UMOWA PZPN ZE SPORTFIVE
Oczywiście, tak jak sugerowaliśmy, sprawy w mediach już nie ma.
Spośród ludzi, z którymi rozmawialiśmy najbardziej zadziwił mnie brak jakiejkolwiek wiedzy o umowie samej Elżbiety Jakubiak. A rozmawialiśmy dwa tygodnie po tym, gdy umowę PZPN ze Sportfive podpisano. Szefowa komisji sportu, była minister, nie wiedziała za bardzo, że taka umowa istnieje. „Coś słyszała”. To za mało, by zbudować podstawy normalnie działającego kraju, społeczeństwa. Wymagajmy od polityków więcej.
Inni, poza wylewnym Robertem Kaczyńskim i samograjem Janem Tomaszewskim, też próbowali cedzić słowa. Przynajmniej oficjalnie. Roland Sprung, kiedyś handlujący prawami telewizyjnymi, grał z kolei na czas. W końcu, aby sprawę móc w ogóle poruszyć, kazał przysłać kilka oświadczeń. Na chwilę podniosła się wrzawa. I opadła..
Tekst wspólnie z K. Stanowskim i R. Lebiedzińskim.
"Te miliony śmierdzą"
("Magazyn Futbol", czerwiec, 32/2009)
Jak to możliwe, że prezes PZPN leci na wycieczkę do Afryki z przedstawicielem firmy, z którym kilka dni po powrocie w dziwnym pośpiechu podpisuje gigantyczny kontrakt? Czy to zrozumiałe, iż największa transakcja w dziejach związku nie jest poprzedzona żadną analizą prawną i marketingową? Jak wytłumaczyć, że do rozmów nie dopuszczono innych kontrahentów, którzy – jak sami deklarują – byli w stanie zapłacić zdecydowanie więcej? Czy to nie śmieszne, że za umową głosowali ludzie, którzy… nie mieli pojęcia, co tak naprawdę zawiera warty kilkaset milionów złotych kontrakt?
Zasady gry są jasne i od dawna ustalone – jakikolwiek kontrakt podpisany przez PZPN musi zostać sklasyfikowany jako „podejrzany”, bo piłkarski związek solidnie zapracował sobie na miano instytucji wątpliwego zaufania. Ale ze wszystkich podejrzanych umów, żadna jeszcze nie wzbudzała aż tak wielkich kontrowersji. Tuż po parafowaniu dokumentów Grzegorz Lato wystąpił na konferencji prasowej, by ogłosić, iż PZPN właśnie zarobił 100 milionów euro. Dlaczego skłamał? Szybko wyszło na jaw, że tak naprawdę chodzi o 60 milionów plus ewentualne bonusy. Dlaczego skłamał także mówiąc, że rozpatrywane były dwie oferty, skoro do złożenia drugiej nigdy nie dopuszczono?
Najpierw cofnijmy się trochę w czasie i przeanalizujmy gorące (i to dosłownie) dni w życiu Grzegorza Laty. Na początku kwietnia grupa w składzie Lato, Kręcina, de Zeeuw i Placzyński leci do Republiki Południowej Afryki. Skład grupy zaskakuje – jeśli celem rzeczywiście była organizacja czerwcowego zgrupowania kadry, to wystarczyłby sam de Zeeuw. Tymczasem w Kapsztadzie spotykają się najważniejsi ludzie w polskim futbolu. Czy naprawdę po to, by dogadać się z lokalnym uniwersytetem, na terenie którego miałaby zagrać nasza reprezentacja? Wątpliwe. Andrzej Placzyński, nazywany szarą eminencją naszej piłki, niewątpliwie chciał zacieśnić kontakty z nowym prezesem PZPN. Znaleźć wspólny język, jak to się ładnie określa. Z poprzednim – jak wiadomo – dogadywał się doskonale. Nie jest tajemnicą, że kluczowe sprawy omawiał z Michałem Listkiewiczem w saunie. Ale „Listek” to już melodia przeszłości – obecnie kasę trzyma Lato.
