poniedziałek, 28 lutego 2011

Z NIEBA DO PIEKŁA I Z POWROTEM
(Andrzej Niedzielan - z lewej, w piekle, Wisła 2007-2009)

To historyjka trochę bardziej uniwersalna, jest trochę o tym, jak może wyglądać kariera piłkarza, trochę o tym, jak wiele zależy od przypadku i środowiska. Przecież gdyby Niedzielan nie przeprowadził się do Chorzowa, dziś myślelibyśmy o nim, jak o Wichniarku. Tymczasem w weekend znów strzelił gola Zagłębiu...

"Piłkarz z autorytetem"
(Przegląd Sportowy, 28.02.2011)

- Powiedziałem mu: "Andrzej, co się dzieje? Ty jesteś innym człowiekiem. Nie przeszkadza ci, że siedzisz na trybunach? Na ławce to nie dyshonor, ale na trybunach? Zrób coś z tym! Jesteś w drużynie rok po kontuzji i nie widać, by chcesz to zmienić" - kiwa głową były dyrektor Wisły Kraków Jacek Bednarz na wspomnienie wydarzeń sprzed dwóch lat.
Niedzielan nie potrafił odmienić swojego losu. Przyjeżdżał do Krakowa jako gwiazda. W trakcie negocjacji jego menedżer zażądał nawet przewiezienia piłkarzowi mebli z Nijmegen. Miał być wielką gwiazdą, ale...
- ... zaczęła odrzucać go drużyna. Gdy był potrzebny i wchodził na boisko, nie był w stanie nic jej dać. W końcu wymyślił sobie, że skoro ma wysoki kontrakt, to my mamy problem, a nie on. Pytałem go "Andrzej, co się dzieje? Ty nie chcesz grać?". Mówił, że się stara, że robi co może.

Co z twoją ambicją, Andrzej?
- Powiedziałem mu: Andrzej, nie jedziesz z nami na obóz. "Ale ja mam kontrakt" - odpowiadał... i miał rację. Próbowałem trafić do jego ambicji. "To co, brakuje ci forsy? Będziesz przez półtora roku kasował forsę? Ty, Niedzielan będziesz grał w Młodej Ekstraklasie? Wychodzisz na boisko i wyglądasz gorzej niż junior. Graj tylko tak dobrze, jaką forsę bierzesz - przypomina sobie Bednarz. Napastnik mógł trafić na wypożyczenie do Górnika Zabrze. W mediach podano informację, że krakowianie zablokowali wypożyczenie. Tak naprawdę Niedzielan obawiał się, iż nie spełni oczekiwań. W Krakowie pojawiła się presja z zarządu. "Tyle kosztuje, a pożytek żaden".

- Nic nie mogliśmy zdziałać. Przyjeżdżał do Krakowa porszakiem, zarobiony na Zachodzie. Dzisiaj Audi Q7, jutro Porsche. Tym którzy zarabiali po 20 tysięcy gul chodził, a on tylko przyjeżdżał na trening i do domu - mówi Bednarz. Niedzielan odbył bardzo trudną rozmowę ze Skorżą. Bednarz poinformował o decyzji. Padło: "Jędrek, musisz stąd odejść".

Zżerała go ambicja
3 października 1998. Była 70. minuta meczu, gdy Mirosław Jabłoński spojrzał na ławkę rezerwowych. Był wynik 1:1, a na ławce siedział tylko drugi bramkarz Jędrzej Kędziora, junior Dariusz Sztylka i jakiś chudy, skrajny pomocnik z drugiego zespołu. Jabłoński nie miał wielkiego wyboru. Cała reszta zespołu leżała w szpitalu. Trener wybrał więc tego z rezerw, u którego "liczył na te jego uderzenia lewą nogą" (wypowiedź pomeczowa). 19-latek wszedł i… całkowicie ukradł show, strzelił dwa gole Stomilowi Olsztyn, w kwadrans odmienił spotkanie! Wcześniej grał tylko kilka minut w ekstraklasie...
- Pamiętam to jak dziś. Wszedł na boisko, przedryblował któregoś rywala, strzelił. Dziękuję bardzo. Dwie brameczki i do widzenia. Zagrał bez kompleksów - kiwa głową Jabłoński. Nazajutrz w "Przeglądzie Sportowym" kibice w całej Polsce mogli przeczytać relację red. Sekuły "Nazywa się Niedzielan".
Czytelnicy jeszcze wówczas nie wiedzieli, jak młodzieniec wywalczył sobie miejsce w kadrze lubinian. W trakcie sparingu Promienia Żary z Zagłębiem nastolatek tak długo ogrywał jednego obrońcę, aż ten w końcu nie wytrzymał i uderzył Niedzielana! Doszło do starcia, po którym obaj wylecieli z boiska. Finał nastąpił jednak w szatni, w której wymierzyli sobie po ciosie. Ambicja piłkarza zwróciła uwagę działaczy Zagłębia.

Te cechy charakteru Niedzielana doskonale znali w Żarach. W małym mieście z lubuskiego, w którym się wychował, zadarł ze starszyzną drużyny. Gdy wchodził do seniorskiego zespołu Promienia Żary, starsi zawodnicy specjalnie zagrywali mu na treningach trudne piłki. Pyskował, nie zgadzał się z nimi. Chciał grać...

- Było kilku piłkarzyków, którym nie odpowiadało, że zawsze chciałem być pierwszy, że chciałem pracować - opowiadał po latach. - Gdy mieliśmy dwa treningi, to ja jeszcze po kolacji szedłem na salę i tłukłem piłką w materac godzinami. Żeby być lepszym. Im się to nie podobało. A ja nie mam takiego charakteru i nie chciałem się dać sprowadzić do ich poziomu. Napić się piwka i pokopać sobie piłeczkę.

Nie był też lubiany w zespole trampkarzy Promienia. Podobno dlatego, że do celu szedł po trupach. Był tak ambitny, że dzieciaki w Żarach nie chciały z nim spać w jednym pokoju w trakcie zgrupowań, na które Promień wyjeżdżał latem i zimą. Dlatego nastoletni Niedzielan spał z bratem...

- Czemu nie dostał więcej szans? - zastanawia się Marcin Adamski, pod koniec lat 90. obrońca Zagłębia Lubin - Po tych dwóch golach byłem pewien, że to jakieś nowe objawienie ligi. A zapamiętałem to tak - młody chłopak, który miał pojęcie o grze, nie grał, a na to zasługiwał. Cała ta sytuacja denerwowała go, frustrowała - Adamski cofa się o kilkanaście lat.
- Starał się o wypożyczenia, byle grać. Szukał alternatywy. W Lubinie trafił do grona młodszych zawodników. Ale jego wyróżniało to, że jako jedynemu nie pasowało mu siedzenie na ławce. Reszta młodych trenowała, bo trenowała, tak bez wiary. On starał się, bo chciał bardzo wiele osiągnąć.

Przeszedł czyściec
Rok 2009. Do Jacka Bednarza dzwoni dyrektor Ruchu Chorzów Mirosław Mosór z pytaniem "Co z tym waszym Niedzielanem?". Napastnik za darmo trafia do Chorzowa. Zaczyna strzelać gole. Udziela wywiadów. Cieszy się piłką. Odzyskuje radość z gry.

- Kończyliśmy trening, a on dalej dyskutował z młodymi piłkarzami, mówił im, co zrobili dobrze, podpowiadał. Znów czuł się potrzebny. Wychował w ten sposób choćby Artura Sobiecha. Miał na nich ogromny wpływ. Cieszył się tym, bo znów czuł się potrzebny - wspomina Waldemar Fornalik, trener chorzowian, który już raz przygarnął Niedzielana, do Górnika, gdy w 2002 roku pozbyło się go Zagłębie. Na Śląsku Niedzielan ponownie podporządkował się drużynie.

– Przypominam sobie mecz z Zagłębiem, gdy z boiska wyleciało dwóch piłkarzy. Graliśmy 9 na 11 rywali, więc Niedzielan musiał biegać po lewej pomocy. Nie robił jednak z tego problemu, a chyba mało który napastnik poradziłby sobie z taką sytuacją - zastanawia się Fornalik.
- On mocno stąpa po ziemi. Bardzo trafnie i realnie potrafi ocenić sytuację. Dojrzał i ukształtował się w porównaniu do czasów, gdy razem pracowaliśmy. Inaczej się zachowywał, odmiennie reagował. Rozgrywał jeden z najlepszych sezonów w karierze - wspomina Fornalik. Wstrząs się udał.

- W życiu są momenty, gdy coś wjeżdża na naszą ambicję. Czołga po ziemi. Wyrzucenie z Wisły to był dla niego taki policzek - mówi Bednarz. - Mam wrażenie, że paradoksalnie nic lepszego nie mogło go spotkać. Szedł do Ruchu za drobne, z jednym postanowieniem, że on wszystkim teraz udowodni. A wyzwoliła się w nim wręcz desperacka ambicja, której my nie byliśmy w stanie w nim wyzwolić.

Jaki autokar? Jaki garnitur?
- Źle go oceniłem, ale wiem to dopiero po czasie. W Wiśle nie dał nam ani jednego sygnału, bo nie chciał. Nie umiał przełamać strachu, że odnowi się kontuzja. Próbowaliśmy w nim wyzwolić ambicję. Na różne sposoby: głaskaniem, pomaganiem, rozmowami, a czasem straszeniem. Nie byliśmy w stanie do niego dotrzeć - rozkłada ręce Bednarz.
Być może Chorzów przywrócił mu wspomnienia z Żar? Albo Lubina? Dawnych czasów, gdy za wszelką chciał grać. Stał się też potrzebny w szatni. W Krakowie był na uboczu, a nagle zaczął pełnić dodatkową rolę w drużynie. Rozkapryszonego, zarobionego snajpera zastąpił zaangażowany, żyjący codziennymi sprawami klubu lider.

