w basenie wciągnęło lekarza!

- Widywał pan Wójcika?
- Częściej w telewizji, niż w klubie. Tak medialny był.


Cafe Olimp. Nowy Dwór Mazowiecki. To w tym miejscu kiedyś dzień spędzali kibice Świtu. Zespół złożony był z najemników spoza miasteczka, ale wygrywał, przez chwilę grał w ekstraklasie. Dziś mało kto do kawiarni zagląda. Półki uginają się od towaru.
- Jedynie w czasie meczu. Ale trzeba to przyznać, że gdy grali w ekstraklasie, więcej ludzi bywało… Byli dziennikarze, kibice, działacze. Jakiś prestiż dla miasta był. W czasie meczu można było zarobić przynajmniej tysiąc złotych. Dziś, gdy mało kto chodzi na mecze zespołu, góra sto.

Na parterze budynku klubowego Świtu dwóch mężczyzn gra w bilard. Podchodzę i pytam o nastroje w miasteczku.
- Dziś każdy narzeka. Macha ręką na to. Jakaś druga liga? Eee, kogo to obchodzi – tak mówią dziś ludzie. Na którym miejscu by oni nie byli, to i tak ludzie w tym mieście będą narzekać. No co tu mówić - rozbudzone apetyty były tą ekstraklasą – macha ręką jeden z nich. – To jakby panu telefon ukradli. Tak się czuję dziś ludzie. Nie da się ot tak szybko pogodzić ze stratą telefonu, prawda? – dodaje po chwili.

Świt po raz pierwszy awansował do ekstraklasy w 2003 roku. Od razu na skutek zaskakującego zbiegu wydarzeń. Okazało się, że w barażu ze Szczakowianką Jaworzno, siedmiu piłkarzy Świtu sprzedało mecz. Większość z nich dostało dożywotni zakaz gry w piłkę (potem skrócony), lecz to klub z Nowego Dworu Mazowieckiego znalazł się w ekstraklasie! Dlatego dziś Świt w całej Polsce kojarzony jest bardziej z korupcją, niż fajną przygodą małego miasteczka. Z ekipy, która w sezonie 2003/2004 próbowała uratować się przed spadkiem, kilku piłkarzy też zostało zatrzymanych z zarzutami korupcyjnymi.

– Tu nie ma szacunku jakoś dla piłkarzy. Mówi się: - A tam kopacze. Tak się ich pogardliwie nazywa – tłumaczy drugi z panów, Stanisław, który okazuje się stadionowym spikerem i wcześniej przez kilkadziesiąt lat trenerem ciężarowców w Świcie. – Ciągnie się za nami afera. Różne sytuacje niewyraźne były. Szymański niepotrzebnie włożył kij w mrowisko. Przypisano mu kilka spraw. To jest tak, że czterech kij niesie, a później okazuje się, że to tylko jeden. Tak sobie myślę, że gdyby Szymański został w Świcie, nie próbował przenieść zespołu z Bońkiem do Bydgoszczy, to byłby dalej szanowany.

- Trzeba to sobie powiedzieć, że od początku ambicje tu miano wielkie. Wszystko wskrzesił najpierw pan Nowakowski, który w całej Polsce miał fabryki pieczywa. Później kontynuował to Szymański, właściciel sklepów Lukullus. To dlatego za bramką był baner w postaci baleronu – mówi drugi z panów. Nowakowski w końcu jednak odsprzedał firmę Austriakom, dziś ma kilka sklepów w Warszawie. Szymański ma kilka zarzutów korupcyjnych. Na szatni Świtu wciąż wiszą naklejki Canal+. To ostatnie wspomnienie ekstraklasy. Będą tu pewnie jeszcze wisieć z dwadzieścia lat. Dziś Świt walczy o awans w nowej drugiej (trzeciej) lidze.

- Pamiętam, że gdy awansowaliśmy po raz pierwszy do dawnej drugiej ligi, to graliśmy w Mławie. Na wyjazd pojechało pięć wypełnionych kibicami autobusów. Tymczasem na stadionie w Nowym Dworze zebrało się półtora tysiąca osób! A ja – jako że bawiłem się w spikerkę – na bieżąco, będąc informowanym przez kierownika zespołu, przekazywałem zgromadzonym na stadionie wynik wyjazdowego spotkania. Gdy dali cynk, że to koniec i jakim wynikiem to się skończyło, rzuciliśmy się do malowania transparentu! W ruch poszła farba, pędzle! Jaka to radość była. Później pan Szymański dzwonił i mówił, że ekipa zbliża się do Płońska, że już nadjeżdża. Transparentem ich przywitaliśmy na rogatkach miasta – opowiada plastycznie Stanisław.

- Jak przyjechali, to na stadionie przez megafon wywoływałem z autobusu każdego piłkarza pojedynczo! Mieliśmy świetny sprzęt nagłaśniający. Gdy niedawno Dolcan grał w gościnie u nas, to jednak widziałem jaki to wydatek ta nowa pierwsza liga. Kabelki pół dnia rozwijali, monitoring, ochrona, a na trybunach trzech kibiców z Ząbek i pięciu z Nowego Dworu – wspomina.

– Dziś mało kto w Nowym Dworze chodzi na mecze. Wtedy ludzie tym żyli... Nie tylko jak była ekstraklasa, ale wcześniej. Jak w latach 90. na Puchar Polski przyjechała Legia. Wygrywaliśmy 1:0 do przerwy. Romanowski – właściciel Legii – ze zdenerwowania biegał po stadionie… Przyjeżdżał Górski, Listkiewicz… Ale odkąd spadliśmy z ekstraklasy, ludzie strasznie wybredni się zrobili – mówi. - Część kibiców poumierała. To też fakt – dorzuca drugi, trzymając kij od bilardu.

- Dobrych bramkarzy za to mieliśmy – zamyśla się pan Stanisław. – Arkadiusz Malarz mieszkał z trzema chłopakami z zespołu - o tu niedaleko, za torami, a teraz widzę jego zdjęcia z Grecji. Na nich on w przeszklonym apartamencie, piękne wnętrza, szafki, półki. Fajna sprawa, że tak szybko można się dorobić...

- Co się teraz dzieje w miasteczku?
- O 18 kończę pracę, wsiadam w auto i wyjeżdżam do Poznania. Nic więcej mnie nie interesuje.


Grodzisk Wielkopolski. Za kilka godzin reprezentacja U-23 gra tu mecz. Pusto. Szaro. Pada deszcz. Raz na jakiś czas między ulicami przemknie na rowerze starszy pan. To wszystko. Nic więcej tutaj się nie dzieje. Rozglądając się dookoła, wydaje się, że sam fakt, iż w ogóle deszcz pada, powinien wszystkim za atrakcję wystarczyć. Czasy, gdy Grodzisk wraz z Manchesterem City odwiedził Nicolas Anelka, wydają się odległym snem.

Czym zajmują się dziś mieszkańcy Grodziska? – Życiem codziennym i tym, by było co do garnka włożyć – odpowiada Stanisław Bamber, dyrektor klubu również w czasach wielkiego Groclinu. Zaprasza do gabinetu. Bawiąc się ołówkiem, powoli, ze smutkiem w głosie, opowiada o Dyskobolii.
- Nie ma przemysłu. Zredukowali załogę po tym, gdy Inter Groclin został przeniesiony na Ukrainę. Łącznie firma zatrudniała jakieś sześć tysięcy ludzi, ale nie tylko w Grodzisku, bo w całej Polsce. Mimo to w Grodzisku pracę straciły jakieś dwa, trzy tysiące ludzi. Zbigniew Drzymała zawsze zresztą mówił, że klub oparty jest o kondycję firmy. Był niski kurs euro, doszedł poważny kryzys… Groclinowi kibicowała właściwie tylko najbliższa okolica, bo reszta Wielkopolski wspierała Lecha Poznań. Nie było łatwo – tłumaczy.

Co dzieje się dziś w miasteczku? – pytam w zakładzie fryzjerskim w pobliżu torów kolejowych. – Nuda! – odpowiada śmiejąc się fryzjerka. – Psy szczekają, i to tyle. Młody chłopak, czekając w poczekalni na swoją kolej, kiwa głową.

Każdy kilometr przejechany od strony Poznania wydaje się uzasadniać decyzję Drzymały o sprzedaniu klubu, dodaje jakby kolejnego powodu i zrozumienia, dla którego organizowanie piłki w tak małych miasteczkach na dłuższą metę nie ma sensu. W przypadku Grodziska liczba wynosi czterdzieści siedem. Czterdzieści siedem kilometrów i powodów. Grodzisk od mijanych po drodze miasteczek różni się w zasadzie jednym - imperium Drzymały i… chodnikami. Imperium w szczerym polu. Dlatego w kawiarni klubowej wciąż czuć obecność dobrodzieja. Drzymała spogląda ze zdjęcia na pijących kawę z rakietą tenisową w ręce. Obok wiszą proporczyki RC Lens, Steauy Bukareszt i plakaty dawnego Groclinu.

– Bardzo dobrze wspomina się tu kilku zawodników. Chyba najlepiej Tomka Wieszczyckiego. Także Ivicę Kriżanaca i Radka Mynara. Oni z Grodziskiem zżyli się świetnie. Do tego Kozioł, Ptak, Liberda… Na początku, gdy tu przyjechali, piłkarze dawnego Groclinu mówili: - Co my tu robimy? Taka mieścina… Po pewnym czasie tak się związali z miasteczkiem, że dziś wciąż tęsknią. Niech się pan ich spyta na Konwiktorskiej w Warszawie o to, bo tu prowadzili bardzo wygodne życie. Blisko mieli szkoły, przedszkola dla dzieci, a jeśli chcieli rozrywki, jechali do Zielonej Góry albo Poznania. Część z nich swoją osobowością, sposobem bycia wywarło bardzo dobre wrażenie na lokalnej ludności. Byli częścią tej społeczności – mówi dyrektor, który świetnie pamięta, gdy do Grodziska przyjeżdżał nie tylko Manchester City, ale i Hertha Berlin.

W kuluarowych rozmowach w klubowej kawiarence ciągle przewija się nazwa Polonii Warszawa. To do niej, wraz z ekstraklasową licencją za dwadzieścia milionów, trafili zawodnicy Groclinu. Dlatego wielu mieszkańców Grodziska myślami jest dziś na Konwiktorskiej w Warszawie. To tam gra ich zespół. Gdzieniegdzie mówi się o kontuzji Igora Kozioła, zawieszeniu Jarosława Laty… Bo w Grodzisku o tym, co dzieje się w Polonii, wiedzą wcale nie mniej niż w samej Warszawie …

– Bardzo się życie w Grodzisku zmieniło. Nie ma czym żyć. Dzieciaki się trzymały ze sobą – mówi wielkopolskim dialektem pod barem jeden z trzech starszych mężczyzn. – Ale jest zespół tutaj – odzywa mężczyzna stojący obok. – No kadra jest tylko. – Co ty pierdolisz! Jest też czwarta liga! – rzuca.
- Mogli nam dać mecz reprezentacji z Rumunią. Tam w Warszawie na Legii było pięć tysięcy, i tu byłoby pięć tysięcy. Za to milsza atmosfera – mówią mężczyźni pod barem. Stoją na wyłożonym kostką chodniku. To też spuścizna po Drzymale.
- To od terenów wokół stadionu, dzięki pieniądzom Drzymały, rozpoczęły się remonty wszystkich ulic w miasteczku. Najpierw Drzymała uporządkował tereny dookoła klubu, potem sam zbudował drogę dojazdową z Zielonej Góry. W końcu burmistrz zaczął unowocześniać inne miejsca. Dzięki temu Grodzisk ma ładne chodniki i ulice – tłumaczy Bamber.

- Części ludzi jednak nie rozumiem. Gdy z nimi rozmawiam, mówią mi, że tęsknią za ligą, drużyną, ale gdy przyjeżdża reprezentacja U-21, seniorska kobiet, czy U-23, to na stadionie w Grodzisku są puste trybuny. Nie potrafię tego zrozumieć, bo prawda jest taka, że my dziś w miasteczku pracujemy głównie na użytek reprezentacji, zgrupowań, PZPN. Ale dobre i to. Choć cząstka, ślad z przeszłości. Pozostał obiekt. Dziś to najpiękniejszy stadion w czwartej lidze! Rywale przyjeżdżający do nas są zdumieni – opowiada.

Drużyna, która wciąż gra w Grodzisku, to dziś po prostu Dyskobolia. Tak jak dawniej. Wróciła też do miejsca, w którym była, gdy zaczynał się długi marsz Drzymały - do czwartej ligi wielkopolskiej (piąta klasa rozgrywkowa). Dziś gra w niej z Sokołem Pniewy, klubem o podobnej, ekstraklasowej przeszłości. Znajdziemy tam jednak też takich mocarzy jak Zjednoczonych Trzemeszno czy Sokół Damasławek. Drzymała wciąż pomaga - udostępnia budynki klubowe, które zbudował, boiska, stadion.
– W Dyskobolii grają obecnie młodzi chłopcy z miasteczka. Ci, którzy kiedyś się nie zakwalifikowali do drużyny, a przeszli u nas przez szkolenie. Część wróciła właśnie z powodów sentymentalnych. Chłopcy dotychczas grali w trzeciej czy czwartej lidze. Dopiero dziś wrócili do domu, do swojego Grodziska.
PRZEMYSŁAW ZYCH
CZEMU KARUZELA SIĘ NIE KRĘCI?