W RPA – gdzie za każdym krzakiem nie czają się wścibscy paparazzi – zapadają najważniejsze ustalenia dotyczące 10-letniego kontraktu między SportFive i PZPN. Miejsce rozmów skutecznie odcina nie tylko media, ale także konkurencję. - Byliśmy z prezesem Latą w stałym kontakcie. Wielokrotnie przyjeżdżałem do Warszawy. W lutym zaprezentowaliśmy nasze pomysły na współpracę. Po raz ostatni spotkałem się z prezesem PZPN trzy tygodnie temu w Kopenhadze podczas kongresu UEFA i pytałem kiedy zostanie ogłoszony przetarg. Zapewnił mnie wówczas, że na pewno zostaniemy powiadomieni. Tak się jednak nie stało, a w środę dotarła do nas wiadomość o podpisaniu umowy – mówi wzburzony Nokilaus von Doetinchem, szef UFA.
Rekord Europy
Kiedy więc Lato i Placzyński (Kręcina i de Zeeuw stanowili tło) wsiadają do samolotu powrotnego z RPA, wszystko już jest jasne. Wkrótce potem w czasie obrad zarządu PZPN wniosek o podpisanie kontraktu przyjęto pod głosowanie. Na kpinę zakrawa fakt, że w głosowaniu brały udział osoby, które nie miały pojęcia, co tak naprawdę jest w umowie. - Umowę czytała komisja. Trzech ludzi z zarządu, w tym ja. I do tego osoby z kancelarii prawnej – bagatelizuje Rudolf Bugdoł, niegdyś masażysta Ruchu Chorzów, a dziś wiceprezes PZPN ds. organizacyjno-finansowych. Tylko, że trzy osoby to za mało, skoro w głosowaniu uczestniczyło aż 15 członków zarządu. 12 było za. Wniosek prosty – co najmniej dziewięciu działaczy poparło dokument, którego nawet nie przejrzeli. A co dopiero mówić o znajomości każdego przecinka.
Zresztą, my tu o przecinkach, a tak naprawdę do dziś nikt nie potrafi powiedzieć, czego tak naprawdę dotyczy kontrakt. Podstawa to prawa telewizyjne w latach 2010-2020, które SportFive odsprzeda stacjom telewizyjnym (i odpowiednio na tym zarobi). Te prawa to podstawa – 60 milionów euro. Ale to nie wszystko. Bugdoł mówi: - Sportfive będzie również zajmował się sprzedażą gadżetów, koszulek, szalików w czasie Euro 2012. Za jakąś prowizję. Nie wiem, jaką dokładnie. Ale większość dostanie PZPN.
Bugdoł – który przed chwilą zapewniał nas, jak starannie został ten kontrakt przeanalizowany – mówi o „jakiejś prowizji”. Ciekawe. A właśnie ta „jakaś prowizja” ma dać brakujące – bo Lato mówił o 100 milionach – 40 milionów euro. Czy więc SportFive dostanie procent od każdej biało-czerwonej pamiątki sprzedanej w czasie Euro 2012? Jeśli tak, to jakiego rzędu będą to pieniądze? Czemu nikt nie zlecił badań, ile federacja może w czasie finałów mistrzostw Europy zarobić? No i przede wszystkim – czy PZPN potrzebuje pośrednika, żeby sprzedać kibicowi koszulkę z orzełkiem albo szalik? Czy na każdej maskotce musi zarobić pośrednik?
Ale pytań jest więcej. Najważniejsze brzmi – czemu umowa jest aż 10-letnia, skoro tak długiej nie podpisała… żadna inna federacja w Europie! - Nikt nie wie co tam jest, może nazwa stadionu, kwestia sprzedaży koszulek. A co do praw telewizyjnych… Czy chodzi o mecze reprezentacji w Polsce, czy też poza? Prawdopodobnie sprzedano pośrednikowi domowe mecze kwalifikacyjne do wszystkich imprez i domowe mecze towarzyskie. Odpowiednia ocena wartości tego kontraktu zależy jednak od tego, z kim Polska w latach 2010 - 2020 będzie grać. Jeśli z Andorą i Łotwą to gwarantowane 60 milionów euro to bardzo dużo, a jeśli z Niemcami, Włochami i Anglią to bardzo mało – mówi Roland Sprung, zajmujący się od lat marketingiem w sporcie.