Marcin Sasal, trener Korony, obecnego przystanku na drodze Niedzielana, przywołuje... kielecki spór o autokar.
- Część zawodników głośno narzekała na to, że naszym autokarem jedzie się zbyt długo, że w którymś miejscu siedzenia są usadowione za wysokie i ktoś się nie mieści. W końcu Andrzej zabrał głos: „Co wy tam gadacie. Nie szukajcie problemów tam, gdzie ich nie ma. Autobus jest OK, a mamy przecież jeszcze superkierowcę”. Posłuchali, bo on ma autorytet w drużynie - mówi Sasal i wyjaśnia, że czasami wspólnie siadają i zastanawiają się, co można by usprawnić w działaniu klubu. Czasem że warto uszyć garnitury na galę, innym razem co zmienić w szatni. Porsche już nie jest tak istotne.
KRYZYS W EUROPIE WYPEŁNI NASZE STADIONY?



TEKST TYLKO DLA FACHOWCÓW.
NIE SUGEROWAĆ SIĘ ZDJĘCIEM.



Organizacja EURO 2012 uruchomiła fundusze, a teraz kryzys w całej Europie może nam pomóc wykorzystać te pieniądze. Niemal wszędzie spadają pensje, kluby rozwiązują kontrakty z piłkarzami, ograniczają wydatki i zmniejszają kadry zespołów. Tylko w Polsce jest raj...


Co tak naprawdę dzieje się z ekstraklasą? W lidze zaczynają krążyć ogromne pieniądze, ale nie ma ich na kogo wydać...

SKĄD BIERZEMY PIŁKARZY DO EKSTRAKLASY
ZIMA 2011
Ekstraklasa czarnogórska – 3 (Pejović, Seratlić, Boljević)
Super Liga, Serbia – 3 (Ubiparip, Ż. Dokić, Cotra)
Premijer Liga, Bośnia i Hercegowina – 2 (Trivunović, Puzigaća)
1 Liga, Łotwa – 2 (Zigajevs, Rakels, Visnakovs)
A Lyga, Litwa – 2 (Galkevicius, Komołow)
Divisione A, Cypr - 2 (Masaryk, Ogbuke)

LATO 2010
Corgon Liga, Słowacja – 5
Eredivisie, Holandia – 3
NHL 1, Chorwacja – 3
Super Liga, Serbia – 3

ZIMA 2010
Wyższa Liga, Białoruś – 2
Ekstraklasa mołdawska - 2
Corgon Liga - 2

LATO 2009
Corgon Liga, Słowacja – 4
2. liga szwedzka – 3
Super Liga, Serbia - 2
A Liga Bułgaria – 2

"Kryzys w Europie wypełni nasze stadiony?"
(Skarb Kibica Ekstraklasy "Przeglądu Sportowego", 25.02.2011)

Problemy finansowe dopadły już większość europejskich lig. Na rynku za chwilę pojawią się gromady bezrobotnych piłkarzy z Holandii, Portugalii, Grecji czy Belgii, szukających zatrudnienia w całej Europie. Na tym tle polska ekstraklasa wygląda całkiem nieźle.
Kolejno otwierane stadiony podnoszą średnią na trybunach, do ligi trafiają coraz to nowi reprezentanci krajów, które walczą o awans do naszego EURO 2012, a chociaż bezrobocie grozi dziś setkom polskich piłkarzy, to raczej przez ich nieumiejętność dostosowania się do rosnących oczekiwań, a nie z powodu kryzysu. Ruch transferowy w ekstraklasie w trakcie tego sezonu plasował nas już w pobliżu czołowej 10. na kontynencie!
- W całej Europie jest tak: budżety spadają, kluby ograniczają wydatki i kadry zespołów. Rozwiązują umowy albo wypychają piłkarzy i na ich miejsce szukają tańszych - mówi dyrektor sportowy Wisły Kraków Stan Valckx. - Wszystkie duże i mniejsze ligi europejskie przechodzą taki kryzys. Nie dotyczy on tylko Rosji, Ukrainy i właśnie Polski, w której powstaje bardzo interesujący rynek - dodaje Valckx.

Nieszczęście Holendrów czy Portugalczyków jest naszym atutem, który teraz można świetnie wykorzystać. Jako pierwszy w Polsce zapowiedział to rok temu Andrzej Czyżniewski, dyrektor sportowy Arki Gdynia. Niedługo potem do ekstraklasy trafili Marciano Bruma, Saidi Ntibazonkiza, Csaba Horvath, a teraz Kew Jaliens. On sam ściągnął Joëla Tshibambę, który w NEC Nijmegen zarabiał 2 tysiące euro miesięcznie, a w Gdyni wykonał pracę, za którą Polak oczekiwałby pięciokrotnie wyższej pensji.
- Gdy ściągałem Tshibambę, to ludzie pytali: głupi? A teraz? Holendrzy są w Wiśle, Cracovii, Zagłębiu - mówi dyrektor Arki. - To nie jest tak, że Czyżniewski nie lubi Polaków. - Ja muszę dokonywać oceny poziomu sportowego zawodnika, rozważyć cenę, którą muszę zapłacić i to co mogę za nią dostać. Dlatego decydujemy się na zagranicznych zawodników - przyznaje.

Podobnie myślą inni dyrektorzy sportowi. Zimą do ekstraklasy trafiło 30 następnych obcokrajowców, a kryzys w Europie latem sprowadzi do nas kolejnych.
- Już dziś wiem, że muszę jechać do Portugalii. Tam za środki, którymi dysponujemy też znajdę bardzo dobrych piłkarzy. Poza dwoma wyjątkami kluby ligi portugalskiej znajdują się w trudnym położeniu, a wielu piłkarzy nie otrzymuje pieniędzy na czas i rozwiązuje kontrakty. To kolejny rynek, który się na nas otwiera - zdradza Czyżniewski.
Valckx z kolei wróży, że kryzys w innych krajach będzie się pogłębiał. - Przewiduję, że za kilka miesięcy wielu holenderskich piłkarzy zostanie bez pracy, bo kluby biorą tańszych. Dlatego też obniży się jakość Eredivisie. Może wydać się to dziwne, bo stadiony są pełne. Spadają jednak wpływy z telewizji, a piłkarze mają przecież kontrakty podpisane w poprzednich latach. Podobna sytuacja jest w Belgii - mówi Holender.

Wielu kibiców chciałoby widzieć więcej Polaków na boiskach ekstraklasy. Niewielu zdaje sobie jednak sprawę z ogromu deficytu, z jakim dziś zmagają się osoby odpowiedzialne za transfery (m.in. dlatego, że właściciele ich klubów 10 lat temu nie zainwestowali w szkolenie).
- Obcokrajowcy muszą teraz trafiać do naszej ligi. Gdybyśmy ich z niej wyjęli, a w ich miejsce umieścili samych Polaków, poziom niestety bardzo by się obniżył - przyznaje Jacek Bednarz, od lat obserwujący rynek, były dyrektor sportowy w Wiśle i Legii.

Plomba z Corgon Ligi
Dlatego większość zagranicznych transferów ma na celu utrzymanie odpowiedniego poziomu ekstraklasy, bo nawet tego nie gwarantuje kolejne, słabiej wyszkolone pokolenie polskich zawodników. Stąd w ostatnich latach dominują zakupy ze słowackiej Corgon Ligi - 21 piłkarzy, litewskiej A Lygi - 18, bośniackiej Premijer Ligi - 16 i serbskiej Super Ligi - 14.
Funkcję „plomby" pełni też część zawodników, którzy zamieniają grecką i portugalską Super Ligę, łotewską 1. Ligę czy bułgarską A Ligę na naszą ekstraklasę. Wszyscy, wraz z piłkarzami z brazylijskiej Serie C, ligi tunezyjskiej, 2. Bundesligi czy ekstraklasy algierskiej, tworzą osobliwą mieszankę, która kształtuje dzisiejszą ekstraklasę.

Istnieje oczywiście ryzyko towarzyszące takim transferom. Możliwe kłopoty z adaptacją, brak całkowitej wiedzy o zawodniku czy większe prawdopodobieństwo popełnienia błędu (przez ograniczone możliwości obserwacji pi 22 karza) to cena, którą kluby, Ekstraklasa SA i PZPN muszą zapłacić za brak dbałości o poziom następnych pokoleń graczy.
Od kilkunastu lat inwestycje w szkolenie nie były przecież przystosowane do tak gwałtownej poprawy w infrastrukturze i nagłej potrzeby przygotowania produktu atrakcyjnego dla wybrednego kibica. To tak, jakby szkoły muzyczne od lat przygotowywały ulicznych grajków na wiejskie koncerty, a z dnia na dzień musiały zapełnić salę koncertową...

Polacy w... I lidze?
Transfery kolejnych zagranicznych piłkarzy to zastrzyk, którego nasz futbol niestety potrzebuje. Brakuje u nas choćby przyzwoitych napastników gotowych strzelać gole za 10 tysięcy euro netto miesięcznie. Bo przecież podniesienie pensji słabemu graczowi nie zagwarantuje, że ten przestanie kiksować. W ekstraklasie często się o tym zapomina i ulega szantażowi potężnej grupy społecznej, czyli generalnie bardzo przeciętnego pokolenia polskich piłkarzy. To też jeden z powodów, dla których część klubów rozgląda się dziś za zawodnikami z pogrążonych w kryzysie lig.