Spotkaliśmy się przy kawie w listopadzie czy grudniu 2009. Cel – pogadać o rynku transferowym. To mógł być Kowalski czy Nowak, Bolek czy Osuch, akurat nazywa się Jarosław Kołakowski, bo padło na niego. Licencję FIFA ma od 2001 roku, więc po drodze z mniejszymi czy większymi sukcesami i wpadkami, coś tam widział.

Są dziennikarze, którzy powiedzą: - Menedżer piłkarski! A fe! Dla mnie to norma, zawód jak zawód, w którym jak w wypadku innych chodzi o pieniądze. Spotkasz się z Kołakowskim? Przecież robisz mu reklamę. A czy gdy spotykam się z piłkarzem, co gorsza słabym, a wywiad idzie do gazety, to jak to nazwać, idąc tym tropem? To też reklama.

Z rozmowy płynie kilka ciekawszych wniosków, o które chodziło, o tym, jak funkcjonuje rynek i co wstrzymuje. Ja mam identyczne zdanie – polskiej piłki nie zabija to, że w składzie 10 czy 12 drużyn ekstraklasy dziewięciu piłkarzy jest słabych lub nijakich, ale fakt, że gdy pojawi się dwóch dobrych, to nie ma szans trafić do klubu czołówki. Rozmowa znalazła się w Futbol News.


Co w Polsce nie pozwala na dobre rozbujać się transferowej karuzeli? Na Zachodzie okienko, w którym można dokonywać zakupów, odbywa się z przytupem, jest świętem dla kibiców.

Ludzie zarządzający klubami w Polsce mają za mało elastyczne podejście. W Europie, gdy chce się sprzedać zawodnika lub gdy klub bogatszy nie jest w stanie wyłożyć pieniędzy na piłkarza, mają więcej rozwiązań. Jedynym sposobem sprzedaży nie pozostaje tylko wołanie za niego wielkich kwot. Na Zachodzie są gotowi na różnego rodzaju ustępstwa na przykład sprzedaż procentową, gdy nie sposób otrzymać od razu satysfakcjonującej kwoty transferowej. Przykładowo zawodnik przechodzi z klubu X do klubu Y i 50% udziałów dostaje klub stary, tyle samo ten nowy. Tego w Polsce nie ma. Druga rzecz to współpraca klubów. U nas to ciężka sprawa. Polskie kluby nie robią wyników w Europie także dlatego, że przykładowo Legię Warszawa czy Wisłę Kraków nie stać na kupienie piłkarza z klubu ósmego czy dwunastego w Polsce. Taki dwunasty klub chciałby sprzedawać swoich piłkarzy, ale do PSV Eindhoven… Czytam w tej chwili, że nie tylko piłkarze Ruchu Chorzów, ale nawet Polonii Bytom, mają iść do tego PSV. Pisze o tym dziennikarz, który transferował Sławomira Szarego do Primera Division. To jest także ośmieszanie gazety, w której takie artykuły są drukowane. Niestety są dziennikarze, którzy wypisują takie dyrdymały i działacze, którzy je sprzedają. To tylko podtrzymuje ich w przekonaniu, że takie są realia. Pamiętam, że kiedyś mówiło się, że Michałem Zielińskim zainteresował się AEK Ateny, teraz mówi się o PSV Eindhoven. No szczerze powiedzmy sobie, że to są bajki. Kluby, które na całą działalność dysponują milionem euro czy dwoma, myślą, że będą otrzymywać równowartość rocznego budżetu za któregokolwiek ze swoich piłkarzy. Nie ma szans.

Na czym polega brak tej współpracy między klubami?

Problem polega na tym, że te małe kluby nie są w stanie dogadać się z klubem większym. Każdy klub u nas w Polsce ma jakieś ambicje, czy to chce grać w pucharach, czy o mistrzostwo. Ostatnio byłem w jednym klubie, w którym mam zawodnika. Prowadziliśmy rozmowę na temat przejścia tego piłkarza do innego klubu. Jestem w stanie przynieść do klubu ofertę na milion złotych czy więcej za tego piłkarza, ale dla klubu to jest wciąż za mało. Ale żeby dołożyć piłkarzowi do pensji tysiąc złotych, to jest problem. Kogoś kupić, to też problem.

Skąd to się bierze? Z braku pieniędzy?

Taka jest rzeczywistość. Dopóki nie będzie szczelnych przepisów, które pokazują, że klub w momencie, gdy działa niezgodnie z przepisami - na przykład nie ma pieniędzy na działalność, nie prezentuje budżetu przed sezonem - dopóty będą takie sytuacje a nie inne. W Anglii jeśli klub w sposób zabroniony sprowadzi pieniądze do budżetu, nie tak, że mu zabrakło, tylko że nawet załata ten budżet w niewłaściwy sposób, to może z tego tytułu dostać karę degradacji albo minus ileś punktów.

Często to jest mentalność działaczy?

Nie mentalność. Działaczy po prostu często przepisy nie obowiązują. Nie ma odpowiednich przepisów, które by wymusiły logiczne zachowanie. Gdyby klub musiał przedstawić środki, płacić na czas, pod groźbą degradacji, wtedy ten milion, o którym mówiłem, miałby inną wartość.

Jakie są inne problemy na rynku transferowym? Co wstrzymuje sprzedaż procentową? Jakoś rzadko dochodzi do sytuacji, że na przykład Wisła kupuje piłkarza z mniejszego klubu i obiecuje im 20% od kolejnego transferu.

Myślę, że niekiedy nie ma też zaufania między klubami. W mniejszych klubach myśli się tak: Bo kiedy go sprzedadzą? Czy dadzą te 20%, a może nie? Może zaniżą kwotę transferową i do nas wróci mniej? U nas często tak jest, że zaufania w społeczeństwie brakuje w ogóle. Na Zachodzie ono jest może dlatego, że ludzie są bardziej pewni jutra. W krajach, w których usługi socjalne są lepsze, i tak dalej, ludzie nie mają obawy co do tego, co będzie ze mną. Efekt braku zaufania w Polsce jest taki, że u nas najczęściej dochodzi do darmowych transferów. Jeśli pan popatrzy na to, kto dziś gra w mistrzu kraju, Wiśle Kraków, to kogo my tam mamy? Bracia Brożkowie, którzy przyszli do Krakowa, gdy byli juniorami. Garguła – za darmo, bo wcześniej Wisły nie było na niego stać. Boguski z drugiej ligi. Sobolewskiego sam przyprowadziłem za darmo. Małecki przyszedł, gdy był trampkarzem. Jedynym, który został kupiony za pieniądze był właściwie Łobodziński, bo miał wpisaną klauzulę odejścia. Z zagranicznymi piłkarzami to już zazwyczaj jest inna sytuacja. Z nimi najczęściej jest tak, że są do wzięcia za jakieś bardziej realistyczne kwoty. Natomiast Wisła Kraków czy inne czołowe kluby myślą tak: - Jak tu płacić za któregoś z zawodników z Polonii Bytom 300 czy 700 tysięcy euro? Bo rzeczywiście to są duże kwoty. Trzeba szukać możliwości pogodzenia tej sytuacji, by taka Polonia Bytom dostała jakąś kwotę finalną za tego zawodnika, a jednocześnie ten czołowy klub, który przejął piłkarza, skorzystał z możliwości posiadania tego gracza. W Polsce tego w zasadzie nie ma.

W jakim klubie w Polsce w kwestiach transferów działa się najbardziej profesjonalnie?

Nie chciałbym tego tak wartościować, ale takie podejście najbardziej „zagraniczne” jest na pewno w klubach czołowych w Legii, Lechu, Wiśle. Z tymże co im tam przeszkadza? Dyrektorzy sportowi poruszają się w określonych ramach finansowych, jest tam jakaś niemożność dogadania się, przekonania drugiego klubu. To w jakimś stopniu blokuje możliwości rozwoju polskiej piłki. Tak koło się zamykamy. Załóżmy, że piłkarz przychodzi do Odry Wodzisław. Ma 22 lata, podpisuje kontrakt na cztery lata, przez rok gra dobrze, ale on ma jeszcze trzyletni kontrakt. W klubach myśli się tak: - My go będziemy trzymać. Bo sprzedaż piłkarza to jest niepopularna decyzja, ktoś się tam obrazi, a dany piłkarz to w ogóle jest dla nas najważniejszym zawodnikiem. Przecież to wokół niego będziemy budować zespół, wchodzimy do ligi, i tak dalej, i tak dalej. Ale chwileczkę, w końcu piłkarz też chciałby się rozwijać i trafić do lepszego klubu, grać o wyższe stawki.

W jakich klubach w Polsce najtrudniej jest działać?

Bardzo ciężko jest działać w klubach nieprywatnych lub nie trzymających finansowych standardów. Ci ludzie, podejmując decyzję transferowe, często boją się zmieniać uchwałę poprzedników dotyczących ceny zawodnika. Rada nadzorcza dwa lata temu podjęła uchwałę, że piłkarz kosztuje milion złotych i teraz nikt go nie chce sprzedać za 700 tysięcy. Albo ktoś tam mówi, że piłkarza trzeba sprzedać za dwa miliony i tego się w klubie trzymają, a w ogóle nie wiedzą co się dzieje na rynku i za ile się w tej chwili sprzedaje. Jeśli my nie udrożnimy tych kanałów międzyklubowych, to nasze drużyny nie będą odnosić sukcesów w pucharach. Przez to muszą sięgać po rozwiązania numer trzy, pięć, osiem i tak dalej. Popatrzmy na Lecha Poznań w ostatnim okienku transferowym, który wzmacnia się Polakiem powracającym z zagranicy, zawodnikiem z drugiej i trzeciej ligi. No dobrze, w końcu kupili Chrapka, on strzelał bramki na zapleczu. W porządku, sęk w tym, że nawet czołowe polskie kluby stać często tylko na piłkarzy spoza ekstraklasy, najczęściej nawet nie tych z Unibet ligi (pierwsza liga – dop. red.), ale z drugiej! Nie mam nic przeciwko Mikołajczakowi, ale mówię o pewnym schemacie. On trafił do Lecha, bo inni trafić nie mogli. Taki zawodnik z drugiej ligi trafia za wysoko za szybko, dlatego, że inny z pierwszej ligi czy ekstraklasy nie może ze względu na zbyt wygórowane ceny. Bo czym jest transfer? Płacimy za umiejętności piłkarza, za jego wiek i za jak najmniejsze ryzyko, że ten zawodnik nam się nie sprawdzi. Ryzyko, że on się nie sprawdzi w przypadku piłkarza z niższej ligi jest co by nie mówić relatywnie duże. Często jest tak, że zawodnik jest dobry, ale kupiony do dużego klubu za szybko.

W kwietniu siedziałem obok pańskiego człowieka na meczu Legii z Górnikiem. Przywiózł na stadion dyrektora sportowego z Trofense. Oglądali Piotra Gizę. Jednak nawet tam nie zdecydowali się na tego piłkarza. Nie mamy więc wielu tych zawodników.

Portugalski klub był zainteresowany Gizą, ale po prostu zabrakło im pieniędzy. Na pewno poza tym, że menedżer musi być porządny, przebojowy, pracowity, to musi też reprezentować dobrego zawodnika. Dwa pytania: Czy mamy dobrych zawodników i czy polska liga przygotowuje zawodników by byli atrakcyjni. Czy oni biorą udział w takich meczach w Polsce, że obserwator zagraniczny może sobie pomyśleć: - Ten piłkarz może się sprawdzić. Popatrzmy na przykład Marcina Kusia w Istanbul BB. W tej chwili są na piątym miejscu w tabeli, w zeszłym roku bronili się przed spadkiem. Kuś gra teraz bardzo dobrze, są z niego bardzo zadowoleni. Myślę, że klub biorąc go wcale nie był pewny co z niego będzie. Namawiałem ich długo, w końcu się zdecydowali, dziś się cieszą. Ale z czego wynika ich nieufność? Bo oni przyjadą do Polski na mecz i porównują go do spotkania ich drużyny z Fenerbahce. Poziom gry, widowiska, stadionu, atmosfery – wszystko to powoduje, że Turcy, mają dziś zupełnie inny poziom piłki klubowej. Spójrzmy też na to, że gdy polski klub odpada gdzieś w pierwszej rundzie, to jest jeszcze bardzo daleko do zimowego okna transferowego. Na początku września kluby mają przesyt tych transferów, chwilę po zamknięciu okienka nie interesują się tym. Faza myślenia o wzmocnieniach rozpoczyna się, gdy kluby mają wiedzę o tym, na jakich pozycjach potrzebują piłkarzy, czyli około października, listopada.