Ręki „za” kontraktem nie podnieśli dwaj przedstawiciele nowej fali – Jacek Masiota z Lecha Poznań i Marcin Animucki z Widzewa Łódź. – Jestem człowiekiem biznesu, a nie piłki, dlatego trudno mi zaakceptować takie metody działań, przez które jawnie traci się pieniądze. Jeśli negocjacje za pomocą przetargu prowadzi się jawnie, z otwartą przyłbicą, gdy występują strony, które przedstawiają oferty, to oczywiste, że to są warunki, w których można ugrać najwięcej. W podpisaniu tej umowy brakowało jakichkolwiek zasad transparencji i reguł biznesowych – powiedział nam Masiota. Natomiast Animucki, który z kolei wstrzymał się od głosu, jeszcze dodał: - Nie podano nam analizy zysku, strat, zabrakło analizy finansowej. Trudno podejmować decyzję, gdy nie widziałem całego kontraktu, pokazano mi jedynie jej elementy, a kwestie szczegółowe nie były rozwinięte.
Innym to jednak zdecydowanie nie przeszkadzało. Działacze chętnie chwalili się, że przyszłość PZPN nigdy nie rysowała się w tak wesołych kolorach. Mało tego – w przypływie euforii niemal o 100 procent podniesiono pensję Lacie, na czym automatycznie zyskał też Kręcina. Pierwszy zarabia około 50 tysięcy złotych miesięcznie, drugi blisko 40 tysięcy. Podniesiono też diety członkom zarządu. Masiotę i Animuckiego potraktowano jako odszczepieńców. A przecież to, o czym mówią, to abecadło. Chcesz coś sprzedać? Najpierw dowiedz się, ile to jest warte. Bo się okaże, że sprzedałeś zbyt tanio. Tutaj nikt takimi szczegółami głowy sobie nie zawracał.
Napisać, iż ta sprawa brzydko pachnie – to nic nie napisać. Lato tłumaczył, że sprzedawać trzeba było szybko, bo kryzys, co jest całkowitym zaprzeczeniem sztuki biznesowej. Wiedzą o tym nie tylko maklerzy, ale choćby zwykli właściciele mieszkań – nie pozbywają się ich teraz, tylko czekają na lepsze czasy, na okres prosperity. Ale co Lato – z całym szacunkiem dla liczby strzelanych przez niego goli – może wiedzieć o mechanizmach finansowych? W piłkarskiej szatni tego nie uczą, w niej się można dowiedzieć co najwyżej, jak sprzedać mecz, a nie prawa telewizyjne i marketingowe. A już sprzedanie najcenniejszego towaru w czasie krachu to biznesowy kretynizm.
Ale przyjrzyjmy się, kto oprócz Laty podejmował decyzje. Janusz Matusiak, ojciec piłkarza Radosława, w związku odpowiada podobno za marketing, ale na temat kontraktu nie potrafił powiedzieć nam słowa. Ma teraz inne sprawy na głowie – zastanawia się, jak wytłumaczyć, że podpisywał dokumenty w imieniu klubu, w którym podobno już nie pracował. Antoni Piechniczek świetnie czytał taktyki 25 lat temu, ale to trochę co innego niż skomplikowany, gigantyczny kontrakt. To samo zresztą można napisać o Stefanie Majewskim. Bugdoł, jak wcześniej napisaliśmy, zajmował się masowaniem zmęczonych piłkarzy. Do tego Jan Bednarek, czyli technik instalacji sanitarnych oraz Kazimierz Greń, którego wykształcenie nie jest jasne – w wersji optymistycznej, ale mniej prawdopodobnej średnie, w wersji bardziej realnej - zasadnicze zawodowe. I tak dalej… Czy to normalne, że osoby bez jakiegokolwiek biznesowego doświadczenia, a nawet niedouczone i bez choćby elementarnych kompetencji przesądzają o podpisaniu umowy kilkaset milionów złotych? W praktyce naprawdę wykształceni członkowie zarządu PZPN (Masiota, Animucki oraz prawnik Zbigniew Lach) kontraktu nie poparli. Ale takie prawa demokracji – byli w mniejszości.
Co by się stało, gdyby posłuchano argumentów tej trójki? Zacytowany na wstępie von Doetinchen od razu zapowiedział, że jest w stanie w minutę przebić ofertę SportFive co najmniej o 10 milionów euro. Dodał jednak, że jest zszokowany działaniami PZPN. Ale to nie koniec – udało nam się dotrzeć do przedstawiciela jednej z największych firm na świecie, który stwierdził, że byłby w stanie zaproponować polskiemu związkowi nawet 20 milionów euro rocznie (czyli 200 milionów przez 10 lat), ale nie mógł tego zrobić – bo skąd miał wiedzieć, że PZPN chce coś sprzedać? Zazwyczaj w takich momentach sonduje się rynek, rozpuszcza wieści, zaprasza do rozmów potentatów. W praktyce niewiele różni się to od sprzedaży samochodu, kiedy warto umieścić ogłoszenie chociażby w Internecie. Prosta informacja – „sprzedam”. Albo jeszcze inaczej – porównajmy to do piłkarskiego transferu. Czy to możliwe, żeby Wisła Kraków po cichu sprzedała na przykład Pawła Brożka do Grenoble, nie zważając, że są w Europie kluby, mogące (i chętne!) zapłacić zdecydowanie więcej? Jednak giganci rynku praw telewizyjnych o podpisanym 10-letnim kontrakcie PZPN ze SportFive dowiedzieli się z mediów, po fakcie. Zbigniew Boniek kpił: „UFA, Kentaro, Infront, co o tych firmach może wiedzieć Lato? Pewnie myśli, że to nazwy stacji benzynowych”.
Nasz informator mówi: - Żadna inna grupa medialno-marketingowa oprócz SportFive nie mogła złożyć oferty, bo nie została poinformowana ani o terminie, ani o procedurach. PZPN nie posiadał nawet wycen oferty. W normalnych warunkach tak poważnego partnera jak UFA nie ma prawa się ignorować. Ale nie tylko jego. Inne liczące się na rynku mediów i marketingu agencje – jak IMG czy Infront – złożyłyby swoją ofertę PZPN, gdyby zostały zaproszone do udziału w przetargu. Przecież rywalizacja handlowa takich podmiotów miałaby bardzo pozytywny wpływ na PZPN, który mógłby znacznie podwyższyć cenę swojego produktu.
Ostrych słów nie boi się Robert Kaczyński z firmy Go & Goal, mający doskonałe rozeznanie w branży. - Jaka może być ocena tego wszystkiego? Oczywiście, że negatywna. Mówimy o korupcji w futbolu, dziennikarze piszą o sędziach, piłkarzach, a ta korupcja przez duże „K”... We wszystkim trzeba mieć rozsądek i umiar. Z formalno-prawnego punktu widzenia wszystko wydaje się jednak w porządku – związek miał prawo sprzedać prawa i je sprzedał, ale to katastrofa z punktu widzenia finansowego, wskazuje na nią forma sprzedaży. Odpowiedzialni za to ludzie za cztery lata ustąpią ze stanowisk, ale oni wiedzą, że przez podpisanie umowy akurat w takim trybie nic im się nie stanie… I mówi dalej: - Dlaczego podpisano dziwny kontrakt akurat ze Sportfive? A z kim można taki podpisać, jak nie z ludźmi, których się zna od lat? Placzyński nigdy żadnemu działaczowi jeszcze krzywdy nie zrobił, więc dlaczego, jeśli chce się już podpisać jakiś dziwnie wyglądający kontrakt, to nie podpisać go z nim? Jeśli działacze PZPN świadomie biorą taki kontrakt i aferę, która - to oczywiste - po jego podpisaniu nastąpi, to chyba nie za darmo? Koszt medialny tego jest spory, wizerunek związku na tym straci, więc przyjęcie tego "na klatę", musi na coś wskazywać. Ewidentnie na możliwości, no, wie pan...
Kim jest Placzyński?
Smaczku sprawie dodaje osoba Placzyńskiego, o którym od lat pisze się dużo. Już w 2005 roku ujawniono, że to były porucznik SB, a w latach 80. oficer wywiadu PRL (zarejestrowany jako Andrzej Kafarski). „Wprost” donosił: „Placzyński w latach 80. przebywał w Wiedniu jako wicedyrektor Instytutu Polskiego. Nieoficjalnie pracował dla XIV wydziału I Departamentu MSW. - To była wydzielona jednostka do zadań specjalnych. Oficerowie z tego departamentu uczestniczyli w najtrudniejszych grach operacyjnych polskiego wywiadu - mówi Paweł Piotrowski z IPN. Nazwisko por. Kafarskiego znajduje się m.in. w aktach sprawy ojca Hejmy. Jak ustaliliśmy, do Kafarskiego spływała część informacji dotycząca pracy agenta o pseudonimach Hejnał i Dominik. Część notatek operacyjnych była przez Kafarskiego (czyli Placzyńskiego) podpisywana. - Dzień wczorajszy już minął, nie chcę o tym rozmawiać - usłyszeliśmy od Andrzeja Placzyńskiego”.