- W Holandii płaci się, ale gwiazdom. Tam zawodnikom buduje się ścieżkę wedle zasady „będziesz gwiazdą, będziesz zarabiał jak gwiazda". A w Polsce byle jaki piłkarz zarabia bardzo dobrze - denerwuje się Czyżniewski, gdy słyszy, że byłemu reprezentantowi młodzieżówki w drugim sezonie gry w lidze podsuwa się kontrakt wart 10 tysięcy euro netto (40 tysięcy złotych miesięcznie). Dlatego nie ma wyjścia - trzeba decydować się na obcokrajowców.

Rosnąca siła przyciągania graczy o fantazji Abdou Traore czy Saidi Ntibazonkizy może zakończyć się fatalnie dla Polaków. Niewykluczone, że wkrótce okaże się, iż coraz większe oczekiwania widza, potrzeba wypełnienia stadionów i stworzenia profesjonalnego produktu wypchnie na boiska I ligi obecne pokolenie polskich zawodników! - Polskie pseudozawodowstwo będzie odchodziło w zapomnienie, bo polskich piłkarzy będzie bardzo mało - przewiduje Czyżniewski.

Ważny będzie stosunek umiejętności do oczekiwań. Niektórzy dyrektorzy sportowi w Polsce odkryli przecież, że za absurdalnie duże sumy przeznaczone na pensje niektórych naszych ligowców, za granicą można znaleźć gracza zdecydowanie lepszego.

Jeszcze nie są świadomi
Na korzyść ekstraklasy grają też inne czynniki, jak horrendalnie wysokie podatki w Holandii czy Szwecji. 10 tysięcy euro miesięcznej gaży w kontrakcie to w Skandynawii i Polsce całkiem inne pieniądze na koncie. Ekstraklasa przestaje też być ligą nieznaną, wzbudzającą uśmiech politowania. Także w Holandii, choć tam większość piłkarzy na pytanie, czy chcieliby trafić do Polski, wciąż reaguje wymownym „daj spokój".

- Mówią tak, bo nie są świadomi, co tu się dzieje. Jednak odkąd ja i Robert Maaskant pracujemy w Polsce, niemal co tydzień w holenderskiej prasie można przeczytać artykuły o waszym futbolu. Ludzie, a więc i piłkarze, powoli dowiadują się o Polsce - przekonuje Valckx, który w latach 2004-2008 pracował jako dyrektor sportowy w PSV Eindhoven.

Wkrótce może się okazać, że część z nich skusi się na grę w Polsce, skoro Adrian Mierzejewski - jeden z lepszych ze słabej generacji polskich graczy - gdy przedłużał w sierpniu kontrakt, zapewnił sobie pensję 100 tys. zł netto miesięcznie (300 tys. euro netto rocznie), a w przypadku zdobycia mistrzostwa - kolejne 100 tys. euro premii. Lepszych specjalistów w tej dziedzinie na polskim rynku przecież nie ma, ktoś pieniądze musi otrzymać. Na razie nie chciał ich Marcel Meeuwis, który wybrał ofertę Feyenoordu, a nie Polonii, lecz gaża Mierzejewskiego to już poziom wyższy od przeciętnego kontraktu w Eredivisie, który według Valckxa kształtuje się w granicach 335 tys. euro, tyle że brutto.
- Naprawdę powinniście być bardziej dumni z tego, jak zmienia się wasza liga. Trochę czasu zajmie ekstraklasie wspięcie się na wyższy poziom, ale polski futbol to osiągnie. Przewiduję, że w ciągu najbliższych pięciu lat rynek piłkarski w Polsce będzie rosnąć - mówi pewnym głosem Valckx.

Brakuje szacunku
Ale nie wszystko mu się podoba... - W Polsce brakuje mi szacunku dla ligi, futbolu. Nie potrafię czytać po polsku, ale wiem, co pisze się w mediach. Słyszę ten brak szacunku także w rozmowach z waszymi byłymi piłkarzami, agentami, dziennikarzami czy dyrektorami. Doceńcie to, co macie! Cała Europa zmaga się z kryzysem, a tu? Patrzcie na te stadiony, za chwilę macie mistrzostwa Europy. Macie Canal+ i Orange Sport, które pokazują ligę w profesjonalny sposób - przekonuje Holender, który dysponuje ciekawą skalą porównawczą: w jego kraju coraz mniej płaci się za prawa telewizyjne, łączne długi klubów Eredivisie wynoszą już 90 mln euro, a nawet najmniejsze wydatki wielu z nich są kontrolowane przez KNVB (holenderska federacja).

Ekstraklasa to faktycznie interesujący rynek, ale na razie głównie dzięki dużej populacji kraju, medialnemu opakowaniu, rosnącym pensjom, spodziewanym wpływom od sponsorów i z biletów, możliwości przyciągania coraz lepszych obcokrajowców, popularności, a nie jakości futbolu. O tym, że przeciętny polski piłkarz nie potrafi wrzucić piłki w pole karne, właściciele zapewne przypomną sobie dopiero za kilka lat, gdy dojrzeje rynek, a posiadanie klubu nie będzie zaspokojeniem potrzeb reklamowych, alternatywą billboardu, tylko długofalową inwestycją, wymagającą strategicznego myślenia. To dlatego w najbliższych latach ekstraklasa może wspiąć się na wyższy poziom jedynie dzięki importowi dobrych zawodników spoza Polski. Kryzys w Europie spadł nam jak manna z nieba.


Transfery
» Skąd pozyskujemy piłkarzy od lipca 2006 roku*


Uaktualnione o Masaryka, Visnakovsa, Gasparika, Vućko, Hubnik, Kelhar, Ogbuke, Riekisz, Dzalamidze od czasu oddania Skarbu do druku.

22 - Corgon Liga, Słowacja (Bożok, Zapotoka, Cikos, Babnic, Janic, P. Balaz, Straka, Balat, Pavlenda, Vascak, Hanek, Kobylik, Barcik, Kotrys, M. Peskovic, Stano, J. Balaz, Cvirik, Velicky, Gruber, Dosek, Gasparika)

18 - A Lyga, Litwa (Galkevicius, Kijanskas, Everton, Rodnei, Skerla, Komołow, Sernas, Miloseski, Panka, Luksys, Andriuąkevičius, Matulevicius, Freidgeimas, Radzius, Muller, Andreson, Paulinho, Kizys)

16 - Premijer Liga, Bośnia i Hercegowina (Bacić, Handzić, Burić, Salcnović, Stilić, Trivunović, Puzigaća, S. Milosević, V. Jovanović, Djurić, Zecevic, Bajić, Karalić, Boris Radovanović, Viąevic, Cerić)

13 - Super Liga, Serbia (Ubiparip, Injac, Jovanić, Knezević, Radović, Cotra, Osmanagić, Isailović, M. Jovanović, Mijailović, Ż. Dokić, Prodanović, Opsenica)

11 - Gambrinus Liga, Czechy (Singlar, Jirsak, Jarabica, Pesir, Besta, Killar, Baµik, Kral, Radzinevicius, Luksik, Hubnik)

9 - SuperLiga, Portugalia (Moretto, Manu, Djurdjević, Cleber, Hugo, Sretenović, Caiado, Rui Miguel, Tiago Gomes) I liga Peru (Ross, Rengifo, Cueto, Quinteros, Reina, Michael Guevara, Herrera, Sanchez, Willy Rivas)

8 - 1.Liga, Łotwa (Rakels, Zigajevs, Papečkys, Smirnovs, Laizans, Kozans, Lukjanovs, Visnakovs)

7 - A Liga, Bułgaria (Sakaliew, Ljubenow, Dobrew, Genkow, Christow, Dudu, Bozkow)

6 - Nemzeti, Węgry (Rudnevs, Kulcsar, Abwo, Majoros, Bogunović, Vayer) IV liga stanu Sao Paulo, Brazylia (Tinga, Danilo, Baiano, Robson, Campos, Gu)

5 - Eredivisie, Holandia (Bruma, Tshibamba, Jaliens, Horvath, Ntibazonkiza) Super League, Grecja (Turina, Branco, Radovanović, Puri, Buval) Liga 1, Rumunia (Labukas, Thwaite, Dolha, Chiacu, Kleyr) T-Com 1. HNL, Chorwacja (Golik, Bunoza, Vrdoljak, Antolović, Lerant) ekstraklasa, Czarnogóra (Pejović, Seratlić, Kojasevic, S. Ivanović, Boljević)

4 - Wyższa Liga, Białoruś (Kriwiec, Maicon, Sazankow, Riekisz)Premier Soccer League, Zimbabwe (Dick, Chinyama, Matawu, Costa) Serie B, Brazylia (Beto, Cionek, Markovsky, Elton) SuperLig, Turcja (Mawaye, Boukhari, Vućko, Michalek) 2. liga szwajcarska (Noll, Grischok, Douglas, Gedeon) 2. liga serbska (Kosanović, J. Ninković, Jugović, M. Nikolić)

3 - Prva Liga, Słowenia (Kirm, Struna, Milenković) Serie C, Włochy (Ukah, Bono, Oshadogan) liga mołdawska (Adamović, Suvorov, Owsjennikow) Division A - 1. liga cypryjska (Bruno Pinheiro, Masaryk, Ogbuke) ekstraklasa macedońska (M. Ivanovski, Tanevski, F. Ivanovski) 2. liga szwedzka (Vazgec, Hlavaty, Sarvas) Segunda Division, Hiszpania (Arruabarrena, Kelemen, Tito)