Wtedy okazuje się, że nie ma możliwości obserwowania piłkarza w akcji, bo nie ma w Polsce meczu, na który można przyjechać, by takiego piłkarza obejrzeć. Przyjadą obejrzeć mecz w polskiej lidze, a z tego biorą się tylko problemy, widać, że nie są pewni. Patrzą na występ Pawła Brożka w meczu z Odrą Wodzisław. Wskazują: - Ten obrońca to słaby jest, tamten też, bramkarz taki sobie. To nie dziwne, że tyle bramek strzela. Wobec tego oni chcieliby go ewentualnie wypożyczyć, zobaczyć, zmniejszyć ryzyko popełnienia błędu. Wtedy w Polsce jest obraza. Dlatego, gdy robię transfer jakiegoś piłkarza do takiego Istanbul BB czy Sportingu Braga, to zdaję sobie sprawę, że to jest rekord świata. Naprawdę. A u nas w Polsce ludzie nie wiedzą, że takie kluby istnieją i marudzą, bo znają tylko Sporting Lizbona, Benfikę. A popatrzmy, że gdy Kaźmierczak poszedł do Porto, to czy ktoś tutaj się z tego powodu ekscytował?

Mamy wybujałe ambicje?

Trzeba sobie zadać pytanie: Co możemy od tych menedżerów wymagać?

Dlatego u polskich menedżerów przy negocjowaniu kontraktów piłkarza, chociażby w Anglii, panuje zasada - bierz co dają?

Nie, nie. Tak nigdy u mnie nie było. Możliwości wynegocjowania bardzo dobrej umowy dla Polaka są jednak jakby inne, bo jest to piłkarz, który do Anglii dopiero przychodzi z prowincjonalnej ligi. Nawet gdyby Polak dysponował skalą talentu Wayne’a Rooneya, to i tak nie dostanie po przyjeździe do Anglii podobnego kontraktu. Ba! Trudno będzie mu go dostać po kilku latach nawet jeśli będzie bardzo dobry, nawet jeśli się sprawdzi, bo równocześnie stanie się piłkarzem starszym, mniej perspektywicznym, a więc o mniejszej wartości. To tak samo jest jak z Sebastianem Boenischem. On, grający w reprezentacji Niemiec jest wart – strzelam – dziesięć lub piętnaście milionów. Jako Polak - dwa, może półtora, może trzy. Jako Polak on zyskuje mniejszą uwagę od sponsorów, kolegów z drużyny. Dlatego Werder Brema, jestem przekonany, będzie wywierać presję na niego, by grał dla Niemiec. Co do negocjowania, to na przykład w Anglii jest coś takiego, że jak coś się ustali na gębę, to w 90 procentach przypadków słowa się dotrzymuje. Podobnie jest w Niemczech. Z kolei na przykład Turcy to są ludzie, którzy mogliby negocjować nawet wtedy, gdy się już z nimi podpisze umowę!

Czy pięć transferów do Anglii oznacza, że przetarł pan sobie w niektórych miejscach ścieżkę? Czy dalej trzeba wysyłać oferty faksem?

Ja nie robię transferów w ten sposób. Nigdy nie robię, bo to nic nie daje. Takie oferty trafiają do kosza. Wiem, że jest taki agent, który daje ogłoszenia w gazecie. Żeby przeprowadzić transfer trzeba znać ludzi, człowieka, który będzie wiedział, że informacje ode mnie są rzetelne. Ale jak prześledzimy dokonania polskich zawodników, to widać, że rzadko który zawodnik przechodzi z pierwszego zagranicznego klubu do następnego. Niech mi pan poda nazwisko utalentowanego zawodnika w Polsce.

Patryk Małecki.


OK, tyle że Małecki jest w Wiśle, która wycenia swoich piłkarzy bardzo wysoko, raczej powyżej rynkowej oceny klubów zachodnich. Ale wyobraźmy sobie sytuację, że on pójdzie przykładowo do NEC Nijmegen… Co to jest? Czy ktoś to doceni w Polsce?

Chyba nikt.

W kraju się wydaje, że on powinien przejść do Ajaksu Amsterdam, PSV Eindhoven. A właśnie, że nie, bo on na to nie ma najmniejszych szans. Ale właśnie takie Nijmegen to dla niego szansa. Andrzej Niedzielan nie pokonał tej bariery, ale być może Małeckiemu by się udało i za dwa sezony grałby w Ajaksie. Niestety taka jest naturalna droga polskich zawodników. Dopóki nie zbudujemy bardzo mocnych klubów, w których ci zawodnicy będą mieli tak wysoko postawioną poprzeczkę, że później będą gotowi, by przejść do większych klubów. Popatrzmy na Ukrainę - Tymoszczuk poszedł do Bayernu przez Zenit. Z Szachtara trafia zawodnik do Barcelony. To dlatego, że w tych klubach mają taką rywalizację. Dopóki nie będzie odpowiednich budżetów, nie będą pieniądze kursować, tego wszystkiego u nas nie będzie. Brakuje dynamiki w tym wszystkim. Gdyby Wisła kupiła z Bełchatowa, Bełchatów z Odry, Odra z Podbeskidzia, a oni z Nielby Wągrowiec, to by te pieniądze szły.

To byłoby świetne dla pana.
A dlaczego?

To by oznaczało większe dochody dla menedżerów. Każde przejście, to prowizja. Interes się kręci. A dla ligi to też byłoby takie świetne, gdyby patrzył pan na to z zewnątrz?

Wydaje mi się, że pan też tak uważa. Pan napisze o pięciu transferach, dzięki czemu pan zarabia. Czyli jeśli ja robię transfery, to pan ma powód, żeby ze mną rozmawiać i zarabiać pieniądze, ale najważniejsze jest to, że jeśli piłkarz będzie zmieniał klub na lepszy, to jego umiejętności będą wzrastać.


No tak, a kibice mają powód, by kupować bilety?


Tego nie wiem, ja tylko twierdzę, że bzdurą totalną jest patrzenie na menedżerów przez pryzmat dochodów. Tak samo jak piłkarzy, trenerów i tak dalej. Jeden trener mówi, że jego piłkarzom agenci mącą w głowach. A równocześnie piłkarze, których ów trener ciągnął za sobą całe życie, którzy grali w reprezentacji, w lidze mieli 300 meczów i uspokajał ich że wszystko jest w porządku, dziś nie mają nic. Oni nie dbali o dochody, o inwestycje, przepuścili wszystko. A obok nich byli między innymi trenerzy, którym ufali, to oni spełniali rolę doradców. Dlatego obecność menedżera w życiu piłkarza jest potrzebna.

To że agent zarabia pieniądze, to normalne. To jego zawód. Nie widzę powodu, żeby tłumaczyć się, że ten zawód generuje jakieś dochody.

Ale rzetelny agent nie patrzy na dochód natychmiastowy. Piłkarz jest jego klientem, stara się więc dobrać jakąś ścieżkę kariery, ale ważne w tym, żeby były tu też jakieś przygody, sukces. To jest fajne.

Może to się liczy, ale po jakimś czasie, gdy zgarnie się już jakieś pieniądze.

Być może, nie wiem jak mają inni. Muszę za to powiedzieć, że porównując zachowanie polskich i zagranicznych menedżerów wobec polskich piłkarzy, to w tym pierwszym przypadku są one znacznie lepsze. Dlatego że dla zagranicznego menedżera polski piłkarz jest tylko jakimś tam epizodem, kimś kto mieszka daleko. Uda się transfer, to dobrze, nie uda się to trudno, dziękuję, do widzenia.

Najbliższe okienko nie zapowiada się pasjonująco. Ile spodziewa się pan w nim transferów? Ktoś w ogóle trafi do klubu czołówki?

Na pewno transfery będą, bo każdy z tych klubów ma potrzeby. Z całą pewnością dojdzie do wymiany dwóch, trzech, może czterech? Oni sobie zdają sprawę, że potrzebują jakiś wzmocnień. Poza tym ktoś odejdzie. Mamy teraz jednak trudny okres, bo kluby nie grają na swoich stadionach, stąd mają mniejsze przychody i mniej wydają. Kryzys swoją inercją uderzył w piłkę z opóźnieniem. Pieniądze, które miały iść na zakup nowych piłkarzy, często idą po prostu na realizowanie bieżących kontraktów.

Nie śmieszy pana plotka o Ebim Smolarku w Polonii Bytom?

Bardzo mnie to śmieszy. Jeśli któryś z piłkarzy popełniłby taką gafę, jaką popełnił dziennikarz pisząc o, podkreślam, prawdopodobnym transferze Smolarka do Polonii Bytom, to przekładając to na boisku, strzeliłby sobie w meczu siedem samobójów. Nie dwa, jak się zdarzało w meczach, ale siedem. Trzeba zachować trochę zdrowego rozsądku.

Bartosz Białkowski, pański klient, to czołówka polskich bramkarzy, jeśli chodzi o potencjał. Jednak odkąd złapał kontuzję w lutym 2006 roku w meczu Pucharu Anglii z Newcastle United, wszystko się posypało. Do dziś nie może się pozbierać.

Trzeba zacząć od tego, że jego transfer wtedy do Southampton to był rekord świata. Kawał dobrej roboty z mojej strony. Zaczął grać tak, jak się tego spodziewałem. Rozegrał około piętnastu meczów na poziomie Championship. Kłopoty zaczęły się właśnie od momentu zerwania więzadeł krzyżowych w kolanie. Klub sięgnął po doświadczonego, pewnego bramkarza, związanego z tym regionem, który od tego czasu mocno się jeszcze rozwinął. Klub jednak lubi Białkowskiego, ceni go, uważa go za dobrego bramkarza, a ja próbuję jakiś rozwiązań – raz wypożyczyłem go do Ipswich, raz do Barnsley. Chłopak ma na razie 22-lata. Myślę, że w ciągu tego sezonu Białkowski przejdzie do innego klubu i zacznie tam po prostu bronić. Ale to, co ma, to czego się nauczył, zacznie procentować. Zobaczymy czy w Anglii.

Co z Markiem Saganowskim?

Wszystko co się wydarzyło w jego karierze w ostatnim czasie ma związek ze spadkiem Southampton, z karą odjęcia punktów, którą dostał jego klub. Gdyby dostali mniejszą karę, to pewnie Saganowski mógłby przedłużyć kontrakt (koniec kontraktu przypada na czerwiec 2010 – przyp. red). A robienie tego, gdy jest ogromne ryzyko, że Southampton spędzi kolejny sezon w trzeciej lidze, mija się z celem. To są znaki zapytania, na które trzeba sobie odpowiedzieć.

Coś czuję, że Sagan trafi do Polski.

Ja tego nie czuję, a myślę, że mam trochę większą wiedzę na ten temat.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW ZYCH
Z NICH TEŻ NIC NIE BĘDZIE?



Kiedyś bardzo lubiłem się oszukiwać, licząc na poprzednią generację piłkarzy. Dlatego dziś lubię zrobić przykrość tym, którzy piłkę zaczęli oglądać dopiero kilka lat temu. Z obecnej młodzieżówki TEŻ NIC NIE BĘDZIE. Ani z Małeckiego, Rybusa, Cetnarskiego, ani z Sobiecha (chociaż daję mu największe szanse na powodzenie). Mały listopadowego tekścik z Magazynu Futbol (2009 rok), aktualny zawsze.

"Młodzi, mało zdolni?"

Załóżmy, że ktoś przez całe życie zamierza śledzić rozwój młodych piłkarzy. Powinien przygotować się na niekończące się pasmo rozczarowań. Nigdy nie będzie z nimi tak dobrze, jak się wydaje, gdy mają dwadzieścia lat. Bo zawód – to uczucie, które najczęściej dotyka polskich kibiców, spragnionych pozytywnych historii o świetnie rozwijających się piłkarzach, którzy nie marnują czasu, za to wylewając pot na treningach brną ku piłkarskiej perfekcji.

Słowa Patryka Małeckiego zabiły nadzieję. Piłkarz Wisły Kraków po niedawnej klęsce młodzieżówki w Kielcach z Holandią (0:4) w ostrych słowach skrytykował resztę kolegów. – Holandia pokazała nam, gdzie jesteśmy. Z zespołem przebywałem dziesięć dni i mówię otwarcie, że połowa nie nadaje się do reprezentacji. I to nie jest tylko moja opinia. Trener też to powinien wiedzieć – mówił. – Szybko zostali sprowadzeni na ziemię. Oni wszyscy są utalentowani, ale jak na polskie warunki… – dopowiada Maciej Terlecki, złoty medalista mistrzostw Europy do lat 16 z 1993 roku

Obecną młodzieżówkę tworzą głównie piłkarze urodzeni w roku 1988, ale są też młodsi. Wielu z nich wyłowiły rozgrywki Młodej Ekstraklasy wprowadzone dwa lata temu. Spore nadzieje wobec tego pokolenia mogły też rozbudzić słowa Jerzego Engela. A ponieważ lubimy wierzyć, to uwierzyliśmy. - Idzie ciekawy rocznik. Chociażby Maciej Rybus, Artur Sobiech, Kamil Grosicki, Patryk Małecki, Maciej Sadlok, Mateusz Cetnarski. To plejada zdolnych piłkarzy! - mówił.

Odmienne zdanie od dawna miał jednak Maciej Terlecki. Kto wie lepiej niż on? Terlecki na własnej skórze obserwował jak traci się nadzieje na prawdziwe zaistnienie w piłce, widział złudzenie otoczenia i całego środowiska piłkarskiego. Złoci medaliści z 1993 roku mieli już pod koniec lat 90. wyprzeć starszą generację. Dla nich to były prawie wyłącznie bolesne doświadczenia.

- Trochę to jest tak, że się szuka tych bohaterów, a tak naprawdę ich nie ma… Oni, będąc już w tym wieku, wcale nie będą grali o wiele lepiej. Jeśli w ogóle się rozwiną, to co najwyżej o dziesięć procent. Mogą pójść do przodu, ale tylko jeśli są inteligentnymi ludźmi, którym zależy na rozwoju. Jeśli nie, to nawet na taki, prawda, że mały, rozwój nie mają szans. Ta młodzieżówka na pewno nie jest przygotowana na grę na wysokim poziomie. No może poza Małeckim. Smutne, że wielu z nich nie jest przygotowanych nawet na grę w lidze polskiej – ocenia Terlecki.

Bo to przecież nie przypadek, że gdy piłkarze rocznika 1988, tworzącego trzon młodzieżówki, mieli po 17 lat, przegrywali ze Szwajcarią, Hiszpanią i Danią. Gdy trochę podrośli, w eliminacjach do turnieju do lat 19 dostawali (jako całość) nie tylko z Francją i Izraelem, ale też z… Islandią (0:2). Podobnie było z rocznikiem 1989, z którego wywodzi się Rybus i Sadlok (remisy z Litwą, Armenią, porażka z Białorusią). Dlaczego więc dziś, gdy mają dwa lata więcej, mieliby notować świetne rezultaty z Holendrami i Hiszpanami, a za dwa i pół roku stawić czoła całej Europie?

- Z obecnej młodzieżówki wydaje mi się, że tylko Małecki będzie grać na Euro 2012, ale wcale nie jako wiodąca postać tego zespołu, nie lider – ocenia Terlecki. - Taki Maciej Rybus to ciekawy chłopak, ale za dwa czy trzy lata wcale nie będzie zdecydowanie lepszym piłkarzem niż jest dziś. To będzie praktycznie ten sam piłkarz. Wiem co mówię, bo jedyne czego będzie miał więcej, to bagaż doświadczeń. Przykład? Leo Messi dziś nie jest lepszym piłkarzem, niż był dwa lata temu. Z kolei Sobiech to ciekawy piłkarz, z którego można by wyciągnąć więcej. W tym przypadku nie o dziesięć procent więcej, ale nawet o dwadzieścia, czy trzydzieści. Sobiech, to piłkarz, który z tej młodzieżówki ma największe rezerwy. Może dlatego, że jest najmłodszy (rocznik 1990 – dop. red) – mówi Terlecki.

- Och, z młodymi to jest zawsze znak zapytania. Liczy się teraz na Małeckiego, Sobiecha, czy innych ale różnie to przecież może być. Przeważnie zawsze jest dużo gorzej niż się spodziewa. Ktoś z nich na pewno jednak trafi do kadry reprezentacji na Euro 2012. Wydaje mi się, że młodzieżówka w ostatnim meczu z Holandią nie grała na swoim poziomie. Wyrokowanie jednak, kto z nich to będzie się nadawał, dziś jest jednak bardzo ciężkie. Ja w loterię to się nie lubię bawić, więc nie będę zgadywał. Za dwa i pół roku dużo może się przecież zmienić. To jest futbol. To, co mówię dziś,
już jutro może nie być prawdą – puentuje Henryk Kasperczak.

- Choć kto wie, może Wojciech Szczęsny ma szanse – zastanawia się jednak Terlecki. -Pierwszy raz widziałem go w akcji w meczu z Holandią, dlatego wstrzymam się na razie z oceną. W Anglii ludzie znają się jednak lepiej na piłce niż my. Dlatego nie wydaje mi się, by Szczęsny był człowiekiem przypadkowym. Tyle, że chyba nie ma co się zajmować bramkarzami, bo na tej pozycji o wybór jest dużo łatwiej. To zupełnie inna sprawa. Technika i charakter właściwie wystarczą, a młody Szczęsny ma ten charakter bardzo mocny, być może nawet mocniejszy niż jego ojciec – mówi Terlecki.

Wygląda więc na to, że poza Małeckim oraz być może jeszcze Sobiechem i Szczęsnym jako jednym z bramkarzy, na mistrzostwach Europy 2012 zagrają nie ci, których rozwój śledziliśmy, gdy grali w młodzieżówce. Tak zresztą bywa bardzo często. Przykład? Ireneusz to człowiek znikąd.

- Nie jestem zwolennikiem stawiania na siłę na nikogo, na żadne pokolenie, tylko dlatego, żeby dać szansę. Piłkarze miejsce w składzie reprezentacji muszą wywalczyć sobie sami. Stawianie na nich, dawanie im szans, ciągnięcie za uszy - nie tędy droga. Sam pamiętam jak w ŁKS-ie Łódź musiałem pokazać charakter. Oni muszą zrobić to samo w klubach i w reprezentacji. Niech gra ten, który ma do tego charakter, a nie dlatego, że przynależy do młodzieżówki gospodarza mistrzostw Europy na trzy lata przed turniejem. Teraz mówimy, żeby odstawić starych piłkarzy i postawić na młodych. Dziś niepotrzebnie się jednak skreśla na przykład Michała Żewłakowa. Bo co z tego, że w 2012 roku będzie miał 36-lat? Może być wciąż lepszy od wielu młodych. Wiek w reprezentacji w ogóle nie ma znaczenia. Nic na siłę. Dziwię się, że wymyślono, by odmładzać reprezentację skoro nie ma kim? – pyta Terlecki.

Kasperczak kończy smutno: - Życzyłbym reprezentantom obecnej młodzieżówki, by zagrali na Euro 2012, ale same życzenia nikomu jeszcze nie pomogły.
Przemysław Zych
SZEJKOWIE, KAJMANY, BRYTYJSKIE WYSPY DZIEWICZE...



Niespecjalnie przepadam za pisaniem o ligach zagranicznych. To zawsze polega jedynie na przepisywaniu tego, co dotychczas pojawiło się w "The Timesie" i udawaniu, że tak nie jest. Niektórzy potrafią się tak oszukiwać przez całe życie...

Anyway, ten temat akurat jest dobry - lipni właściciele w lidze angielskiej. Skutek tego, o czym jesienią pisałem/przepisałem z "The Timesa" widzimy dziś - Portsmouth zostało ukarane karą odjęcia dziesięciu punktów w Premier League, wyrok bez precedensu w 17-letniej historii tego komercyjnego tworu.

Krezusi i oszuści
(Magazyn Futbol, listopad 2009)

Podrabiani szejkowie, tajemnicze konsorcja z Brytyjskich Wysp Dziewiczych, właściciele, których za żadne skarby nie wolno ujawnić opinii publicznej. Czy angielski futbol wkrótce będzie się rozgrywał na Kajmanach?

- Na prywatne lotnisko będę jeździł jego Lamborghini, zaprojektowanym przez Versace. Lądował w Portsmouth jego luksusowym samolotem Gulfstream 1, pomykał w pobliże stadionu przy ulicy Fratton Park pięćdziesięciometrowym jachtem. Później leniwie opalał tors na wypchanej diamentami loży VIP, żłopiąc Chateau Petrus, rocznik 1945 - te słowa wypowiedział Piers Morgan, angielski dziennikarz-celebryta, roztaczając wizję nowego, lepszego życia gdzieś tam na południu Anglii, dzięki dobytkom swego tajemniczego przyjaciela Sulaimana Al-Fahima. Arabski inwestor pod koniec sierpnia kupił więc Portsmouth, by jednak po sześciu tygodniach… klub zostawić. Okazało się, że na szpanerskie pomykanie na stadion, Al-Fahim zwyczajnie nie ma kasy.

Gdy myślimy o zagranicznych właścicielach angielskich klubów, wszystkim nam od razu do głowy przychodzi rosyjski potentat i właściciel Chelsea Londyn, Roman Abramowicz. Wielomilionowe przelewy, biliony, wręcz morze pieniędzy! Dziś do ligi angielskiej, dzięki obcej walucie, trafiają przecież zastępy zagranicznych gwiazd. Jest też jednak i ciemna strona trwającej mody. Co nieco wiedzą o tym nie tylko kibice Portsmouth, ale też dwóch innych zasłużonych angielskich klubów - Notts County oraz Leeds United.

Pralnia pieniędzy?
Wiecznie przegrani kibice Notts County, od lat w ogólnokrajowych badaniach wypadają jako najbardziej zestresowani fani w całej Anglii. Gdy w czerwcu pojawił się w klubie nowy właściciel, a wielkie plany awansu do Premier League roztoczyli przed klubem pośrednicy konsorcjum Munto Finance, wydawało się, że to już koniec nerwówki. Zaufanie zaczęło szybko lec w gruzach, a z klubu po zaledwie jednym meczu zdecydował się uciec Sol Campbell. Były reprezentant Anglii miał już po dziurki w nosie dalszego udziału w niepewnym projekcie. To wtedy oszukani fani Notts County, patrząc na czwartoligową młóckę i nawiązując do czarno-białych barw, ironicznie zaczęli śpiewać: „To zupełnie jakbyśmy oglądali Juventus Turyn”. Co więc tym razem nie tak z Notts County? Po przejęciu klubu przez Munto Finance, istnieje bowiem spore prawdopodobieństwo, że ich znamienity klub ktoś zamienił w pralnię pieniędzy!

Mimo, że od przejęcia Notts County minęły blisko cztery miesiące, to Football League (organizacja zajmująca się w Anglii rozgrywkami piłkarskimi poniżej Premier League), wciąż nie potrafi ustalić kto stoi za tajemniczym konsorcjum. Nikt nic nie wie. Nikt nic nie słyszał. Na początku października oficjalna strona Notts County w końcu podała, że jednym z właścicieli jest pakistański milioner Anwar Shafi i wkrótce obejrzy z trybun mecz drużyny. Bogacz wszystkiemu jednak zaprzeczył!

Do dziś jedyne co udało się ustalić, to że za Munto Finance (podobno!) stoją arabscy inwestorzy, a konsorcjum zarejestrowane jest w Szwajcarii. Z tymże reprezentuje ją firma Qadbak, zarejestrowana na… Brytyjskich Wyspach Dziewiczych w basenie Morza Karaibskiego. Rozwścieczona swoją niewiedzą na temat właściciela jednego z członków Football League, komisja ligi zadeklarowała, że potwierdzi przejęcie klubu, tylko w przypadku złożenia bardziej szczegółowych zeznań.
– Jesteśmy rozczarowani biegiem wydarzeń. Nie rozumiemy dlaczego ktoś miałby ukrywać swoją tożsamość – mówił szef komisji, Lord Mawhinney, stojący na czele komisji.

Nieważne skąd są pieniądze
Dopiero w przypadku ujawnienia się właścicieli, kolejnym krokiem będzie sprawdzenie ich zgodności do wymagań angielskiej piłki. Tak zwany „fit and proper persons test” ma na celu prześwietlenie ich przeszłości, a także wcześniejszej działalności w sporcie pod kątem stosowania zasad fair play. Zatrudniony w Notts County na stanowisku dyrektora były angielski selekcjoner, Szwed Sven-Goran Eriksson, wie tyle samo, co komisja ligi. Czyli nic.
– Podobnie jak komisja ligi też nie widziałem się z właścicielami klubu. Jedynie miałem możliwość porozmawiania z osobami, które ich reprezentują. Jestem jednak przekonany, że wszystko jest okay. Przecież trafiają do nas pieniądze, a jeśli czegoś potrzebujemy, dostajemy to. Nie zmienia to faktu, że nie wiem skąd przychodzą te pieniądze. To jednak sprawa do ustalenia dla prezydent klubu, nie dla mnie. Ja po prostu nie widzę w tym problemu, bo w ogóle tym się nie interesuje. Najważniejsze dla mnie, że pieniądze po prostu są. Nieważne skąd pochodzą – mówi Sven, o którym coraz częściej mówi się, że prędzej podąży drogą Campbella, niż w takich warunkach przeobrazi Notts County w klub Premier League.

Plaga dziwnych właścicieli w angielskiej piłce, nie dotyczy tylko klubu z Nottingham. Grającego w League One (trzecia liga) Leeds United, półfinalistę Ligi Mistrzów 2001, spotkał podobny los. – Nie mogę podać prawdziwych nazwisk właścicieli, którzy stoją dziś za przejęciem klubu. Nie życzą sobie tego – mówił Ken Bates, prezydent Leeds, który dwa lata temu uratował klub ze skraju bankructwa, a dziś odsprzedał akcje konsorcjum Forward Sports Fund. Gdzie jest zarejestrowana ta firma? Oczywiście na Kajmanach, w karaibskim raju podatkowym. Jak mówi Bates, w ostateczności o nazwiskach właścicieli stojących za konsorcjum mogą dowiedzieć się władze ligi tylko jeśli zapewnią, że personaliów nie zdradzą mediom. Przyprawia to o ból głowy Football League, która liczy na pełną transparentność. Gdy za zagranicznymi właścicielami idą inwestycje, wyniki i sukcesy, mało kto odważy się narzekać. Nawet gdy są oni nieznani. Gorzej, gdy udając bogaczy ciągną klub na samo dno. Tak było w Portsmouth. Już nie w League One albo League Two.

Mitoman i pozorant
Klub Premier League z południowej Anglii w ciągu pięciu tygodni miał aż trzech właścicieli! Portsmouth najpierw było zabawką w rękach Alexandre Gaydamaka, który w sierpniu za pięć milionów funtów odsprzedał klub szejkowi Sulaimanowi Al-Fahimowi. Jego wizytówka przekonywała, że jest doktorem, mimo że „The New York Times” dotarł do informacji potwierdzających, że zdobył zaledwie dwa tytuły magistra na Uniwersytecie w Waszyngtonie. To już powinno wszystkich postawić w stan ostrzegawczy. Al-Fahim przekonywał zresztą, że jego majątek to ponad miliard funtów, chwalił się posiadaniem prywatnego odrzutowca i Lamborghini wartego pół miliona funtów. Tymczasem, gdy przyszło co do czego, Arab nie był nawet w stanie zapewnić klubowi codziennej płynności finansowej.

Al-Fahima powinny już wcześniej zdyskredytować wydarzenia towarzyszące przejęciu Manchesteru City przez Abu Dhabi United Group (Arab zasiada w jego zarządzie). 32-letni mężczyzna tak głośno przechwalał się jakich świetnych graczy wkrótce sprowadzi do City, że reszta uczestników projektu zdecydowała się go pozbyć. W końcu również w Portsmouth zorientowano się z kim mają do czynienia.
– Ten gość to najprawdziwszy z podrabianych szejków. Portsmouth pójdzie z nim na samo dno – anonimowo zeznawał jeden z członków zarządu klubu z Fratton Park. Portsmouth trafiło w ręce mitomana i pozoranta.

Po kilku tygodniach przyparty do ściany Al-Fahim odsprzedał klub… kolejnemu szejkowi, Al-Farajowi. Kilkumiesięczne eksperymenty zagranicznych właścicieli zdołały jednak doprowadzić klub na skraj niewypłacalności, z kilkoma milionami długu wobec Urzędu Skarbowego, kolejnymi wobec innych klubów, menedżerów, piłkarzy i lokalnych wierzycieli. Nowy szejk obiecuje dziś uporządkować sytuację w klubie, spłacić górę długów. To będzie jednak wymagać inwestycji rzędu pięćdziesięciu milionów funtów.

Kim u licha był Al-Fahim?
Choć w kraju, który bardzo mocno odczuł kryzys ekonomiczny, mało kogo obchodzi fakt, że rozpieszczeni gwiazdorzy przez chwilę nie dostawali przelewów na konto, to jednak „obsuwy” w Portsmouth, były rzeczą bez precedensu w Anglii. Gdy już piłkarzom wypłacono pieniądze, zdjęcia uśmiechniętych graczy Portsmouth obiegły kraj.
– Wiedzieliśmy, że ciężko pracują, byśmy otrzymali te pieniądze – mówił Hermann Hreidarsson, piłkarze Pompey.
Na razie udało się spłacić piłkarzy, lecz wciąż nikt nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie: kim u licha był Al-Fahim? Czemu kupił klub za pięć milionów funtów, a później oddał 90% akcji… za darmo? Jak wielkie bogactwa posiada Al-Fahim, albo raczej: jakich nie posiada? Jego 43-dniowe władanie klubem było jedną z największych fars w kilkunastoletniej historii Premier League.

Zagranicznych inwestorów niektórzy na Wyspach mają już dość. – Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że angielscy piłkarze są w zdecydowanej mniejszości. Lecz kiedy większość z nich jest również zatrudnionych przez obcokrajowców - w dodatku zarejestrowanych w karaibskich rajach podatkowych - nazywanie poza granicami Anglii tego produktu jako „angielska Premier League” staje się prawie tak wątpliwa jak nazywanie japońskiej whisky „szkocką” – narzeka Patrick Barclay, dziennikarz The Times, który przeraża łatwość z jaką przyjmuje się zagranicznych inwestorów. Coraz częściej zamiast popijania Chateau Petrus, kończy się bowiem krótką zabawą i zadłużeniem klubu.

Październik 2009 roku. W Birmingham właśnie powitano nowego właściciela. – Czuje się podniecenie w mieście z powodu przybycia nowego właściciela z Hong Kongu. Kibice oczekują, że wraz z panem Yeungiem postawimy kolejny krok naprzód! – takie słowa wypowiada Alex Mc Leish, menedżer Birmingham, komentując jak na razie ostatnie przejęcie klubu w Anglii. Kim jest pan Yeung? Mówi się o nim, że kontrolował kasyna w Makau, które zostały zamknięte przez rząd z powodu „społecznych obaw”, oraz, że jego ludzie byli oskarżani o łapówkarstwo. Zupełnie jak premier Tajlandii, Thaksin Shinawatra, który dwa lata temu chwilowo przejął kontrolę nad Manchesterem City. Czy to jednak ważne? Czy to kogoś obchodzi? Ważne, że interes się kręci. Grunt, że wiadomo jak pan Yeung się nazywa.
Przemysław Zych
"KOKOSANKI, KOKOSANKI", CZYLI POLAKOW vs ŁAZAREK



CZYTAJ TEŻ:
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy

Kiedyś Paweł Zarzeczny powtarzał nam: "Wywiady, to robiła Oriana Fallaci. To są rozmówki". Nie wiem czy Paweł się zgodzi, ale to jest wywiad.

Z Grzegorzem Polakowem spotkałem się we wrześniu w Gdańsku. Któraś z galerii handlowych, któraś z kawiarni Coffeeheaven i ulubiony stolik pana Grzegorza. Tam spędziliśmy trzy i pół godziny rozmawiając.

Rzadko kiedy wywiady z piłkarzami czy trenerami piłkarskimi wnoszą coś nowego. Wszyscy się chowają, zarzekają o szacunku dla kolegów ze środowisko, nie ujawniają faktów niewygodnych. Polakow się nie pierdolił, dzięki czemu ten wywiad coś wniósł.

Inna sprawa, że PZPN sprawą się nie zajął, zasłaniając się tym, że przed 2003 rokiem... handlowanie meczami było legalne. Natomiast Polakow przez Wojciecha Łazarka ponoć został pozwany, ja - też podobno - miałbym występować w charakterze świadka. Czyli jednak to naprawdę był wywiad.

Rozstrzelani zostali też:
- Dariusz Dziekanowski
- Jerzy Engel
- Jerzy Kopa
- Zbigniew Boniek
- Henryk Kasperczak
- Andrzej Strejlau
- Władysław Żmuda
- Andrzej Szarmach
- Antoni Piechniczek
- Marian Geszke
- Jacek Gmoch
- Jerzy Talaga

kto jeszcze?


"OPOWIEM WAM O KORUPCJI"
("Magazyn Futbol", listopad 2009)

Co panu przychodzi do głowy po wysłuchaniu przeróżnych teorii polskich trenerów piłkarskich, bon motów, które później przez lata na okrągło funkcjonują w gazetach sportowych?

Jest na przykład taka teoria, wymyślona przez jednego z największych polskich trenerów. „Największych” oczywiście w cudzysłowie. Dobra atmosfera w zespole? Czy my przy tym stoliku mamy złą atmosferę? Dobrą - mamy kawkę, rozmawiamy, jest przyjemnie, wiadomo. A teraz ja powiem panu tak – niech pan natychmiast wstanie i zrobi tu czterdzieści przysiadów. Spojrzałby pan na mnie jak na człowieka pomylonego. Jednak już przy wykonywaniu drugich czterdziestu przysiadów, zacząłby pan narzekać, mówić, że pana bolą nogi. Wtedy zacznie się konflikt i… tak to jest. Według mnie, w klubie, drużynie, na treningu musi istnieć coś co nazywam twórczym niepokojem. Bez niego niczego zbudować się nie da. Człowieka trzeba uczyć rywalizacji, także - a może przede wszystkim – należy uczyć tego samych piłkarzy. Oni muszą rywalizować między sobą. Piłka nożna to przecież nieustanne pokonywanie własnych słabości i przeszkód, stawianych przez przeciwnika.

Z tą atmosferą, chodziło o Janusza Wójcika?

Proszę pana, nazwisko, które zaraz wymienię, to mi aż staje w gardle. To nazwisko, które przez wiele lat niszczyło polską piłką. On się nazywa… Łajza…, Wojciech Łajza…rek, Wojciech Łajzarek, a nie Łazarek. Tak więc ów Łazarek – co on to nie robił. „Z koniem to się on nie kopał”, gaduchy i inne. Mamy wielu takich trenerów z gaduchami. Pamiętam jak jeden z nich pojechał do Grecji. Dwa tygodnie i go wyrzucili. Myślał, że on na tych gaduchach również w Grecji daleko zajedzie. Kopa, Jerzy Kopa! Kiedyś to byli moi koledzy po fachu. Ale to, co się później stało, no cóż, stało się. Wszyscy zaczęli nagle kupować mecze. To jest jednak najśmieszniejsza rzecz, bo jak wszyscy kupują, to na dobrą sprawę nikt nie kupuje. Takie nastały czasy.

Kto w tym kupowaniu przewodził?

W wielu klubach zaczęli pojawiać się ludzie od tego. Tak sobie czasem myślę, że w klubach gdzie awansowano dzięki kupowanym meczom, trener powinien zwracać pieniądze za awans. Taki pan Łazarek to jest człowiek, który do polskiej piłki wprowadził korupcję. Zawsze było tak, że od początku istnienia futbolu, czy od początku istnienia świata, ludzie byli sobie czasem mniej lub bardziej życzliwi. I przed drugą wojną światową mówiło się: „Ej, stary, te punkty są tobie nie potrzebne, no wiesz, tu, tego”. „No dobra, oddam wam punkty, bo jesteśmy kolegami” – tak się zdarzało. Później mówiło się: „Obiad ci postawię, kolację, wódkę”. Co więc zrobił pan Łazarek? Na trzydzieści meczów kupował… trzydzieści sześć! I wtedy zaczęła się afera, rozpoczęła się farsa. To były lata osiemdziesiąte, Łazarek na te cele zaczął brać z klubu pieniądze. Nikt inny niż tylko on, Łazarek, wprowadził stwierdzenie – na początku rundy kupi się łatwiej i taniej, bo na końcu, gdy pętla jest na szyi, cena idzie w górę. Wtedy na końcu trzeba za ratowanie się płacić więcej. Dlatego już na początku sezonu trzeba próbować – przecież to Łazarek wprowadził.

Ale później poszli za nim kolejni.

Uczniów miał wspaniałych. To trzeba przyznać. Było wielu takich, tak zwanych „łazarkowatych”, jak ja to nazywam. Janusz Wójcik też gawędziarz, też kupował mecze, ale on nie wymyślił tego procederu, chociaż nauczony był kupowania. Pamiętam jak w 1987 roku prowadzał Jagiellonię do pierwszej ligi. To był w Polsce okres straszliwej biedy. W Białymstoku była fabryka materiałów, dlatego sędzia nie dostawał pieniędzy, ale kupony na przykład na cztery garnitury i garsonkę dla żony. Sam Wójcik jeździł tam po pijaku, załatwiał tych sędziów, był królem Białostocczyzny. Wszystko co było pokazane w filmie „Piłkarski poker”, to wszystko jest oparte na tym czasie, autentycznych wydarzeniach, częściowo na Jagiellonii. Przed sezonem naprawdę spotykali się prezesi i ustalali kto ma spadać. Na przykład ustalono, że w sezonie 1987/88 do drugiej ligi ma spadać Stal Stalowa Wola i ktoś tam jeszcze. Tak naprawdę się działo. Nawet gdyby kupiło się do klubu najlepszych Brazylijczyków, ta Stalowa Wola też by spadła. Nie było na to siły.

W jakim klubie doszło po raz pierwszy do procederu kupowania za pieniądze?

W Lechii Gdańsk, w połowie lat 70. W końcu działacze zorientowali się co się dzieje i wyrzucili z klubu Łazarka. W Gdańsku była wielka afera, że jak go mogli wyrzucić skoro zdobył 24 punkty na 30 możliwych. No to jak? Głupi byli ci prezesi? Ale później, po latach wszystko wyciszono, bo Łazarek został trenerem reprezentacji. Cichosza! Później do procederu dochodziło już nagminnie. Ja wiem na przykład kiedy Zbigniew Boniek sprzedał mecz. Jakiś czas temu mówił o tym sam Grzegorz Lato. Wszystko rozgrywało się na stadionie Widzewa. Łodzianie grali z Ruchem Chorzów. Wiem jaka była atmosfera wokół tego meczu. Wiem, kto trzymał trenera Leszka Jezierskiego na siódmym piętrze za nogi, grożąc, że zostanie zrzucony, jeśli nie przyzna się do wzięcia większej ilości pieniędzy. Było tak - piłkarze z Chorzowa zwrócili się o pomoc przy utrzymaniu w lidze do trenera Jezierskiego, który prowadził Widzew. Mówi się, że za darmo to się ksiądz nawet nie modli. Chorzowianie przyszli do Jezierskiego i mówili, że dadzą dwieście tysięcy za te punkty. Jezierski powiedział, że trzysta, bo zapewne sam chciał przyswoić sobie tę stówkę różnicy. O wszystkim wiedzieli oczywiście piłkarze, ale gdy dowiedzieli się, że wziął więcej i sobie coś przyswoił, przyszli do niego do domu, gdzie miało dojść do wspomnianej sceny. Swego czasu było o tym bardzo głośno w Łodzi, opowiadał mi o tym sam Jezierski. A wie pan kto wtedy przyszedł do domu Jezierskiego, kto był kapitanem Widzewa? No niech pan zgadnie.

Zbigniew Boniek?

Tak jest. Dlatego śmieszy mnie za każdym razem, gdy ci ludzie dziś wypowiadają się na temat korupcji.

Kiedyś był też taki mecz... Zawisza Bydgoszcz w składzie z Bońkiem grała z Bałtykiem Gdynia.

Bałtyka prowadził niejaki Łazarek. Nie wiem, czy pan takiego zna, bo ja słabo... Chodziło chyba o remis dla Zawiszy, by on awansował. Ja w tym nie uczestniczyłem, ale później jeden to drugiemu opowiadał, stąd znam historię. Bałtyk dawał sędziemu za przychylność pół miliona. Zawisza dała jednak taką samą kwotę. Dlatego ów sędzia w tym meczu prawdopodobnie gwizdał… „uczciwie”. Dlatego - co Zibi się tak wymądrza z Rzymu w sprawie korupcji? Poza tym, jeśli dostał reprezentację, to co z nią zrobił? Co on natrenował te włoskie kluby? Piłkarze często uważają, że skoro grali w piłkę, to myślą, że już są wielkimi trenerami. A jeśli ktoś leżał w szpitalu trzydzieści lat i wychodzi z niego, to wcale nie jest tak, że on jest lekarzem. On tylko coś o tym wie, ale nie jest lekarzem.

Co więc cechuje dobrego trenera? Jak go pan rozpoznaje?

Fach trenerski to jest fach artystyczny. W takich zawodach coś się tworzy. Rzeźbiarz klei z gliny, malarz maluje obrazy, a trener ma stworzyć jeden zespół, który będzie współgrał. To nie jest jeden obraz, jedna gliniana figura. Z iluś ludzi trzeba coś ulepić, mając jakąś wizję tego wszystkiego. Wszystkie klocki muszą być ułożone. Sprawa to ciężka i kłopotliwa. Dobrym trenerem zostaje się, gdy ma się zrozumienie całej tej sytuacji. Trener to jest taka osoba, która w każdym momencie swojej pracy, wie dlaczego coś robi. Dopiero wówczas można powiedzieć, że jest trenerem. A jeśli coś robi i nie wie dlaczego, to nim nie jest, po prostu. Można przyjść z drużyną do kawiarni i uznać, że to jest trenowanie. Można! Jeśli się wie po co się to robi. Można z drużyną leżeć, jeśli wie się czemu się to robi. Tak jest z wieloma rzeczami, ale najczęściej jest tak, że gdzieś coś usłyszał, gdzieś zobaczył. Weźmy takie powiedzenie Bońka – „Polacy nie mogą grać, bo oni zimą w śniegu biegają”. Ja wiem, że taka Arka Gdynia za Wojciecha Stawowego pojechała dwa razy do Turcji i z ligi spadła. Czesławowi Michniewiczowi przy tym stoliku, przy którym siedzimy, tłumaczyłem: - Żadna Turcja, nie jedź tam, jeśli uznasz, że nie jest ci to potrzebne. Ale taka jest moda. Wyjście przeciwko modzie jest trudne, lecz trener musi ryzykować. Nie tylko wykonywać populistyczne ruchy. Jeżeli według ciebie jest uzasadniona potrzeba, to trzeba tam pojechać, ale nie można być na pasku dziennikarzy i mody. Należy działać na zasadach ryzykanckich. Tak samo powinni działać piłkarze. W meczach z Irlandią Północną i Słowenią nie wykonaliśmy żadnego podania ryzykownego. A żeby podanie doszło, trzeba je najpierw wykonać. Pokonać swoją niemoc. Inna sytuacja. Przyjeżdża do Zabrza człowiek. Nazywa się Henryk Kasperczak. Pewny kandydat na trenera reprezentacji. A które miejsce zajął Górnik? Ostatnie!

Był pan w zawodzie ponad czterdzieści lat, no to niech pan mi to wytłumaczy.

A co ja mam tłumaczyć. Od początku żaden był z niego trener.

W Wiśle miał sukcesy, jakieś mistrzostwa, w Pucharze UEFA daleko zaszedł. To wszystko, to nic?

Niech pan posłucha. W piłce nożnej funkcjonuje kilka haseł, które nie wzięły się znikąd. „Tę drużynę może nawet moja babcia trenować” – i to jest racja. Bo jeśli pan zbierze zawodników, którzy w całym kraju lub tylko jego określonym fragmencie są najlepsi, to oni do określonego momentu cały czas takimi będą. Pańskiego wpływu na to może nie być w tym żadnego, albo jest on zerowy. Pańska myśl i wkład pracy liczy się w momencie, gdy ma pan zawodników do dupy. Jeśli drużyna jest dobra, to pańskiego wkładu może być w tym zaledwie dwadzieścia procent, ale wciąż będzie pan wygrywał. A jeśli jest słaba, to trzeba dać osiemdziesiąt procent swojej pracy. I to wtedy należy trzeba płacić trenerowi. Natomiast jeśli drużyna jest dobra, a on sobie siedzi i w nosie dłubie, na dodatek głupa rżnie, bo opowiada głupoty, to nie powinno się mu płacić.

Kto pana zdaniem, wie co robi i jest dobrym trenerem?

W moim przeświadczeniu jest to na przykład Orest Lenczyk. On w dużym procencie wie, dlaczego coś robi. Tu trzeba dodać jeszcze coś innego – cechy charakteru, które pomagają lub przeszkadzają. Ja mam charakter paskudny i o tym wiem. To mi przeszkadzało przez całe życie, w każdym klubie. Lenczyk też ma charakter paskudny, ale on za to mieszkał i pracował w lepszym regionie niż ja, czyli w śląsko-krakowskim. Tam jest dużo drużyn do trenowania. W dodatku ludzie w Krakowie lepiej rozumieją na czym piłka polega niż w miejscu, którym mieszkam, czyli na Pomorzu. To nie przypadek, że tradycje piłkarskie zaczynają się od Galicji. Kiedy w innych regionach Polski jeszcze wiele ubikacji składało się z dwóch kijów - jeden do siedzenia, drugi do odganiania wilków - to tam w Galicji już grało się w piłkę. W tamtych regionach zrozumienie piłki jest inne. Na dodatek ludzie. Widzę tam zupełnie inną mentalność.

Nie przesadza pan? Są pewne różnice, ale aż wielkie?

Oczywiście. W ciągu przebiegu życia, trenowałem na przykład Cracovię Kraków, Broń Radom, ŁKS i Start Łódź, Stalową Wolę. W Opolu też pracowałem. Na Wybrzeżu trenowałem cały szereg klubów. Przez długi czas zastanawiałem się nad mentalnością ludzi. Gdyby pan spojrzał na takie Wybrzeże, szczególnie Gdańsk. To miasto złożone jest przecież z ludzi różnego typu: z wielu wsi, i innych niedobitków, z kresów. Podobnie jest w Szczecinie, Opolu, Nowej Hucie, w której piłki już nie ma. W Krakowie jest, a tam nie? Czemu? Bo tam mieszkają już ludzie bardzo prymitywni myślowo. Sporo widziałem w życiu. Zwiedzałem kluby, miasta, ale po jakimś czasie uciekałem i zmieniałem miejsca pracy. Wie pan, na początku, gdy się przyjedzie do nowego miasta, to miejscowi działacze są tobą zainteresowani. – Panie trenerze, na kawę pan się umówi – mówią. A później zapominają. A gdy trafi się na małe miasto, na przykład Stalową Wolą, a tam, proszę mi wybaczyć wyrażenie, psy dupami szczekają, to co ja mam robić wieczorami? Tynk jeść ze ścian?

Przez te wszystkie lata spotkał pan też tysiące piłkarzy. Chyba się nic nie zmieniło? Piłkarz to wciąż w większości przypadków prosty człowiek.

Piłkarz to człowiek, który z marginesu społecznego się dopracował. I chwała mu za to. Najpierw pięć złotych poderwie do kieszeni, a później już sto tysięcy złotych. Ale myślenie się nie zmienia. Jak hotel, to musi być najlepszy. A przecież co to za różnica czy pan śpi w zwykłym łóżku, czy w łóżku w hotelu o największej cenie. Tylko ludzie prymitywni tego nie widzą. Człowiek inteligentny zrobi inaczej. Mówi się przecież, że inteligencja to umiejętność dostosowania się. Ma być efektywnie, a nie efektownie. Alkohol? Doskonale pan wie, że reprezentanci Polski piją alkohol na każdym zgrupowaniu. Tam nie piją, bo obawiają się kar. Beenhakker nie wiedział co było we Lwowie? Ja znam mentalność tych ludzi. Janasów, Dziekanowskich i innych, piłkarzy od lat 50 po dzisiejszych. Dziekanowski? Proszę pana – Dziekanowski to był jeden wrzód na dupie każdego trenera w Polsce. Wrzód ogromny na dupie. Zawsze miał pretensje do wszystkiego, niesubordynacja, nigdy nie wiadomo o co mu chodzi. Oczywiście, jakieś tam podstawy miał do grania, ale w głowie miał kompletnie pusto. Albo taki Władek Żmuda doszedł do tego gdzie jest i chwała mu za to. Porządny chłopak, dobry zawodnik, ale żona nim rzucała i kierowała! A on dziś jest trenerem Polskiego Związku Piłki Nożnej. Człowieku no… Może ja krzywdzę ludzi, nie wiem. Dziekanowskiego to akurat widziałem jak w czasie zajęć podpierał się o słupek, żeby się nie przewrócić. Nie dlatego, że był pijany, ale dlatego, że nie miał zawodnikom nic do powiedzenia. Jak on nie ma niczego do powiedzenia w życiu, to jak ma mieć cokolwiek jako trener?

Mówił pan Lenczyk-trener. Kto jeszcze?

Stefan Majewski ma dobrze poukładane w głowie. Ma odpowiednią wiedzę, ale obawiam się, że cechy charakteru, które mocno uwypukliły się w Cracovii, będą mu bardzo przeszkadzać. On jest za bardzo… arbitralny, skostniały. Jak on sobie coś wymyśli, to on już nie odpuści i nie zrobi kroku w lewo, albo w prawo. W Cracovii wyrzucał, odsuwał piłkarzy. Ja z własnych przeżyć wiem, że jeśli dostaję sygnały, że zawodnik mnie nie kocha, to nie trzeba z tym nic robić. Gówno mnie to obchodzi. On ma wygrać mecz. To jest podstawowa sprawa. Był taki trener, fachowiec na tysiąc procent. Ryszard Koncewicz się nazywał, mówiliśmy o nim „Fajkiewicz”, bo cały czas palił fajkę. Kiedyś przecież trener reprezentacji Polski. Gdy trenował Gwardię Warszawa doszło do sytuacji, w której w dniu meczu ligowego, żenić miał się akurat Stanisław Terlecki. Piłkarz prosił więc Koncewicza o zwolnienie z tego meczu. Koncewicz powiedział: nie! Terlecki ślub jednak wziął, a po uroczystości pojechał na stadion, bo chciał zagrać w meczu. Co na to Koncewicz? – Nie! Nie zagrasz. Bo ja ci zabroniłem brać tego dnia ślub. Doszło do ogromnej scysji między nimi. W moim przeświadczeniu Majewski jest podobny do Koncewicza albo kompletnie taki sam.

Czasami piłkarze potrafią jednak bardzo pomóc trenerowi. Układają mu sytuacją w szatni. Takich dobrze jednak mieć.

Tak jest. Było kilku dobrych piłkarzy w Stali Mielec, ale dwóch ewidentnie dobrych. Jeden nazywał się Grzegorz Lato, drugi - Henryk Kasperczak. Obaj nie pili wódki. Kasperczak w ogóle, Lato niewiele. Z tego powodu w Stali nie dochodziło do sytuacji, w której zawodnik mógł popić i grać, bo oni we dwójkę sami mówili do niego: - Spierdalaj, koniec, nie ma cię. Oni decydowali o tym, byli pozytywnymi przywódcami stada. Trener nie musiał nikogo pilnować. Był w tej drużynie też taki Szarmach. Głupia pijaczyna z Gdańska, który właśnie był pilnowany. Wtedy w Stali Mielec im się udało, ale jeśli w drużynie rządzi jakaś pijaczyna, to dla trenera jest to sytuacja od początku do końca przerąbana.

Dziś Lato jest prezesem PZPN, nie do końca się sprawdza.

Lato sam nie jest człowiekiem, który prochu nie wymyśli. Wydaje mi się, że ma złych doradców. Wydaje mi się, że Antoni Piechniczek byłby dobrym prezesem, ale on już odcina kupony, ma dom w Wiśle. Pojedzie, pewnie drzewko podleje, jakieś przytnie, pochodzi w słoneczku po górach, pooddycha świeżym powietrzem. To jest jego świat na dziś. A w tym PZPN to trzeba się non stop użerać, tym bardziej, że przy tym należy cały czas walczyć z układami wytworzonymi przez wiele lat.