Faktycznie – dzień wczorajszy minął. Dziś Placzyński jest raczej nazywany „Plackiem”, z jego twarzy nie znika uśmiech. W polskiej piłce nie ma nikogo, kto jawnie wytoczyłby mu wojnę. Podobno pociąga za wszystkie sznurki, nawet wyznacza selekcjonerów – choć nikt się do tego nie przyzna. Jego zażyłość z Michałem Listkiewiczem posuwała się tak daleko, że obu panom „Fakt” zrobił zdjęcia, jak całkowicie nadzy opalali się na basenie w Austrii.
Przeszłość rodem z PRL w polskiej piłce w niczym nie przeszkadza, natomiast może pomóc. W strukturach PZPN aż roi się od byłych agentów, niedawno jeden z nich zeznawał w sprawie Zyty Gilowskiej, inny działa w sekcji piłki halowej. Nikomu to nie przeszkadza. Znamienne są słowa samego Laty (niegdyś senatora z ramienia SLD), który niegdyś powiedział tak: „Ja co do lustracji mam takie samo zdanie jak biskup Pieronek - zabetonować to na sto lat i potem niech się historycy martwią”. Dlaczego by więc nie robić interesów z porucznikiem Kafarskim?
A więc robią. Już poprzedni kontrakt ze SportFive ważny do 2014 roku (bo ten nowy to tak naprawdę przedłużenie poprzedniego) był dziwny. – Jako szef Komisji Etyki przy poprzedniej umowie, właśnie tej do 2014 roku, złożyłem zawiadomienie do prokuratury Warszawa Praga Południe. Dawała ona Sportfive prowizję 29 procent, co wykracza poza jakiekolwiek standardy. 29 procent! Co mi powiedziano? Że jest dużo niedomówień i sprawę umorzono. Wobec tego prokuratura dała niejako przyzwolenie na podpisanie nowej umowy do 2020 roku i działania działaczy PZPN na szkodę własnej firmy. Wtedy nikt się tym nie zajął, więc teraz to nie mój cyrk, nie moje małpy – denerwuje się Jan Tomaszewski, etatowy krytyk PZPN. Na koniec pyta: - Co będzie jak na Euro 2012 reprezentacja zdobędzie na przykład trzecie miejsce? Przecież PZPN mógłby wtedy uzyskać znacznie więcej przy sprzedaży praw na kolejne lata. To na odległość śmierdzi.
Cytowany wcześniej Kaczyński dopowiada: - Nie będzie można wyjść z tej umowy. Równie dobrze mogłaby być to umowa na 110 lat, a nie na 10. To znana praktyka Sportfive, który kontrakty podpisuje w taki sposób, że później muszą one być przedłużane. Możemy być mistrzami Europy 2012 i świata 2014, ale kolejną umowę PZPN znów podpisze ze Sportfive. Może będą to wyższe umowy, ale dalej z tym samym partnerem, bez względu na wszystko.
Jak to jest gdzie indziej?
Wystarczył rzut oka na Placzyńskiego po podpisaniu kontraktu, by zobaczyć, jak bardzo się cieszy. A skoro on zrobił doskonały interes, to znaczy, że… PZPN zrobił kiepski. SportFive jest pewne, że zarobi krocie, co oznacza, że Lato sprzedał prawa do polskiej reprezentacji zdecydowanie za tanio. Postanowiliśmy sprawdzić, jak to jest w innych krajach.