2 - Primera Division, Hiszpania (Deskarga, Andreu) 2. Bundesliga, Niemcy (Bemben, Paljić) Tippenligen, Norwegia (Elsner, Traore) Serie A, Włochy (Siwakow, P. Alvarez) Premier Liga, Ukraina (Glavina, F. Junior) Primera Division, Chile (Cortes, Norambuena) Primera Division, Urugwaj (Bonjour, Bruno) Primera Division, Argentyna (Rios, Cabral) Serie A, Brazylia (Marcelo, Mezenga) Ligat ha'Al, Izrael (Melikson, Komac) honduraska 1 liga (Chavez, Costly) ekstraklasa chińska (Dong, D. Dokić) 1. liga, Korea Płd. (Cacić, Brasilia) 2. liga czeska (Rygel, Knapp) 2. liga rosyjska (Spahić, Medzhidov) Segunda Division B - 3. liga hiszpańska (Astiz, Balbino) Liga de Honra - 2. liga portugalska (Dinis, Ognjanovic) III liga stanu Rio de Janeiro, Brazylia (Dinei, Junior) II liga stanu Sao Paulo, Brazylia (Juca Viana, Diego)

1 - Serie C2 - IV liga włoska (Napoleoni), 3. liga niemiecka (Sikorski) League One, Anglia (Reich) 3. liga austriacka (Fabus) 3. liga serbska (Budaković) 3. liga chorwacka (Perdijić) Serie C (krajowa), Brazylia - 3. liga (Andre Nunes) III liga stanu Sao Paulo, Brazylia (Leandro) II liga stanu Minas Gerais, Brazylia (Ederson) I liga stanu Mato Grosso, Brazylia (Moledo) I liga stanu Distrito Federal, Brazylia (Otavio) Japan League Division 2 (Anderson) 2. liga rumuńska (Straton) Jupiler League, Belgia (Kelhar) Ligue 2, Francja (Rozić) 2. liga holenderska (Suart) Ligue 1, Francja (Ba) ekstraklasa boliwijska (C. Diaz) liga Arabii Saudyjskiej Al Ittifaq Dammam (White) Serie D, Brazylia (Deleu) liga ormiańska (Harjatepjan) 1. liga fińska (Riski) Superligaen, Dania (Arzumanyan) 1. liga algierska (Essomba) 1. liga marokańska (Mido) 1. liga tunezyjska (Radhia) 1. Liga albańska (Haliti) 1. liga maltańska (Bueno) Panama 1 Liga (Henriquez) Kostaryka 1 Liga (Diaz), 4. liga austriacka (Cebanu) Championnat de France amateur - 4. liga (Balde) 2. liga Zimbabwe (Ncube) 2. liga słowacka (Hricko) 2. liga cypryjska (Machovec) 1. liga gruzińska (Szalamberidze) Liga Postobon I, Kolumbia (Adolfo) ligi młodzieżowe Holandia U-19 (Giovanni) liga Primavera, Włochy (Asaad) rezerwy Premier League, Anglia (Misiewicz), rezerwy lig rosyjskiej (Dzalamidze)

opracował: Przemysław Zych
MR KUPIĆ - SPRZEDAĆ

Valckx w trakcie prezentacji Balazsa Dzsudzsaka (transfer za 2 mln E do PSV)

Stan Valckx otwarcie przyznaje, że adrenalina związana z oknem transferowym, jest tym, co go nakręca. Wisła ściągając Stana Valckxa do Krakowa "kupiła" w pakiecie także jego rozległe kontakty.

Valckx, czyli człowiek, który Wiśle ma dać inną jakość.

"Mr Kupić - Sprzedać"

(Przegląd Sportowy, 21.02.2011)

CZYTAJ TEŻ:
Stan Valckx opowiada o swoim pobycie w Chinach
Wszystkie ucieczki Roberta Maaskanta...
Moje śledztwo: Ile lat ma Mouhamadou Traore?
Marek Pogorzelczyk najszybszy na sto metrów?

- Pamiętam jak powoli drukował się ten faks... - ożywia się Stan Valckx na wspomnienie ostatniego dnia okna transferowego PSV Eindhoven sprzed kilku lat. - Sprzedaliśmy dwóch piłkarzy, w tym kluczowego: napastnika Arounę Kone do Sevilli za 15 milionów euro. Za pomocą części tych pieniędzy jeszcze tego samego dnia ściągnęliśmy trzech zawodników. W sumie pięciu piłkarzy jednego dnia! Ostatni faks, który decydował o powodzeniu całej operacji, wydrukował się 30 sekund przed północą - Holender uśmiecha się szeroko.
Katastrofa była blisko, lecz jak co roku, udało się jej uniknąć. Valckx przez cztery lata w Eindhoven, handlował z europejskimi potęgami, w każdym oknie sprzedawał najlepszych piłkarzy, ale dalej grał w Lidze Mistrzów. Wydał 51 milionów euro, zarobił 85 milionów.

Gdyby nie porwanie
„Pokaż mi dyrektora sportowego, a powiem ci, co to za klub". Takie myślenie funkcjonuje w europejskiej piłce. Powoli dociera też do ekstraklasy, która zmaga się z brakiem specjalistów wysokiej klasy. Jak się robi piłkarski biznes - Holender zna go od podszewki.
Niczym bohater powieści szpiegowskiej tajemnicą owiewa swoją międzynarodową siatkę powiązań, na którą składają się agenci, pośrednicy i byli piłkarze. Otacza się aurą niedostępności, woli działać po cichu. Ale w Europie wszyscy wiedzą, że Valckx ma sukcesy - transfery Balazsa Dzsudzsaka, Carlosa Salcido, DaMarcusa Beasleya - wszystkie za 2 miliony euro, czy Heurelho Gomesa (za 1 mln), mówią same za siebie.

Wiele z jego kontaktów i wtyk wywodzi się z Ameryki Południowej... To dzięki znajomości z agentem Vlado Lemiciem do PSV Eindhoven trafili bramkarz Gomes (dziś Tottenham) i obrońca Alex (Chelsea). Valckx wraz z Guusem Hiddinkiem był też niegdyś bliski ściągnięcia Robinho z Santosu za 13 mln dolarów.
Transfer jednak nie wypalił, bo... bandyci uprowadzili matkę piłkarza. W jaki sposób Holender zbudował swoją siatkę? Niektórzy sądzą, że Valckx ujmuje ludzi osobistym podejściem i że to nie przypadek, iż prawie zawsze oddzwania na nieodebrane telefony. Ale to byłoby przecież za proste...

Valckx w Europie zna niemal każdego i zna go prawie każdy. Gdy zmarł Sir Bobby Robson, to on, jako były kapitan PSV, był specjalnym gościem ceremonii. Funkcję ambasadora klubu pełnił też krótko po tym, gdy w 2000 roku przestał grać w piłkę. Otrzymał wtedy dwie propozycje z PSV - nie tylko pracował, jako trener obrońców w zespole rezerw i drużyny U-15 (Holender w wieku 22 lat zrobił licencję trenerską), ale też prowadził rozmowy ze sponsorami, próbując przekonać ich do inwestycji. Bywał gospodarzem w trakcie meczów - to do niego należało wygłaszanie powitań gości. W końcu zdecydował się jednak na pracę w agencji menedżerskiej. Spędził w niej ważne trzy lata.

- Ciekawy okres. Poznawałem ludzi, prezydentów, piłkarzy, agentów, dyrektorów sportowych - wspomina dziś. W lutym 2004 roku w słuchawce telefonu odezwał się Guus Hiddink, trener PSV. Zaproponował mu stanowisko dyrektora sportowego. Do Tottenhamu właśnie odchodził Frank Arnesen...

Oddał Porsche
Wisła ściągając Valckxa do Krakowa „kupiła" jego wieloletnie kontakty. Niektórzy w Holandii ostrzegają, że można ich świetnie użyć tylko, gdy ma się dużą kasę na pokrycie rachunków.
Pieniędzy w PSV było przecież tyle, że gdy niewypał transferowy, stoper Alcides (ściągnięty tym samym kanałem, co Gomes i Alex) wyjeżdżał do Dnipro Dniepropietrowsk, po prostu oddał przechodniowi swoje Porsche Cayenne! - Proszę, jest twoje - powiedział i przekazał kluczyki. Tak dużo zarobił w Eindhoven. To jednak dzięki kontaktom, a nie ogromnym pieniądzom, Valckx ściągnął już do Wisły Kewa Jaliensa. Za darmo.
- Swoimi kanałami dowiedziałem się, że Kew zawarł ustne dżentelmeńskie porozumienie z klubem. Jeżeli znajdzie sobie pracodawcę, Alkmaar nie będzie chciał za niego żadnych pieniędzy. Ta informacja była rozstrzygająca. Dzięki niej, za nic trafił do nas dobry piłkarz - tłumaczy.

W Eindhoven środki na inwestycje często zapewniał sobie jednak sam, gdyż każdego roku sprzedawał czterech lub pięciu piłkarzy z podstawowego składu. - Tak działaliśmy. Zawsze mieliśmy jednego lub dwóch dogadanych piłkarzy w innych klubach. W przypadku odejścia któregoś z kluczowych graczy mieliśmy dublera. Zawsze. Przygotowaliśmy wszystko tak sprawnie, że rok po roku byliśmy w stanie znaleźć następców sprzedawanych piłkarzy - mówi z dumą w głosie, jak generał prawdziwego wywiadu.
Prawdopodobnie poza bramką Massimo Ambrosiniego z Milanu (zabrała PSV finał Ligi Mistrzów 2005), największe emocje w Eindhoven odczuwał, gdy udawało się zastąpić sprzedane gwiazdy.

W łóżku z telefonem
- Gdy nadchodził 1 września, mówiliśmy sobie w PSV: „Znów to zrobiliśmy!" - Valckx nabiera głębokiego oddechu. - To ekscytująca praca. Pociąga za sobą stres, emocje, różne myśli. Nigdy nie wiesz, co przyniesie jutro. Zwykle bowiem nieprzyjemne niespodzianki zdarzają się dopiero na samym końcu. Musisz być cały czas gotowy na reakcję. W trakcie tych gorących dni nawet spałem w innym pokoju niż żona, aby tylko jej nie obudzić. Zabierałem telefon do łóżka, żeby być gotowy na sygnał z Ameryki Południowej, gdzie rozstrzygał się transfer. Przez różnicę czasu telefon dzwonił całą noc! - wspomina.

Dlatego tak dobrze czuje się z zadaniem, które powierzono mu w Krakowie. Kibice histerycznie zareagowali na sprzedaż Pawła Brożka za ponad 2 miliony euro. Holender jednak wiedział, że nadszedł czas Brożka. Część pozyskanych pieniędzy zamienił na pięciu zawodników. Bo Valckx jest zwolennikiem ruchu w interesie. Mawia: "Trzeba wyczuć dobry moment i sprzedać. Na tym polega ten biznes. Klub musi sprzedawać, żeby znów inwestować pieniądze".

Przyznaje też, że kluczem do sukcesu jest otoczenie się właściwymi ludźmi. Może oglądać od 700 do 1000 meczów w ciągu roku, z każdego sporządzać wnikliwe raporty, ale nie jest w stanie całej pracy wykonać sam.
- Zanim zobaczyłem Jeffersona Farfana, byli tam na miejscu skauci. To ludzie, którzy bardziej go odkryli niż ja. Ludzie, na których możesz polegać - mówi.
Dziś, jak mówi "wie, co robić i jak do tego dojść", ale zrozumienie biznesu zajęło mu kilka lat.

Superagent
W Eindhoven i Krakowie dysponuje porównywalną liczbą skautów (pięciu) i mówi, że więcej nie potrzeba. Dzięki ich pracy każdy ze ściągniętych zimą piłkarzy został obejrzany 4-5 razy na żywo. Operacja nadzorowana przez Holendra zajęła trzy miesiące, choć zwykle pracuje z rocznym wyprzedzeniem.
W tym czasie skauci spędzili więcej czasu w podróży niż w Krakowie. Valckx zawsze ustala również numery 2 i 3 na liście życzeń i co jakiś czas kontaktuje się z nimi. Zdradza, że dobrze robi kontakt choćby, co trzy tygodnie, by podtrzymać zainteresowanie.

- Jeśli potrzebujesz zawodników na 5-6 pozycjach, to znaczy, że masz 3 opcje na każdej, czyli kontaktujesz się przynajmniej z 18 piłkarzami - wylicza.
Valckx w trakcie swojej pracy w Holandii miał o tyle łatwiejsze zadanie, że jednym z pięciu skautów był Piet de Visser, znany w świecie jako „superskaut", człowiek o renomie agenta 007 wśród wszystkich piłkarskich szpiegów. A to spora różnica. Połowę ciała 76-letniego staruszka stanowić może plastyk, mężczyzna wielokrotnie mógł walczyć z rakiem, ale wiadomo, że nic nie powstrzyma go przed odnalezieniem największych talentów w futbolowym świecie. Obecnie jest doradcą Romana Abramowicza w Chelsea.

Gdzie ja jestem?
Praca ze sławami, cztery mistrzostwa Holandii, półfinały i ćwierćfinały Ligi Mistrzów. Wielkie transfery, choćby sprzedaż Arjena Robbena do Chelsea Londyn (18 milionów euro), czy Ji-Sung Parka do Manchesteru United (4 miliony funtów). Sława i pieniądze. Valckx odszedł jednak z Eindhoven po ostrym konflikcie z prezydentem klubu, Janem Rekerem.

- Najdziwniejsze było to, że Jan był moim przyjacielem. Znałem go odkąd miałem 13 lat, był moim trenerem w zespole juniorów... - kiwa głową. Według holenderskich mediów, Reker miał skłonność do ingerowania w pracę Valckxa. Według samego Valckxa - nie podejmował decyzji dobrych dla przyszłości klubu.
- O jedną z nich się pokłóciliśmy. Chciałem 2-3 dobrych piłkarzy, a on 6-7 średnich za te same pieniądze. W dodatku bez mojej wiedzy ściągnął trenera. Powiedziałem „Nie mogę z tobą więcej pracować" - wspomina. Ale wkrótce po jego odejściu Reker zaczął rozpowszechniać plotki o defraudacji pieniędzy przez obecnego dyrektora Wisła, nieczystych kontaktach z menedżerami, w tym z Vlado Lemiciem (był szarą eminencją w klubie i nawet przebywał na treningach zespołu).

- Reker był pod presją, chciał ściągnąć na innych całą uwagę. To nie był łatwy czas dla mnie. Nie miałem pracy, a jeśli ktoś rozpowszechnia plotki, trudno z tym walczyć - przekonuje i wyjaśnia swoje relacje z Lemiciem.
- Jeśli masz kontakt z człowiekiem, który zna mnóstwo ludzi i ma wiele informacji, używasz tego, bo na tym poziomie to bardzo istotne. Zresztą, gdy jako dyrektor zacząłem pracować w PSV, ten człowiek od dawna był już przy klubie.

Holenderscy dziennikarze sugerują, że Valckx otrzymał w Krakowie lepszą ofertę niż mógłby w Eredivisie, czy innym miejscu na świecie, np. w Chinach, w których spędził rok pracując, jako doradca w Szanghaj Shensua. Od początku ostro zabrał się do pracy.
- Czasami budzę się w hotelu i zastanawiam się: „Gdzie teraz jestem? W jakim kraju?" - uśmiecha się Valckx. W trakcie ostatnich dwóch miesięcy rzadko bywał w klubie. Teraz ma szansę odpocząć, lecz codziennie przesuwa pionki na mapie świata i myśli już o kolejnym oknie transferowym. Co dalej? Gdzie teraz? Dobrze obserwujcie, dokąd lata. Generał wywiadu znów musi kogoś sprzedać, aby zainwestować!
GRZEBANIE W PIŁKARSKIM SZMATEKSIE



W sezonie 2010/2011 kluby ekstraklasy przetestowały łącznie 290 piłkarzy. Zatrudnienie znalazło tylko 40.

Przez całą zimę trenerzy i dyrektorzy sportowi grzebią w ofertach od menedżerów, jakby szukali swetrów w szmateksach, które można przeprać i jeszcze założyć. Niektórych piłkarzy zapraszają, każą skakać na trampolinie, rzucają piłkę, nakazują grać. Inni muszą przetrwać w zawiei śnieżnej. Najważniejsze to być, dotrzeć. Dla wielu z nich jeżdżenie po testach to przecież prawie jak drugi zawód. Krążą po kontynencie jak nomadowie, szukający pracy. Uważnie przyglądają im się dyrektorzy. A w Polsce przetestować można wszystko, co się rusza...

"Kalejdoskop piłkarskich przebierańców"
("Magazyn Sportowy" Przeglądu Sportowego, 12.02.2011)

Latem ubiegłego roku do Lechii Gdańsk przyjechało czterech Nigeryjczyków. Oficjalna witryna klubu zamieściła ich CV, którymi piłkarzy reklamował menedżer. Wszyscy mieli grać w nigeryjskiej ekstraklasie. I to jak! Benjamin Ifeanyi Ede w barwach Ocean Boys miał rozegrać 161 meczów i strzelić 123 gole. Colinns Chukwumaobim Nwaneri w 189 spotkaniach miał zdobyć szokującą liczbę bramek – 142.

Piękne rekordy, ale jak ustalił "Magazyn", obaj pół roku wcześniej podczas testów w szwajcarskim Neuchatelu Xamax występowali jako 19-latkowie. W lidze Nigerii musieliby zatem grać, odkąd ukończyli przedszkole… Najlepszym snajperom polskiej ekstraklasy strzelenie tylu goli zajmuje przecież przynajmniej 10 lat. Oivind Henrik, dziennikarz prowadzący serwis westafricanfootball.com, też ma wątpliwości: "Z tego, co udało mi się ustalić, oni w żadnym sezonie nie strzelili dwucyfrowej liczby bramek w lidze". Ot, drobna pomyłka.

Nie mniej efektownie wyglądała na papierze pozostała dwójka. Lewy pomocnik, przedstawiany jako Ismaila Alamin, ze swoim CV mógłby kandydować do miana najskuteczniejszego skrzydłowego świata, gdyby tylko zdobycie aż 91 bramek w 148 spotkaniach było prawdą. Czwartego z podróżującej po Europie gromady piłkarskich nomadów, Ariyo Dapo, reklamowano jako lewego obrońcę z Fame FC. Szkopuł jedynie w tym, że taki klub nie tylko nie gra w nigeryjskiej ekstraklasie, ale w ogóle... nie istnieje. Po kilku dniach Nigeryjczyków ciupasem odesłano do domu.

Jeśli jednak Paryż jest mekką artystów, Mediolan projektantów mody, to Gdańsk widocznie zapragnął zdobyć sławę miejsca, w którym sprawdza się wiarygodność CV przyjeżdżających Nigeryjczyków. Działacze Lechii, niezrażeni wpadką, postanowili zatem jeszcze raz spróbować wyłowić w ofertach menedżerów niedostrzeżoną przez innych piłkarską perełkę. Ostatnio na treningach zjawił się niejaki Simone Agana, podobno z Kwara United. Niestety, nigdy w tym zespole nie grał...

Podczas gdy działacze ciągle z ufnością dziecka przyjmują oferty obrotnych menedżerów, piłkarze z ich własnych klubów jakby mocniej stąpają po ziemi.

– Żaden kozak na testy nie jeździ. Trzeba to sobie głośno powiedzieć i nie zapominać o tej regule – kiwa głową jeden z piłkarzy Legii, który takich asów widział już setki. Testowanym najtrudniej też przychodzi przekonać do siebie przyszłych kolegów z zespołu. Świadomość, że będzie się trenować tylko przez kilka dni, nie pomaga przyjezdnemu w zawieraniu nowych znajomości. A poza tym nikt przecież nie odda nowemu w prezencie miejsca w składzie.
Zaraz po przyjeździe testowany piłkarz dostaje zatem koszulkę i pokój w pobliskim hotelu, ale obdarowywany jest też na co dzień w szatni nieufnymi spojrzeniami, którym czasem towarzyszą szydercze uśmiechy. Wykazanie się i umiejętność odnalezienia się w takiej sytuacji jest trudna, bo nowi koledzy zaglądają testowanemu piłkarzowi nawet do talerza. Zawodnicy Legii przecierali oczy ze zdumienia, gdy Chińczyk Dong Fangzhuo przed treningiem jadł na śniadanie kiełbaskę, fasolę i jajko sadzone. A potem, dla poprawienia smaku, rogaliki z nutellą. I miał siłę ruszać się na treningu.

Przeciwko testowanym jest też niekiedy natura. Trudno o prezentowanie umiejętności piłkarskich podczas burzy śnieżnej, a przy takiej pogodzie musieli wykazać się wnikliwie obserwowani przez Legię Brazylijczycy, Słowacy i Bośniak.

Kupowanie piłkarzy to biznes i często dochodzi tu do kolizji różnych interesów. Trener chce tego gracza, dyrektor sportowy innego, a prezes też ma swojego faworyta.

Poskacz z trampoliny
Gdy latem ubiegłego roku Legia testowała kilku piłkarzy, trener Maciej Skorża chciał zrezygnować z nich już po pierwszym dniu. Dyrektor sportowy Marek Jóźwiak, optując za mniej brutalnym potraktowaniem menedżerów oferowanych piłkarzy, zatrzymał jednak zawodników na kilka dni w Warszawie. A było też tak, że sam się zajął testowaniem kandydatów. W dość nowatorski sposób. Jednemu z testowanych dyrektor Jóźwiak zorganizował mianowicie zajęcia ze skoków na... trampolinie. Przerażony Ukrainiec pytał, czy na pewno z dyrektorem wszystko w porządku. A Jóźwiak podobno chciał po prostu sprawdzić, czy piłkarz ma sprawne obie nogi. Sam też przeprowadzał z piłkarzem zajęcia indywidualne.

Dociekliwość w trakcie testów jest oczywiście jak najbardziej zresztą wskazana. Bo wtedy na przykład wychodzi na jaw, że zawodnik – w przeszłości w orbicie zainteresowań reprezentacji – ma wyniki wydolnościowe na poziomie piłkarskiego emeryta. Tak to ostatnio było w jednym z czołowych klubów ekstraklasy.

Wielu z piłkarzy szukających klubu krąży po orbicie przez wiele miesięcy i długo nie potrafi pokonać tego pierwszego etapu na drodze do zatrudnienia – testów. Dla niektórych posiadanie statusu testowanego piłkarza to prawie jak drugi zawód. Senegalczyka Mouhamadou Falla przegoniły gdzie pieprz rośnie nie tylko Legia, Polonia Bytom i Jagiellonia, ale też dwa kluby pierwszoligowe, po jednym drugoligowym i trzecioligowym. Niesamowite dzieje tego senegalskiego piłkarza mogłyby posłużyć za scenariusz filmu zatytułowanego "Skazany na testy", gdyż na przyjazd do Polski zapożyczył się u swojej rodziny.

Dwa miesiące testów
Rekordzistą kraju ostatnich lat jest jednak nasz rodak – bramkarz Przemysław Kazimierczak, przez kilka lat praktykant w Boltonie Wanderers. Odkąd wrócił do kraju, wędruje od klubu do klubu. Przez pół roku nie mógł znaleźć pracy i oblał testy w ośmiu klubach.

– Przyznaję, że miałem tego już po dziurki w nosie. W jednym klubie słyszysz, że jesteś za słaby, w innym, że za młody albo chcesz za dużo pieniędzy. Przyszedł w końcu moment, gdy chciałem rzucić granie w piłkę. Pomyślałem, że jak nie znajdę sobie klubu, to poszukam zwykłej pracy. Najtrudniejsza była świadomość, że za chwilę znów czeka mnie kolejna podróż, że znów gdzieś trzeba się komuś pokazywać, że znów będę oceniany. Łącznie na tych testach spędziłem pewnie jakieś dwa miesiące – oblicza Kazimierczak i wymienia przystanki swojej futbolowej pielgrzymki: Śląsk Wrocław, KSZO Ostrowiec, Warta Poznań, Górnik Łęczna, Odra Wodzisław, ŁKS Łódź, Górnik Zabrze, Podbeskidzie Bielsko-Biała, Olimpia Grudziądz. Po Polsce podróżował pociągiem lub autobusem, ale pieniądze za bilety zwróciły mu tylko dwa kluby. W końcu do pracy przyjęła go Flota Świnoujście.

Grzebanie w szmateksie
Radość z wyłowienia czegoś wartościowego w podesłanym wagonie piłkarskich przebierańców przypomina satysfakcję z udanego zakupu na posezonowej wyprzedaży. Okazji jest bez liku, bo opróżnianie klubowych "magazynów" z członków "Klubu Kokosa", graczy niepotrzebnych, trwa przez cały rok na całym świecie, stąd ogromny ruch w interesie. Testy piłkarskie bardziej przypominają jednak grzebanie w tekturowym pudle w podrzędnym szmateksie niż wyprzedaż ciuchów od Armaniego. Tym większa chwała dla tego, kto w tym stosie potrafił coś godnego uwagi wyłowić. Na znalezieniu ciekawego okazu swoją dyrektorską pozycję zbudował właśnie Jóźwiak, który przyjął do pracy wypatrzonego w meczu bezrobotnych Moussę Ouattarę. Problem w tym, że uwierzył w swoją szczęśliwą rękę i popadł w fatalną namiętność tracenia czasu na przyglądanie się stadom piłkarskich nomadów.

Jedno trafienie w testowym piłkarskim totolotku zaliczyła Lechia, zarażona w następstwie potrzebą sprawdzania bezwzględnie największej liczby piłkarzy w lidze w ostatnich miesiącach (aż 34). Trzeba jednak przyznać, że gdańszczanom wpadł w ręce najlepszy piłkarz z tych 280, krążących od maja po Polsce, czyli Abdou Traore. Powiodło się też Jagiellonii (Tomasz Kupisz). Zwykle jednak poszukiwaniom skarbów towarzyszy mniej szczęścia, a częściej z rąk menedżerów, jak królika z kapelusza, wyciągnie się reprezentanta WKS zarażonego żółtaczką, co przed laty udało się Legii.

– W tym obwoźnym cyrku jest tak dużo menażerii, że cały problem polega na tym, żeby to jakoś przesiać. Menedżer myśli bowiem tak: "Mam piłkarza, wyślę go wszędzie, zwiększę sobie szansę, że gdzieś to wypali". Testy nie są najlepszą formą przyglądania się piłkarzom, lecz kłopot polega na tym, że lepszej nikt dotąd nie wymyślił – ocenia były dyrektor sportowy Wisły Kraków, Jacek Bednarz. Trzeba jeszcze tylko z tego umieć skorzystać... Bo zanim Takesure Chinyama wprowadził zamęt do polskiej ligi, nie przekonał do siebie trenerów warszawskiego klubu podczas meczu kontrolnego i został odkupiony dopiero z Groclinu.

Przebieraniec z Gwinei
Testy zawsze odbywają się po sprawdzeniu kandydatur. A przynajmniej powinny. Do klubów, w których nie działa profesjonalna sieć skautingu, przyjechać może bowiem praktycznie każdy. Latem do Zagłębia Lubin zaproszono Gwinejczyka Sonny'ego Doumbouya na podstawie jego CV z internetu. Jak się okazało, mocno nad nim popracował. Sfałszował również informacje w Wikipedii i w sieci zamieścił bardzo słabej jakości filmik ze swoimi rzekomymi popisami strzeleckimi. Prawdopodobnie w rzeczywistości to zdjęcia Souleymane Oulare, legendarnego gwinejskiego napastnika z lat 90. (po zakończeniu kariery był głównym bohaterem afery w Belgii, dotyczącej wyzyskiwania nielegalnych imigrantów z Afryki), bo na żadnym ze zbliżeń nie widać twarzy Doumbouya.
Oszustwo było jednak szyte grubymi nićmi, bo piłkarz twierdził jeszcze, że grał w Colorado Rapids i wicemistrzu Chorwacji. Gdyby podawał się tylko za najlepszego strzelca ligi gwinejskiej – nikt nie potrafiłby takiej informacji zweryfikować. A tak przebierańca łatwo złapano na oszustwie i po kilku dniach przegoniono.

Nie tylko naszych klubowych włodarzy udaje się czasem nabrać. Doumbouy to też mały pikuś w rankingu hochsztaplerów, w porównaniu z Alim Dia. 30-letni Senegalczyk zdobył sławę najgorszego piłkarza w historii Premier League. A dostał się do niej dzięki oszustwu i niewiarygodnie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. W 1996 roku Senegalczyk – na co dzień gracz klubów z niższych lig francuskich – nie przekonał do siebie nikogo podczas testów w Bournemouth i Gillingham, zaczepił się więc w Blyth Spartans. I pracował nad sposobem dostania się do Premier League. W sfałszowanym CV napisał, że ma na koncie 13 meczów w reprezentacji Senegalu i jest kuzynem słynnego George'a Weaha.
Głos zdobywcy "Złotej Piłki" zabrzmiał też pewnego dnia w słuchawce telefonu menedżera Southampton Graeme'a Sounessa. Rekomendacja napastnika Milanu wystarczyła, by Dia zaproponowano w angielskim klubie miesięczny kontrakt. Zbieg niesamowitych okoliczności – odwołano mecz rezerw, w którym miał zaprezentować się Senegalczyk, kontuzje w spotkaniu Premier League – spowodował, że Dia wszedł na boisko. Przy aplauzie kibiców, oczekujących fantastycznego debiutu wspaniałego kuzyna George'a Weaha. Z każdą sekundą 50-minutowego występu prawda o oszuście coraz okrutniej wychodziła na jaw i został zmieniony na kwadrans przed końcem meczu. Okazało się też, że do Sounessa dzwonił z pochwałami pod adresem Dia agent przebierańca. Natychmiast po meczu kontrakt z Senegalczykiem rozwiązano, ale mógł on w CV teraz już śmiało pisać, że grał w Premier League...

– Testy zwykle odbywają się po wcześniejszym zasięgnięciu informacji. Ale jeśli agent lub jego klient wyglądają bardzo podejrzanie i nieprofesjonalnie, najlepiej od razu zerwać znajomość. Kiedy pojawia się facet, z którym czasem zrobisz dobry interes, a czasem zły, a który ma tendencję do opowiadania głupot, to trzeba tylko na takiego szczególnie uważać. W tym biznesie można kogoś zrobić w konia, ale tak naprawdę tylko raz – kiwa głową Bednarz, ale mówi też, że warto próbować.

– Nie zawsze przyjeżdżają słabi zawodnicy. Bywa też tak, że testowani piłkarze to po prostu bardzo dobry towar, bo gdzieś akurat trwa wyprzedaż. Na świecie jest dużo grających zawodników, a my mamy tę przewagę, że jesteśmy w Europie. Junior Diaz przyleciał z Kostaryki do Polski, bo nie miał lepszych ofert z Zachodu. Powiedziałem mu: "Jak tu będziesz najlepszy, to pójdziesz dalej". I poszedł do Club Brugge.

Zdeterminowany Diaz
Z Diazem udał się krakowskiej Wiśle strzał w dziesiątkę na testowej strzelnicy. A mogło w ogóle zabraknąć obiektu do testowania.

– Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby dostrzec, jak bardzo był zmęczony. Powiedziałem mu więc tylko: "Jezu, Junior, jak dobrze cię widzieć!" – śmieje się na to wspomnienie Bednarz, który trzy lata temu zaprosił Diaza na piłkarskie testy. Nie wiedział tylko, że zafunduje zawodnikowi 36-godzinną podróż po świecie! Kostarykanin dwa razy lądował w Hiszpanii, gdzie trenowała Wisła. Za pierwszym razem, mimo interwencji ambasadora Kostaryki na lotnisku w Madrycie, celnicy odesłali piłkarza z powrotem do Ameryki Środkowej. Brakowało wizy, a spór zakończył się złośliwą deportacją. Diaz leciał więc z powrotem do Kostaryki, gdy na skutek akcji dyplomatycznej w hiszpańskim MSZ otrzymał zgodę na powrót… Wylądował, kupił bilet powrotny, wykąpał się i po 120 minutach ponownie udał się w podróż przez Ocean Atlantycki. Mijała 36. godzina tułaczki, gdy znów zjawił się w Hiszpanii na nieszczęsne piłkarskie testy…

– Gdy wylądował, powiedziałem mu: "Słuchaj, Junior, masz dziś wolne. Odpocznij, wyśpij się. Jutro po południu weźmiesz udział w rozruchu i zaczniesz testy". On tylko spojrzał na mnie, a miał za sobą półtorej doby w powietrzu: "Chcę iść na trening. Przyjechałem tu na testy i bardzo chcę je zdać. O której jest trening?" – podsuwa mi zegarek. "Wyśpię się w dwie godziny i po południu jestem na treningu". Spojrzałem na niego i pomyślałem: – Oho! Ciekawy zawodnik... Próbowałem go przekonać, nie wierzyłem, że wstanie. Ale Kostarykanin rzeczywiście zjawił się na treningu, drugiego dnia też, a kolejnego zagrał w sparingu z FC Basel. I to jak! Był jednym z najlepszych na boisku, nawet strzelił gola! I taki zawodnik testy zdał. Ale czy mogło być inaczej? – pyta retorycznie Bednarz.

Wisła – jak się miało okazać – zrobiła świetny biznes na zdeterminowanym Kostarykaninie. Piłkarza, pozyskanego z wyprzedaży i niecodziennych testów, sprzedała po 2,5 roku za 3,2 miliona złotych. Ale rzadko kiedy na testowanych zawodnikach udaje się zrobić złoty interes. Zazwyczaj pieniądze przepadają, na lotnisku pojawia się słaby piłkarz, a po nim pozostają tylko złość trenera, rachunki do zapłacenia i fatalne wspomnienia. A testy kosztują. Nieraz kilka tysięcy złotych. Koszty znacząco idą w górę, gdy przytrafiają się odwołane loty. Płaci za to klub, jeśli sam wybrał gracza na podstawie obserwacji. Bilety lotnicze to sprawa menedżera zawodnika w przypadku, gdy to on zaproponował piłkarza klubowi. Klub ponosi wtedy tylko koszty zakwaterowania i wyżywienia. Kluby też mogą ich uniknąć, jeśli piłkarz przyjeżdża na testy podczas przedsezonowego zgrupowania drużyny i zamieszkuje w pokoju, który stoi pusty. Przyglądanie się zawodnikowi zwykle trwa kilka dni, czasami piłkarz weźmie udział w sparingu. Gorzej jeśli "diamencik" nieco się zasiedział, z drużyną trenuje przez kilka miesięcy w Polsce i nie za bardzo chce się ruszyć…

Z polecenia ginekologa
Tak było z Kelechim Temple Omeonu. Nigeryjczyk kilka lat temu przyleciał do Krakowa. Trenerowi Wisły polecił go nigeryjski ginekolog Anthony Egwuatu, pracujący w Łodzi. Rodak lekarza długo nie potrafił przekonać do siebie szkoleniowców Białej Gwiazdy. Cztery miesiące czekał na wizy i decyzję. Aż w końcu się powiodło! O angażu zadecydowały trzy gole strzelone reprezentacji Podhala. Nie wiadomo tylko, czy ktoś masywnego Nigeryjczyka przebadał. Cierpiał podobno na paskudne schorzenie stóp, które utrudniało chodzenie, bieganie, nie mówiąc już o strzelaniu na bramkę. Do dziś to najsławniejszy zwycięzca testów w polskiej ekstraklasie!

Ale jeśli wszystko ma się rozstrzygnąć w trakcie testów, o pomyłkę nietrudno. Dostrzeżenie perełek jest o tyle trudne, że podróżujące po Europie stada piłkarskich miernot zwyczajnie rozmywają uwagę. Łatwo wtedy przeoczyć zawodnika rzeczywiście utalentowanego.

Parę lat temu na sprawdzianach w Dyskobolii przebywał Nenad Milijas, wówczas nastolatek z FK Zemun Belgrad. Zagrał w sparingu podczas obozu w Austrii, spisał się dobrze, ale nie zgodził się na propozycję dalszych testów i wrócił do Serbii. Trafił do Crvenej Zvezdy, potem do reprezentacji kraju i za 3 miliony euro do angielskiego Wolverhamptonu.

Wielu trenerów o pewnych nazwiskach wolałoby pewnie nie pamiętać. Przecież zanim nastoletni Jakub Błaszczykowski przeszedł testy w Wiśle Kraków, przyglądali mu się też w ŁKS Łódź, GKS Bełchatów i Lechu Poznań. Wujek piłkarza Jerzy Brzęczek zabierał też swojego siostrzeńca na testy do Austrii i Szwajcarii…

Nie wzięli brata Woźniackiej
Jak widać, znane piłkarskie nazwisko nie zawsze robi wrażenie. Gdy przez Arkę przelewała się kolejna fala piłkarzy, do monotonnego zestawu wprowadzono brata Sholi Ameobiego z Newcastle (testów jednak nie zdał). Śląsk i Jagiellonia zaprosiły Marko Krasicia, brata gwiazdy reprezentacji Serbii i Juventusu Turyn. Wrocławski klub nie zdecydował się na zatrudnienie brata tenisistki Karoliny Woźniackiej. Bo rozpoznawalny członek rodziny i dobre CV z reguły wystarczają, by dostać się na testy, ale w walce o podpisanie kontraktu liczą się już tylko faktyczne umiejętności i wymagania finansowe.

Odstępstwa od tej zasady są jednak w Polsce na tyle częste, że nadal do klubowych drzwi pukają dziwne postacie z całego świata. Przyjeżdża zatem Brazylijczyk Helton z drugiej ligi chińskiej, Amerykanin o nazwisku Niziołek, który poprzednio kopał piłkę w Mołdawii, Senegalczyk Coly, grający w Abu Zabi, piłkarz Elsamni o korzeniach egipsko-japońskich, Argentyńczyk Melivillo i Serb Kosanović, którzy w swoich krajach dopiero co spadli do trzeciej ligi oraz amerykański bramkarz Chris Konopka z ligi irlandzkiej. Do tego całe gromady Białorusinów, Słowaków i Ukraińców. Ale skoro Polonia Warszawa zatrudniła napastnika Nikolicia, który zdobywał jedną bramkę na sezon w lidze serbskiej, i nadał się tu też Deleu, w Brazylii grający w czwartej lidze i handlujący na co dzień grochem, to faktycznie – czemu nie spróbować?

W ostatnim sezonie w ekstraklasie przetestowano ponad 270 piłkarzy. Zatrudnienie znalazło tylko 40 z nich. Reszta ruszyła dalej i będzie krążyć do skutku.
OTO TRAMPOLINA...


... dla królów strzelców. Trampoliną ma być ekstraklasa. Czy może lepiej transferować podupadłe gwiazdy?

"Trampolina dla królów strzelców"(Przegląd Sportowy, 28.01.2011)

CZYTAJ TEŻ:
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...

W którą stronę zmierza rynek transferowy w Polsce? Nasze kluby proponują już nawet pół miliona euro rocznej pensji i stają się czołowym importerem najlepszych strzelców z lig wschodniej Europy. Teraz czekamy na prawdziwe gwiazdy.

Kilka lat temu do gry w Pogoni Szczecin kierowanej przez Turka Sabriego Bekdasa próbowano nakłonić Roberta Prosineckiego. Na pielgrzymki do Karela Poborsky'ego udawali się działacze Wisły Płock. Wisła z Krakowa była bliska ściągnięcia Diego Tristana. Na biurku dyrektora sportowego Lecha Poznań leżał faks z ofertą od menedżera Mido. W Zabrzu - od Mario Jardela. Żaden z nich nie zagrał w Polsce. Zabrakło pieniędzy. Ale może to się zmienić, bo polskie kluby dojrzewają do tego, by ściągnąć gwiazdę, nawet taką, która nie świeci pełnym blaskiem.
Wyraźny sygnał to transfer Kewa Jaliensa, reprezentanta Holandii do Wisły. Tym zakupem przełamano pewną barierę. Następnym etapem może być transfer pierwszego piłkarza z nazwiskiem, który poruszy zbiorową wyobraźnię. Tak zrobili w 1996 r. Turcy. Gheorghe Hagi miał wtedy 31 lat i zamienił Barcelonę na Galatasaray Stambuł.

Na razie nasze kluby umacniają pozycję czołowego importera zawodników z Łotwy, Litwy, Estonii, Białorusi, Węgier i Bułgarii. Szczególnie upatrzyliśmy sobie ligę z tego pierwszego kraju.

Królowie i wicekrólowie
Do polskiej ekstraklasy właśnie trafił aktualny król strzelców tej ligi (Deniss Rakels) oraz wicekról (Jurijs Zigajevs). Wcześniej przyjechał czołowy snajper na Łotwie poprzedniego sezonu Ivans Lukjanovs. Grę w Polsce wybrał też król na Białorusi z 2009 roku (Maycon) i wtedy drugi na liście strzelców Siergiej Kriwiec.

Do ekstraklasy (Wisły Kraków) hurtem pchają się dziś też królowie strzelców ligi bułgarskiej - Georgi Christow (2007/08) i Cwetan Genkow (2006/07). Bliski transferu był również Martin Kamburow (trzykrotny król, 2004, 2005 i 2009), ale nie przeszedł testów medycznych w Polonii Warszawa. Mało? Latem z Węgier zabraliśmy wicekróla Artjomsa Rudnevsa (2009/10), z Litwy dwukrotnego króla Povilasa Lukąysa (2004 i 2007).

Inna sprawa, że drugi strzelec w 20-letniej historii tej ligi (176 goli!) nie sprawdził się w Polonii Bytom, a gdy wrócił na Litwę, to... znów został najlepszym snajperem! (sezon 2010). Zresztą z tego kraju trafił do nas Tadas Kijanskas, obrońca (dziś Jagiellonii), który też jest... wicekrólem strzelców ligi litewskiej! W sezonie 2009 strzelił 11 goli.

Szczeciński scenariusz
- To jest nasza droga. Filtrowanie Słowacji, Bułgarii czy krajów bałtyckich - mówi Jacek Bednarz, były dyrektor sportowy Wisły i Legii.
- Poza Polonią Bytom reszta klubów ekstraklasy ma uporządkowaną sytuację finansową. Polska powinna szukać swojego miejsce w Europie właśnie jako liga-trampolina do lepszych lig - dodaje.

Jednak transfer nawet najbardziej utalentowanego króla strzelców ligi łotewskiej nie przyciągnie tysięcy kolejnych kibiców na stadiony. To może zapewnić tylko głośne nazwisko. Pod względem finansowym polskie kluby są - jak nigdy dotąd - gotowe na taki transfer, ich możliwości rosną.
Dziś nasze czołowe zespoły oferują najlepszym piłkarzom nawet pół miliona euro rocznej pensji. Ale jak na razie taka kasa idzie na konto nie jednego, a dwóch, trzech piłkarzy ze Wschodu. Szefowie klubów uważają, że to lepsze rozwiązanie niż zatrudnienie jednej, choćby zakurzonej gwiazdy.

Takim zawodnikiem mógł być Diego Tristan (w lidze hiszpańskiej strzelił 96 goli, w Lidze Mistrzów 15). W 2008 r. Bednarz był bliski ściągnięcia go do Krakowa. Piłkarz miał wtedy 32 lata.
- Zawodnika z nazwiskiem można sprowadzić już teraz. Tylko czy byłby nam do czegoś potrzebny. Czy kibic przychodząc na stadion będzie sugerował się formą piłkarza, czy ślepo kupował bilet, bo gracz nosi znane nazwisko? - zastanawia się Bednarz. I próbuje sobie wyobrazić, że Egipcjanin Mido jednak trafił do Lecha.
- Myślę sobie, co by się stało, gdyby zagrał parę kiepskich meczów z rzędu. Czy fani nie pomyślą sobie: po co on nam? - dodaje Bednarz.

Taki scenariusz przerobiono w Pogoni Szczecin. W 2000 r. zakotwiczył tam Oleg Salenko, podupadły król strzelców mundialu z 1994 r. Rosjanin częściej jednak myślał o balowaniu niż treningach. - Dlatego myślę, że polski kibic nie kupi umownego „Mido". Szczególnie w dobie internetu, gdy od razu wiadomo, że bierze się kogoś, kogo kariera już dawno zakręciła na boczny tor - tłumaczy Bednarz.

Wstajemy z kolan
W Turcji udało się jednak połączyć jakość z nazwiskami. Głośne transfery rozkręciły koniunkturę na piłkę. Efekt? Rozgłos, zainteresowanie zachodnich mediów, wzrost rozpoznawalności klubu, podniesienie frekwencji na stadionie i prestiżu ligi. My dopiero wstajemy z kolan.
- Wcześniej na takie ruchy nie pozwalał brak stadionów, zbyt niskie budżety - ocenia Bednarz. - Tristan też miał kosztować za dużo jak na tamte czasy. W dodatku mieliśmy wrażenie, że zawodnik i jego agent próbują nami trochę grać (oferta trafiła również do CSKA Sofia, Steauy Bukareszt, Dynama Bukareszt, APOEL-u Nikozja - red). CV bezrobotnego Tristana przekonało West Ham. Hiszpan po dwóch tygodniach testów zagrał w 13 meczach Premier League i strzelił trzy gole.

Naszych działaczy powstrzymuje obawa przed wzięciem odpowiedzialności. Dyrektorzy sportowi polskich klubów nie chcą ryzykować. Ciężar wysokiej pensji może przecież stać się niemożliwy do udźwignięcia, gdyby okazało się, że zamiast gwiazdy mamy tylko oldboya z nazwiskiem. Niepowodzenie takiego transferu mogłoby pociągnąć na dno także ich samych.
- Inaczej wyglądałaby sytuacja, gdyby miał do nas trafić na przykład Nicklas Bendtner. Myślę, że warto byłoby wpakować w niego o wiele więcej pieniędzy i powiedzieć mu: „Słuchaj, ty tu masz zostać królem strzelców z 30 bramkami". Tyle że on tu chyba nie będzie chciał przyjść - zauważa były dyrektor Legii i Wisły.

Kto pierwszy się odważy na ściągnięcie gwiazdy z nazwiskiem? Na taki krok mógłby zdecydować się tylko właściciel, który ma trochę fantazji, słynie z rozrzutności i bawi się klubem tak jak Turcy. Czy będzie to Józef Wojciechowski, który rządzi na Konwiktorskiej wedle zasady „jest ryzyko, jest impreza".

Transferowa gorączka
Tego problemu nie mają nieco biedniejsze kluby, pokroju Korony Kielce, Lechii Gdańsk czy Śląska Wrocław, które od niedawna stać na pensje rzędu 200 tysięcy euro za sezon. Ich droga to jednak wciąż Łotysze i Bośniacy, a ściągnięcie gwiazdora, nawet kończącego karierę, to raczej zadanie dla czołówki. Oznacza przecież stworzenie komina płacowego. Taki piłkarz nie zgodzi się grać za 400 tysięcy euro. Mido - strzelec 11 goli w Premier League 2005/06 - zażądał miliona euro netto rocznie.

- To była prawdziwa oferta - potwierdza nam Ali Barat, menedżer egipskiego piłkarza, który latem został zaoferowany klubowi z Poznania. - Był gotowy na grę w Polsce. Ustaliliśmy z Middlesbrough, że odejdzie za darmo, jeśli będzie mógł zejść z listy płac. Dlatego polskiemu klubowi mogło by się to opłacać. Milion euro, ale przecież nie płacisz za transfer. W Boro zarabiał dwa miliony brutto.

27-letni napastnik trafił w końcu do Ajaksu Amsterdam, a kilka dni temu do Zamalek. Zamiast Egipcjanina przy Bułgarskiej pojawił się wicekról strzelców ligi węgierskiej Artjoms Rudnevs. To było słuszne posunięcie. Ale mimo to ekstraklasie, jak nigdy dotąd, potrzebna jest transferowa gorączka i zbiorowa histeria z nią związana.