Ale przecież to również oni tworzyli te układy.

Oni tez je tworzyli, ale gdy pan wchodzi do środowiska, w którym coś jest nie tak, to albo pan jest akceptuje, albo pan twierdzi, że ta gra nie jest warta świeczki – podejmuje się jakiś sposób działania. Listkiewicz stworzył dwór i to strasznie mocny. Polegał na służalczości piętnastu okręgów. Niech pan spojrzy na takiego Henryka Klocka, barona Pomorskiego, dla mnie wsioka. Jeśli chodzi o sposób myślenie, taki Klocek jest przykładem z gatunku „wieś tańczy i śpiewa”. A Listkiewicz dawał im bardzo często ofertę. Czasem bankiecik, czasem polecieli gdzieś samolotem. Myśli pan, że ten dwór został zmieniony? Wszystko się zachowało. Nie mają takich profitów jak kiedyś, ale dalej się to trzyma. Lato wszedł na tę minę, jednocześnie musząc spłacać dług wdzięczności za poparcie w wyborach. Przy tym nie potrafi podejmować decyzji, zarządzać instytucją. Jest tam też taki Zdzisław Kręcina. Taki fajny chłopak, ale dynamiki to on nie ma. Z dwóch powodów. Raz, że on jest taki wielki i mu ciało nie pozwala się poruszać. Dwa - umysł ma nie dynamiczny. Ale zamienienie jego na kogoś innego też byłoby trudne. Przyjdzie ktoś zielony jak sałata, a Kręcina wie gdzie pociągać za sznurki. Nowa osoba nawet nie będzie wiedziała gdzie te sznurki są. Za Listkiewicza to on nie miał nic do gadania. Listek mówił mu: - Zdzichu, zostań w kącie. A teraz jako sekretarz generalny widzę, że opiniuje Lacie wiele spraw. Czemu? Być może dlatego, że Laty czasem nie ma. Prezes musi być z Warszawy, albo przenieść się do niej. A Lato jeździ sobie do Mielca, jak Antek do Wisły.

Nie rażą pana te wszystkie puste hasła trenerskie opowiadane przez Jerzego Engela, czy Andrzeja Strejlaua?

Andrzej jest takim człowiekiem chodzącym po suficie. On nie chodzi po podłodze. On fruwa w powietrzu. Tak było od początku, bo Strejlau to dziecko Warszawy, miasta, które stwarza takie pozory, że człowiek stamtąd jest ponad innymi ludźmi. Jak ja studiowałem na uczelni, to on u nas grał w juniorach. Gdy ja byłem na drugim roku, Strejlau zaczął grać ze mną w AZS-ie warszawskim. Pamiętam, że jak dochodziło do robienia jakiś zdjęć, to Andrzej zawsze próbował się wysforować do pierwszego szeregu. Nigdy w drugim nie chciał stać. A Engel? To jest inna historia. On pochodzi z Włocławka. Nigdy nie grał we Włocławki w pierwszej drużynie. Ba! Był rezerwowym w rezerwowej drużynie z Włocławka. Myślę, że jest w tym dużo prawdy.

Mamy coraz mniej trenerów i coraz mniej piłkarzy.

W tej chwili my nie mamy ludzi do gry w reprezentacji. Trenerzy z Zachodu chyba nie są głupi, skoro nie wystawiają naszych piłkarzy do składów w jakiś byle jakich klubach. Często oni nie nadają się nawet do siedzenia na ławce rezerwowych. Przecież nikt na Zachodzie nie robi tego złośliwie. Trenerzy w ogólnej masie nie są głupcami w sensie takim, że nie robią sobie na złość. Jeśli mam dobrego zawodnika, nawet jeśli on jest z Polski, to go wstawiam do składu, żeby mi pieniądze gonił do kieszeni. Można zrobić z Obraniaka Polaka i będzie się miało zawodnika. Ale to nie jest dobrze. Najpierw trzeba bowiem dbać o rodzinę. Gradacja wartości jest taka: dbać o siebie, potem o najbliższą rodzinę, o sąsiedztwo itd. A to są tacy Polacy jak ten, którego ostatnio oglądałem w telewizji w czasie koszykarskich mistrzostw Europy. Biegał po boisku w czarnej skórze. O dziadkach i przodkach nie mówmy, bo niektórzy z tych dziadków, to w Wehrmachcie służyli. Najpierw trzeba zrobić porządek we własnym domu. Tu też liczy się ekonomia. Jeśli wychowa się zawodnika w Polsce, to on przecież tu będzie wydawał wszystkie pieniądze. Jeśli wyjedzie na Zachód, to i tak część wyda w kraju. A Polak-Francuz będzie je wydawał tylko we Francji. Wyrzucenie do kosza złotówki, to nic, ale gdy milion jest wydawany nie w Polsce, to już boli.

Przez wiele lat wykładał pan na Akademii Wychowania-Fizycznego. Skąd wzięła się zapaść nie tylko piłki, ale i sportu w Polsce?

Z braku myślących ludzi. Przecież nie ma sensu, by służba zdrowia dbała o człowieka, gdy ma on trzydzieści czy czterdzieści lat. Niech będzie to dopiero, gdy ma sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt, ale kto o tym myśli w Polsce? Były już minister sportu Drzewiecki? On jest takim samym durniem, jak wielu ministrów. Skąd on się wziął? Nie wiadomo. To jakiś biznesmen, który prowadził jakieś magazyny. Zarobił pieniądze, a w odpowiednim momencie zapisał się do właściwej partii. I to jest najgorsza rzecz - sport jest trampoliną dla wielu takich osób, które zjawiają się nie wiadomo skąd. Oczywiście takiemu Cupiałowi, Drzymale, czy Krauzemu chwała za to, że dają kasę. Ale dlaczego oni to robią? Samo posiadanie pieniędzy nie czyni ich osobami znanymi w społeczeństwie. Bo motorem życia człowieka są dwie rzeczy: człowiek żyje dla pieniędzy i dla idei. A oni chcieli być popularnymi. Tę popularność oni sobie kupili. W końcu występowali w każdej gazecie... Wracając do Drzewieckiego, to w jakim innym ministerstwie on mógłby być ministrem? W innych ministerstwach trzeba się sprawdzić. W sporcie wystarczy poopowiadać trochę głupot. Gdy słyszę, że Drzewiecki buduje stadion narodowy, to dostaję białej gorączki. Ministerstwo budownictwa buduje stadion, a on ma się zająć sportem jako ogółem. Dopiero drugą, i to mniej ważną rzeczą jest sport jako widowisko, gdy człowiek idzie na mecz, by przeżyć jakąś emocjonalną historię. Podobnie jak w teatrze. Ja myślę, że Drzewiecki nie ma pojęcia jak to robić. Do tego mamy w Polsce osiem uczelni do czegoś powołanych, które nie wypełniają w żaden sposób swoich zadań. Czemu? Bo też nie mają o tym pojęcia. Mają ogromne ilości profesorów, którzy się karmią, że tylko tam są. Nie karmią się tym, że oni gdzieś idą, coś robią, myślą. Profesor wychowania fizycznego powstaje w taki sposób, że z jednej książki i z drugiej coś przepisze, a później przez znajomości jeden drugiemu daje profesury i podnosi pieniądze. Ale wartość tego, co oni napisali najczęściej jest zerowa, tak samo jak późniejsze ich działanie.

Wszystko w tym sporcie jest powiązane w niewłaściwy sposób?

Tak jest. To narastało przez lata. Mentalność, charakter, inne przywary, którymi człowiek jest skażony - trzeba by o tym mówić. Bo człowiek, to nie idealna istota. Człowiek od początku do końca to pół bydlaka. Niestety. Dziś polski sport w zakresie realizacji zadań wynikających z zakresu widowiska jest bogaty. Ale wciąż tego nie wykorzystujemy. Mamy sale, boiska w szkołach, które są jednak zamykane o godzinie piętnastej. Po tej godzinie nie ma tam wstępu. Wtedy, gdy ludzie nie pracują, tam nie ma nikogo! W weekend to samo. Wszystko jest pozamykane, a przecież powinno być odwrotnie. Na wszystkich uniwersytetach, akademiach wychowania fizycznego tak być powinno. Przecież to śmieszne, że profesor akademii przychodzi w poniedziałek na godzinę jedenastą, a w piątek o dziesiątek rano kończy pracę i idzie sobie do domu, sam wypoczywa. A przecież on jest profesorem tej dziedziny właśnie po to, by w sobotę i niedzielę czynnie pomagać i tłumaczyć ludziom. Mamy ogromny potencjał w zakresie możliwości, ale my, tak ogólnie, jesteśmy nierobami.

Te hale, boiska więc są? Czemu więc wszyscy mówią, że ich nie ma? Rozglądam się, przejechałem przez Gdańsk i nie widziałem żadnego, poza stadionem Lechii.

By uwypuklić podam przykład. Jest takie państwo jak Brazylia. Mówiło się, że najlepsi wychodzą skąd? Z plaży brazylijskiej. Jeśli ma się trochę w głowie, to można piłkę trenować na dachu, w piwnicy i nie wiadomo gdzie jeszcze.

Ale tam poziom społeczeństwa jest niższy. Dzieci mają inne zajęcia. Dziś muszą mieć boisko, żeby ich przyciągnąć do piłki.

Nawet najlepsze boisko nie przyciągnie człowiek. Natomiast niewykorzystane pokłady leżą we właściwym kierowaniu tym człowiekiem, stworzeniu właściwej atmosfery dla niego, pokazaniu mu perspektywy i korzyści, które on może mieć z tego. Dziś lekcje w-fu polegają na „macie”. Macie piłkę i grajcie. Prowadzący nie ma pojęcia. Uczą nie ci ludzie, którzy powinni. A jeśli już się zabiorą, to nie mają podstaw. Profesor uczy trenowania, a nigdy sam nikogo nie trenował. W gdańskiej akademii wychowania fizycznego jest sześciu profesorów od piłki nożnej! Dostają doktorat za pracę pod tytułem „Skuteczność wykonania rzutu karnego”! Oni sami nie wiedzą jak go wykonać, nawet nie potrafią. Zrobią tabelki, opiszą to, bo założą tezę, że żaba ma sierść, a żaba nie ma sierści. Oni jednak całe życie udowadniają, że żaba ma sierść. Minister sportu powinien pognać ich do roboty! Nie może być tak, że społeczeństwo ma bardzo dużą liczbę takich ludzi, gdzieś „wiszących”, którzy nic do tego społeczeństwa nie wnoszą. Jeśli ktoś tytułuje się kucharzem, a nigdy niczego nie ugotował, to co z niego za kucharz?

W PZPN wszyscy jednak wydają się zadowoleni ze szkolenia, które mamy…

W ogóle zapomnijmy o nazwie „szkolenie”. Szkolenie i nauczanie to jest w szkole. Na treningu najpierw pokaże się 6-latkom jak grać, a potem to tylko kwestia grania, samego trenowania. Jak długo pokazuje się zagranie? Minutę? A później już się trenuje. A jak pan poczyta książki pana Talagi, człowieka, którego bardzo cenię za jego kulturę, to zobaczy pan, że ten człowiek został w dołkach 30 lat temu! I nie chce ruszać w trasę. Polska teoria sportu w zakresie piłki nożnej jest tyle lat do tyłu. A powinna być co najmniej dwa miesiące do przodu. Bo jeśli chce się pan ze mną ścigać w piciu kawy, obojętnie w jakiej dyscyplinie, to pan musi myślą wyprzedzać moją myśl, nie powielać jej. Słyszałem wypowiedź ministra sportu. On mówi tak: Czesi mają dobrą strukturę organizacyjną, powinniśmy z nich brać przykład. Ale ja, żyjący już tyle lat, pamiętam, że zawsze braliśmy coś od Związku Radzieckiego, potem od Anglii, następnie od Holandii. Później od Niemców, Francuzów, a teraz od Czechów. I żadna koncepcja nie będzie pasowała do Polaka. Żadna.

Co przyjęliśmy z tamtych koncepcji?

Za czasów Związku Radzieckiego słuszna była gra kolektywna. Jan do Franka, Franek do Janka. Tak na początku graliśmy. Wkrótce zauważyliśmy jednak, że świat, który coś wygrywał i zdobywał puchary, grał inaczej. Bo dryblował, stosował sztuczki. Później wzorowaliśmy się na Anglikach i długich piłkach. Ale nikt nie próbował sobie zadać pytania dlaczego oni grali w ten sposób? Bo na boiskach leżały kałuże po deszczach przez co prowadzenie gry kombinacyjnej było utrudnione. By wygrać, trzeba było zagrywać piłki w ten sposób. Ktoś kopnął, drugi palnął głową, trzeci palnął do siatki. Taki futbol.

Od wielu lat próbujemy skopiować rzeczy, których na dobrą sprawę nie da się wprowadzić?

Tak, ale to nie leży w naszej mentalności. Metoda przygotowania piłkarza do tego zawodu nie powinna od tej mentalności odbiegać. Mówił pan o tej Brazylii, biedzie. Inny przykład – murzyński koszykarz w Ameryce. Dobry – czemu? Bo był biedny. Sport to ogromny wysiłek fizyczny, a kto dziś chce tak pracować. Lubi pan pracować fizycznie? Patrząc na pana - nie bardzo. Nikt nie lubi. Ja też nie chcę. Bo pot, zmęczenie i tak dalej, ale trzeba szukać takiej metody, żeby człowiek chciał.