Co ciekawe, włoska federacja (FIGC) w ogóle nie korzysta z pośrednika przy sprzedawaniu praw. W lutym 2007 roku sprzedała bezpośrednio prawa telewizyjne do meczów pierwszej reprezentacji Italii, U-21, kadr młodzieżowych, futsalu oraz kobiecej reprezentacji publicznemu nadawcy RAI. Nowy kontrakt obowiązujący do końca 2010 roku jest warty 154 miliony euro (rocznie telewizja płaci więc 38,5 mln) – to prawie 30 procent więcej niż wartość poprzedniej umowy, która opiewała na sumę 23,5 mln euro rocznie. W nowym kontrakcie ponownie znalazł się zapis o 28-procentowej podwyżce w przypadku przedłużenia umowy z RAI. Włoscy dziennikarze policzyli, że ich reprezentacja w 2008 roku rocznie wygenerowała (czy bardziej dosadnie - „zarobiła na siebie”) 78 milionów euro. Liczba ta wzrosłaby do ponad 90 mln gdyby piłkarze Squadra Azzurra wygrali Euro 2008. Ale odpadli w ćwierćfinale z Hiszpanami i premie z kasy UEFA przeszły im koło nosa. Co ciekawe te - 78 mln do aż 40 procent! więcej w porównaniu do 2006 r, kiedy przecież Włosi zostali najlepszą drużyną świata. To pokazuje w jak bardzo krótkim czasie może wzrosnąć wartość reprezentacji i co za tym idzie cena praw medialnych i marketingowych. Tym bardziej, że poważni sponsorzy najchętniej oferują dwuletnie kontrakty, ale z zastrzeżeniem, że okres ten przypada na mistrzostwa świata.
Smród wywietrzeje
Z kolei w Hiszpanii już od ponad 20 lat za sterami federacji stoi Ángel Maria Villar – w latach 70. solidny obrońca Athletic Bilbao, dziś wiceprezydent FIFA i UEFA. Villar na przestrzeni lat potrafił - niczym wytrawny polski działacz - stworzyć z hiszpańskiego związku swój prywatny folwark. W latach 1998-2004 prawa telewizyjne RFEF (spotkania reprezentacji Hiszpanii, Puchar Króla i Superpuchar Hiszpanii) były w posiadaniu publicznego nadawcy - stacji TVE. Za 6-letni kontrakt TVE zapłaciła 115 mln euro. W 2005 roku RFEF sprzedała prawa telewizyjne grupie medialnej Santa Monica Sports. Kwota wynegocjowana w umowie obowiązującej do 2010 r (czyli 5 lat) wyniosła 125 mln euro.
Nikt jednak – o czym wspomnieliśmy wcześniej – nie podpisał umowy aż na 10 lat, jak PZPN. To ewenement. Kiedy usłyszał o tym od nas przedstawiciel grupy Kentaro (mającej w swojej „stajni” reprezentację Anglii, Brazylii czy Argentyny), to aż złapał się za głowę: - Dziesięć lat?! Cztery to jest już bardzo dużo. Oszacowanie wartości praw na całą dekadę jest praktycznie niemożliwe.
Lato uważa, że podjął świetną decyzję, generalnie działacze PZPN są zachwyceni. O dziwo, mniej entuzjazmu wykazał przedstawiciel Centralnego Biura Antykorupcyjnego, gdy zapytaliśmy o to, czy z urzędu przeglądane są tego typu transakcje. Wiadomo – wycieczka do RPA, potem kontrakt, bez dopuszczenia konkurencji… Usłyszeliśmy, że odpowiedź uzyskamy dopiero wówczas, gdy złożymy zawiadomienie. No to złożyliśmy. CBA ma się sprawie przyjrzeć.
Natomiast Elżbiera Jakubiak, posłanka PiS, szef sejmowej Komisji Sportu, mówi: - Problemem tutaj jest fakt, że PZPN to stowarzyszenie, one nie są zobowiązane do przetargów. W dodatku PZPN jest stowarzyszeniem, które nie korzysta z funduszów państwa. Dlatego działaczom nikt nie może zabronić podpisania takiej umowy. Choć oczywiście jest to działanie na niekorzyść związku.
Co z całej sprawy wyniknie? Smród. Ale otworzy się okna, z czasem wywietrzeje. Ludzie zapomną. Będzie w końcu nowa afera, ciekawsza, bardziej na czasie. Prokuratura zatrzyma piłkarza, który w czwartej lidze sprzedał mecz za 500 złotych. Kto będzie pamiętał o jakichś prawach telewizyjnych i setkach milionów złotych?
Krzysztof Stanowski, Rafał Lebiedziński, Przemysław Zych
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz