czwartek, 6 września 2012


EKSTRAKLASA: EKSTRA SĄ TYLKO KONTRAKTY I AUTA NA PARKINGACH

Drogie auta na parkingach średnich klubów 20. ligi w Europie, w dodatku klubów z kiepską frekwencją: 4-6 tysięcy widzów na mecz. To nie jest poważne... Niedługo później prezesi Widzewa zdradzili, że nie dalej niż do lata 2013 roku wszyscy piłkarze w klubie będą mogli zarabiać maks. 15 tysięcy złotych miesięcznie. Do niedawna najwyższe pensje sięgały 50 tysięcy.

CZYTAJ TEŻ: Kto był nieprzyzwoicie opłacany w sezonie 2010/11? 

"Piłkarski boom... na kredyt"
("Przegląd Sportowy", 13.04.2012) 

Kluby wydają coraz więcej, ale wcale się nie bogacą. Dziś na pensje piłkarzy, często przepłaconych, przeznaczają 75 procent przychodów. EURO 2012 miało być trampoliną. Nie jest, bo długi zamiast maleć - rosną.

Przy skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej w centrum Warszawy wielki ekran wyświetla obecny dług publiczny Polski. Narasta z sekundy na sekundę. Od migoczącym cyfr mogą rozboleć oczy. Jeśli polskie kluby piłkarskie nie przestaną wydawać więcej, niż zarabiają, to podobny licznik wkrótce powinien stanąć przy siedzibie Ekstraklasy SA przy ulicy Wybrzeże Gdyńskie. Liga wkroczyła na złą ścieżkę i powiększa dług z roku na rok.

 Bilardowy aut
– Ta liga jest ewidentnie przepłacona. Wszystkie kluby, od A do Z, są w tej chwili w tarapatach finansowych. Kiedyś wyliczono, że wynagrodzenie piłkarzy nie może przekraczać 55 procent przychodu, który generuje ich gra. A polskie kluby cały czas poddają się ich szantażowi, płacą znacznie więcej, bo chcą zrobić wynik – mówi Zbigniew Koźmiński, były prezes czterech klubów.

– Natychmiastowa obniżka pensji o 20 procent to adekwatna cena, jaką wszyscy piłkarze ekstraklasy powinni zapłacić. Są nieprzystosowani do występów na tym poziomie. Szybka gra, a taki jest wymóg, sprawia im kłopoty. Próbują to robić, ale nie są w stanie. Lepiej, jakby wrócili do przyjęcia i podania, bo zwykle już na tym etapie kończy się... bilardowym zagraniem na aut – surowo ocenia Andrzej Juskowiak.

Wydatki na ich pensje rosną. Znacznie szybciej niż przychody klubów. Wysokie wynagrodzenia miał pokryć boom związany z EURO 2012, ale mistrzostwa Europy nie wpłynęły na rzeczywistość piłkarskiej ekstraklasy tak, jak przewidywali eksperci. Część ludzi zarządzających klubami dała się zwieść optymistycznym prognozom.

Miliard z fusów
Do klubów drzwiami i oknami nie walą nowi sponsorzy. Przeciwnie – kluby wciąż tracą miliony złotych przez ustawę hazardową, która znacznie ogranicza grono potencjalnych reklamodawców, wykluczając z niego bukmacherów (odebrało to sponsora np. Wiśle i Lechowi).

Wprawdzie po długich poszukiwaniach sponsora niedawno zyskały Ruch (Węglokoks) i Legia (ActiveJet), a od nowego sezonu prawdopodobnie również Lech (Samsung), jednak pozwoli to tylko na zbilansowanie części rosnących kosztów, w skład których teraz wchodzą również spore wydatki związane z czynszem i wyposażeniem nowoczesnych stadionów.

Dwa lata temu eksperci sugerowali, że w 2015 roku łączne przychody klubów ekstraklasy mogą osiągnąć... miliard złotych. Głównie przez wzrost wartości praw telewizyjnych, które przed EURO miały wystrzelić do astronomicznych wysokości. Tymczasem ich cena... spadła. W obowiązującym od tego sezonu 3-letnim kontrakcie Ekstraklasie SA udało się zachować sumę ok. 120 mln zł rocznie tylko teoretycznie. Za sprawą sprzedaży nazwy sponsora tytularnego ligi (T-Mobile gwarantuje 20 mln zł, które uzupełnia ok. 100 mln zł z praw medialnych).

– Miliard przychodu? To wróżenie z fusów; analizy za pomocą narzędzi wziętych z innych dziedzin. A to jest futbol. W dodatku wartość obecnych praw telewizyjnych już jest wyśrubowana do granic możliwości, a może nawet trochę przepłacona. Będzie gorzej, a nie lepiej, bo sprzedaż dekoderów spada. Własny kanał Ekstraklasy? Padnie po miesiącu. Kluby się na to nie zdecydują, bo to zbyt wielkie ryzyko – ocenia Koźmiński.
– Życie zweryfikowało mocarstwowe plany wielu klubów. Dwa lata temu właściciel Lecha mówił, że w roku EURO 2012 budżet Lecha sięgnie... 100 milionów złotych – przypomina sobie Juskowiak. Dziś wynosi on ok. 40.

Liczono również na coraz wyższą frekwencję. Zadowalający poziom udaje się utrzymać tylko przy Łazienkowskiej. Wprawdzie niedawne otwarcie stadionów, które wynajmują Śląsk, Lechia oraz Wisła (cały obiekt), podniosło liczbę fanów na meczach tych drużyn, ale co zadziwiające, średnia liczba widzów całej ligi niemal nie drgnęła! W tym samym czasie oglądamy niezrozumiały odwrót od futbolu w innych ośrodkach. Efekt jest taki, że drugi sezon z rzędu frekwencja znajduje się na poziomie 8,5 tysiąca kibiców na mecz.