Ma pan jakąś?

Oczywiście, że mam. Zastanawiałem się nad wieloma aspektami tego wszystkiego. Przez ponad trzydzieści lat byłem czynnym trenerem, poprzez drużyny pierwszoligowe i drugoligowe i byłem trenerem narodowym w Kenii w roku 1979, który przygotowywałem do Igrzysk Olimpijskich w Moskwie. Wachlarz spojrzeń mam więc przeogromny. Miałem dwadzieścia pięć lat, gdy byłem już trenerem w pierwszej lidze, proszę pana. Byłem potem osiemnaście lat na uczelni i widziałem, że tym profesorom trzeba było mówić to, co oni chcieli usłyszeć, bo inaczej studenci nie zdawali. A profesor głupi jest jak pęk słomy. Jedyne co umie to przepisać z jednej strony do drugiej. Lubię ludzi, którzy rozumieją co się do nich mówi, bo najczęściej ci współcześni znawcy sportu nie rozumieją, bo są potwornie prymitywni. Mówię o trenerach, działaczach, prezesach. Nie wszyscy lekarze, którzy skończą medycynę są przecież dobrymi lekarzami, podobnie inżynierowie. Niektórzy inżynierowie budują, niektórzy tylko papiery przekładają. Przy tej samej bazie i tych samych ludziach, wierzę, można wiele zrobić, ale trzeba ich odpowiednio ukierunkować. Dawać zadania i kontrolować, bo najczęściej zasada działania człowieka jest taka: co by tu zrobić, żeby nic nie robić, a zarobić. Trzeba ludzi kontrolować. Można to wszystko uporządkować, ale niech mi pan wskaże jedno nazwisko człowieka, któremu zależy w Polsce na sporcie?

Nic mi nie przychodzi do głowy. Ale od początku - za szkolenie w PZPN odpowiada dziś przecież Jerzy Engel.


Engel to specjalista od sprzedawania i kupowania cytrusów, a nie od innych rzecz. Nie oszukujmy się. Ale jest w Warszawie blisko wszystkiego. Warszawka, to jest Warszawka. Engel to człowiek, który wraz z innymi cudotwórcami myśli, że aby trenować myśl zawodnika, należy mu puścić film z drugiej wojny światowej, a oni będą wojowali. Tę myśl trzeba wytrenować, tak jak ciało. Każdy trening powinien być nacechowany kształtowaniem myślenia. Inni? Kto? Jacek Gmoch? To jest złodziej przecież. Może pan to wyraźnie napisać. Wciąż się oszukujemy. To są ludzie, którzy de facto oszukują rzeczywistość, by być na górze. A co tam się później dzieje, to już nikogo z nich tak naprawdę nie obchodzi. A do tego jeszcze Boniek, gdzieś tam wszystko krytykujący z posiadłości z Rzymu.

Co się stało z piłką w Polsce?

Piłkę nożną w Polsce zniszczyli magistrowie wychowania fizycznego. Jestem to w stanie udowodnić w poważnych dyskusjach. Dawano im tytuł „trenera”, gdy oni przekraczali próg uczelni z mikroskopijną wiedzą. Uważali, że są wielkimi trenerami. Ktoś gdzieś kiedyś trzydzieści lat temu na AWF-ach zrobił złe założenia i stąd teraz ta lawina. Trzeba ją zatrzymać. Potrzeba tamy, ale zbudowanej z ludzi świadomych, z którymi będzie można rozmawiać na ten temat, którzy niektóre z kamieni tej lawiny też wyjmą, bo nie będę na tyle głupi, by wszystko również odrzucić. Wielu trzeba odstrzelić. Śmieszą mnie ci, którzy rysują na tych ekranach telewizyjnych, że tu była luka, widzieliście państwo, nie poszedł tu, a tu piłka zagrana. Jeśli byłeś jełopie niedawno trenerem, to trzeba było to realizować, a nie dzisiaj rysować po moim telewizorze. Pierdoły straszne. Trzeba wiedzieć co z czym się je. Wiedzieć co mówić człowiekowi, mówić ciekawie. Ale na AWF przewagę nad innymi przedmiotami mają „logie”, biologie i inne. A niestety absolwenci na AWF od dawien dawna, są ludźmi o małych horyzontach. Boją się tych biologów, bo jak zaczną rzucać sformułowaniami, to… mole latają, padają hasła „milimole” i oni od razu wzywają Jezusa. Poza tym zapomniano o wielu innych rzeczach. Dziś młody człowiek przychodzi na trening na czterdzieści pięć minut. Jeśli będą trenować trzy razy w tygodniu przez taki czas, to nigdy nie będziemy mieć żadnych zawodników. Co on może potrafić? Te czasy mogą wrócić, jeśli lepiej wszystko zorganizujemy. Zamiast czasu, które młody spędza w tramwaju dojeżdżając na trening, zaproponujmy mu czas na boisku. Poza tym u nas trener mówi zawodnikowi: kopnij piłkę, lecz nie mówi w jaki sposób ma to zrobić. A trzeba iść jeszcze dalej, trzeba mu powiedzieć po co ma ją tam kopnąć. Musi być tego świadomy. Kiedyś widziałem podobną scenę. Trwa trening. Same małe szkraby biegają, kopią przez czterdzieści pięć minut piłkę. Poza jednym, wysokim. On przez całe zajęcia raz dotknął piłkę. Stojący obok trenerzy biją brawo. Brawo, brawo, świetny trening. A to przecież był pokaz jak nienależny trenować. A temu młodemu człowiekowi, trzeba właśnie powiedzieć: stary, jak ty się męczysz, spróbuj może pływania, albo koszykówki. Droga zawsze prowadzi w jedną stronę, ale można tam dojechać na wiele sposobów - rowerem, tyłem, przodem, tramwajem? Chodzi o to, by szanować człowieka, że sam „przyszedł” do sportu. Nie zabijać jego chęci, nie zniechęcać. Miałem kiedyś takiego ucznia, który nazywał się Edward Jurkiewicz. Jakiś czas temu został uznany najlepszym polskim koszykarzem. Teraz pewnie już by nie został, bo byłby nim ten Lampe, Gortat…

…czy czarnoskóry Logan

No właśnie. Ale ten Jurkiewicz bardzo dobrze grał u mnie w piłkę w szkole średniej. Mimo to zabrałem go, wsadziłem do tramwaju i zawiozłem do sekcji koszykarskiej. Płakał, burzył się, że nie chce. Mogłem z niego zrobić reprezentanta Polski w piłce nożnej, ale on został najlepszym koszykarzem w historii. Mogłem być samolubny i go wziąć, ale widziałem, że ma wielki potencjał w koszykówce. A że inni nie wiedzą o tym jak postąpiłem? Świat jest niesprawiedliwy, nie muszą wszyscy o tym wiedzieć. Było wiele w moim życiu rzeczy, o których ludzie nie wiedzieli. Po roku pracy na Wybrzeżu w Wejherowie przyszedł do mnie kapitan Ludowego Wojska Polskiego. Dawano mi całą willę, staż półroczny w Anglii, a to był rok 1960. Do tego pięć tysięcy złotych pensji. To były duże pieniądze, nauczyciel zarabiał czwartą część tego. Warunek generała Kamińskiego był taki, że musiałbym podpisać pięcioletni kontrakt z Zawiszą. Żona powiedziała: Żadnych wyjazdów. Pojechałem sam do Bydgoszczy, gdzie mieszkałem w hotelu oficerskim. Tam wódkę piło się wiadrami. Wspominany wcześniej Koncewicz napisał mi wtedy prywatny list, że on proponuje mi opiekę mentorską. Miałem wówczas dwadzieścia pięć lat i trenowałem Zawiszę Bydgoszcz w pierwszej lidze. Czy czegoś żałuję? Może tego, że nie trafiłem do Warszawy. Próbowały mnie ściągnąć Hutnik Warszawa i Polonia Warszawa, a wie pan, gdybym ja był przy PZPN-ie, to byłoby przecież co innego. Zresztą w 1965 roku podszedł do mnie jeden człowiek i powiedział: - Będziemy pana lansować na trenera reprezentacji. Miałem wówczas trzydzieści lat. Podano mi warunki. Niestety, jakieś takie słowo wypowiedziałem, które brzmiało „spierdalaj”.

Nie rozumiem pana już zupełnie.

Gdybym ja umiał kontrolować wszystko to, co mówię, to ja byłbym czterdzieści razy trenerem reprezentacji. Moja żona mówi, że w określonym sytuacjach szybciej mówię, niż myślę. Tak jest przez całe życie. Poza tym zrobiłbym karierę, gdybym dobrze żył z dziennikarzami. Muszę przyznać, że nie szanowałem ich. Wręcz przeciwnie, bo plułem im w twarz, ile wlezie. W pewnym momencie mojego życia na mojej drodze stanęła również… diaspora żydowska. Bo przecież Łazarek jest Żydem, a to ja po nim przejąłem Lechię, gdy wyrzucono go za kupowanie meczów. W pewnym momencie namówił więc między innymi Krzysztofa Mętraka, eseistę i pisarza, także Tomka Wołka, Janusza Atlasa i zaczął napuszczać ich na mnie, robiąc mi czarny PR. Po latach wszyscy mnie przepraszali. Na spotkaniu w Krakowie w 1995 roku Atlas skakał do mnie i przepraszał. Wbijali mi nóż w plecy, ja z nim chodzę, a oni mnie przepraszali. Ja zresztą zawsze byłem innym człowiekiem niż wszyscy. Piłem wódkę z tymi, z którymi chciałem pić, a nie z tymi, z którymi musiałem. To się ludziom nigdy nie podoba. Trzeba zawsze pić z każdym, kto chce, a ja na odwrót - zawsze dobierałem sobie ludzi, z którymi piłem. Wspominałem Wołka... Tomek Wołek mieszkał ode mnie dwieście metrów. Jego ojciec był działaczem komunistycznym, wojewodą gdańskim. Taki z Tomka opozycjonista. Ja byłem wschodzącą gwiazdą trenerską, Tomek się interesował tą piłką i zaczął przychodzić do mnie na treningi. A że on jest elokwentny, to został takim moim młodszym bratem. Często kupowaliśmy pół litra żytniej i wypijaliśmy go w ogródku domu jego ojca. Tomek przy mnie nie robił jednak kariery, bo ja nie potrzebowałem dziennikarzy. A potem jakoś się otarł o tego Łazarka, który miał coś, co dziś byśmy nazwali dobrym PR-em. Łazarek chodził z taką torbą z przegródkami, trzymaną na ramieniu. W pierwszej przegródce trzymał czysty alkohol, w drugiej - buteleczkę koniaku, w trzeciej – ciasteczka kokosanki, w czwartej – cukierki grylażowe. Gdy przychodził do sekretariatu, w którymś z klubów, pytał czy ktoś chce ciastko do herbaty mniej więcej w ten sposób: „Kokosanki, kokosanki?” – jak papuga. Gdy spotykał w klubie człowieka, którego trzeba było „kupić”, częstował go czystym alkoholem. Gdy spotykał prezesa, wyjmował koniaczek. Gdy w końcu kupił samochód, chwalił się, że w końcu się dorobił i wszystkie te rzeczy może trzymać już w bagażniku. W ten sposób zjednywał sobie ludzi. Natomiast ja mówiłem dziennikarzom: „Nie mam czasu, proszę mi nie przeszkadzać”. Gdy byłem w Lechii za namową Łazarka piłkarze sprzedali mi jeden mecz, potem drugi. Nie tylko piłkarze, bo też administracja klubu. Do wszystkich Łazarek siebie przekonał. Nie może pan powiedzieć, że Łazarek towarzysko nie jest urokliwy, bo pewnie był. Nie wiem, ja z nim od tego czasu nie zamieniłem pół słowa. Jakiś czas temu przyszedłem na uczelnię w Gdańsku, a tu akurat siedział on, Łazarek. Poderwał się i westchnął z radością na mój widoki: „O panie trenerze, dzień dobry”. Przeszedłem obok niego, jak gdyby tam nie stał. Muszę przyznać, że pod tym względem jestem bezczelny. Ręki potrafię nie podać. Mówię: - Halo, jestem panu coś winien? Nie, to do widzenia.

Komu pan nie podaje ręki?

Marianowi Geszkemu, który przez siedem lat był moim asystentem. Ratowałem go często, a on mnie gryzł po nogach, podkładał nogi…

Podałby pan rękę ludziom rządzącym dzisiaj Polskim Związkiem Piłki Nożnej? Jak wielu porządnych ludzi widzi pan w polskiej piłce?

Antek Piechniczek jest porządnym człowiekiem i ma dużą wiedzę. Niestety, wydaje mi się jednak, że jego wiedza nie przystaje do świata dzisiejszego. Antek miał duże sukcesy, nawet chyba większe niż Kaziu Górski, bardzo urokliwy i inteligentny facet. Jego wspominam wspaniale.

Rozmawiał Przemysław Zych