Wymagania o... 30 procent
Do góry wystrzeliły za to wymagania finansowe piłkarzy. Jeden z graczy topowego polskiego klubu, któremu właśnie wygasa kontrakt, oczekuje niemal dwukrotnej podwyżki, do... 80 tysięcy złotych miesięcznie. Ma za sobą słaby sezon, podobnie jak drużyna, i nie gra na kluczowej pozycji. To typowe – przez półtora roku kluby spełniały ich różne zachcianki, więc piłkarze nie boją się stawiać warunków. Gdy na początku tego okresu jeden z obrońców wynegocjował absolutnie rekordowy kontrakt w ekstraklasie, po zakończeniu rozmów ośmielił się jeszcze poprosić o... plazmę. Argumentował tę potrzebę przyjazdem rodziny.

Skutek jest taki, że według zestawienia firmy audytorskiej Deloitte kluby w 2010 roku wydawały na wynagrodzenia aż 75 procent przychodów. Kolejny raport (jeszcze nieopublikowany) musi być jeszcze bardziej pesymistyczny. W poprzednim roku w życie weszły najwyższe kontrakty, czyli Manuela Arboledy (około 135 tysiące złotych podstawy), Rafała Murawskiego, Cwetana Genkowa, Maora Meliksona czy Kew Jaliensa. Latem przyjechał Danijel Ljuboja.

– W ciągu ostatnich dwóch lat, gdy otwierano kolejne stadiony, oczekiwania piłkarzy ekstraklasy poszły w górę o... 30 proc. Zazwyczaj bezzasadnie. Dziś średnie, miesięczne zarobki ligowca to 40 tys. zł podstawy. Kluby nie chcą już iść w tym kierunku. Nie dziwię się – mówi menedżer Marcin Lewicki.
Kto zepsuł rynek? Każdy dołożył cegiełkę, popełniając na swoim podwórku błędy na różną skalę. Ale największą cegłę dorzucił właściciel Polonii Warszawa Józef Wojciechowski, bo on gigantyczne pensje rozdawał przeciętniakom. Dopiero przed bieżącym sezonem zmusił ich do zamrożenia 20 procent zarobków (zostaną wypłacone w przypadku zajęcia 2. miejsca).
– Polonia to kliniczny przypadek, ale my robiliśmy podobnie w Wiśle na początku ery Cupiała. Trzykrotnie przepłacaliśmy Kaliciaków, żeby ich tylko wyrwać z Belgii. Inne kluby musiały dołączyć, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co się dzieje dzisiaj. Europeizujemy się, ale niestety ze złej strony
– mówi Koźmiński. I zwraca uwagę: – Rozsądniej postępuje Legia. Ma swój produkt: wychowanków, którzy przyciągają kibiców i obniżają koszty. Ale czy któryś z pozostałych klubów przez tyle lat wybudował swój ośrodek treningowy? Ledwie jeden: Cracovia.

Każdy robi, co chce
Obecny sezon ekstraklasy powinien okazać się przełomowy dla losu kontraktów niemotywacyjnych. Nieprzewidywalność ligi, w której o sukcesie decyduje jeden punkt albo strzał w zamierzeniu mający być dośrodkowaniem, nakazuje się zastanowić, czy ktokolwiek powinien być hojnie opłacany niezależnie od miejsca, które zajmie drużyna.

– Piłkarz to jedyny zawód w Europie, w którym pracodawca nie ma prawa rozliczyć pracownika. Kilka lat temu próbowaliśmy więc ujednolicić kontrakty w Ekstraklasie SA. Proponowaliśmy klubom jeden wzór, który miałby obowiązywać wszystkich. Projekt upadł w fazie dyskusji. Rozbiło się o to, że każdy właściciel może robić, co zechce – rozkłada ręce Koźmiński.

Taka korelacja między wysokością wynagrodzenia a wynikiem istniała kilka lat temu w Wiśle. 50 procent pensji było gwarantowane, wypłacenie następnych części uzależniono od minut gry (25 proc.) i osiągnięć drużyny (25 proc.). Dziś tak dobrze zabezpieczonych jest ledwie kilka klubów, a tylko Lechia zdecydowała się na nowatorski zapis, który podnosi wartość premii za mecz w przypadku wysokiej frekwencji. Gdy liczba widzów wynosi ponad 20 tysięcy, za każdy tysiąc powyżej zawodnicy otrzymują dodatkowe 3 proc. z premii za wygraną. To jednak niewielkie pieniądze.

Przełomowy sezon? 
Co teraz? Wszyscy ochłoną i przeznaczą zaoszczędzoną kasę na szkolenie? Normalizacji najmocniej chcą ci, którzy rozpętali burzę, czyli w Poznaniu i Krakowie. Lech zamiast ogromnego budżetu zakłada już obecność w podstawowym składzie aż 70 proc. wychowanków w 2015 roku. Wisła, która poprzedni rok mimo sukcesów zakończyła ze stratą 10 milionów, a w obecnym już wiadomo, że wykaże przynajmniej podobną, od nowego sezonu drastycznie zamierza obniżać podstawę kontraktów i mocno lansuję ideę umów „50 do 50". Koszty cały czas obniża Widzew i ŁKS (nie płacą od 5 miesięcy), a nawet Ruch (11 mln zł straty w 2011 roku) czy Śląsk (6,5 mln) muszą się nagłowić, jak pozyskać nowe przychody albo gdzie uciąć wydatki.
Juskowiak nie ma wątpliwości:
– Obecny sezon to bolesna weryfikacja umiejętności wielu zawodników. Dlatego trzeba wrócić do czasów, gdy piłkarzom płaciło się mniej. PRZEMYSŁAW ZYCH

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz