VALCKX: SZKOLENIE W WIŚLE? ROBIMY OGROMNE POSTĘPY
Ofiarny wślizg Stana Valckxa...
Dyrektor sportowy Wisły w barwach Sportingu Lizbona (1992-1994).
CZYTAJ TEŻ: Kto szkoli lepiej: Legia czy Lech?
CZYTAJ TEŻ: czemu uciekł nam świat? (tekst z 2009, zawsze prawdziwy)
CZYTAJ TEŻ: napastnik - towar deficytowy (w Polsce)
CZYTAJ TEŻ: przewidziałem krach młodzieżówki 1988-1989
"Polacy poszukiwani"
("Przegląd Sportowy", 28.01.2012)
Pracuje pan w Wiśle Kraków od półtora roku. To dobry czas, żeby zapytać, co z drugą częścią pańskich obowiązków, czyli z rozwojem akademii piłkarskiej? Skoro nie będzie transferów, to czy jest chociaż postęp w szkoleniu? Zgodzi się pan, że Wisła produkuje piłkarzy na użytek klubów I ligi?
STAN VALCKX: Nie. Nie widzę sensu w tworzeniu negatywnych nagłówków, bo robimy w tej sprawie ogromne postępy. Przyznaję, różnica między pierwszym a drugim zespołem jest zbyt duża. Nie ukrywam, że widziałem juniorów w Wiśle, którzy poruszali się okropnie, których styl biegania był mało elegancki. Piłkarzy bez koordynacji, którzy stawiali zbyt duży pierwszy krok.
Co zmieniliście?
Półtora roku temu stworzyliśmy siatkę siedmiu skautów regionalnych i przemeblowaliśmy organizację. Pół roku temu zatrudniliśmy koordynatora Witolda Lisa, który od tego czasu wszystkiemu się przygląda, bo zmiany muszą być na lepsze, a nie dla samych zmian. Przestaliśmy zwracać uwagę na wyniki. W końcu pojawiła się współpraca między trenerami grup młodzieżowych. Każdy już wie, czego oczekujemy. To wszystko małe kroki, by wkrótce postawić ten duży naprzód, bo Wisła jako klub może zrobić największy postęp właśnie dzięki akademii.
Jak pan widzi ten progres?
Transfery to miejsce, gdzie w przyszłości możemy zaoszczędzić najwięcej pieniędzy. W ostatnim roku przeprowadziliśmy aż 11 transferów. Pięć zimą i sześć latem. Latem 2010 roku, tuż przed moim przyjściem, do Wisły trafiło kolejnych 9 zawodników. Nie mamy wielkich pieniędzy, więc to gracze darmowi lub wypożyczani. To niemożliwe, aby w przyszłości na nich zarobić! Bo zwykle z takimi podpisuje się krótkie umowy. To zamknięty krąg, gwarantują tylko krótkotrwały postęp. Jeśli cały czas będziemy musieli szukać takich piłkarzy, to niemal co rok proces budowy zespołu będziemy musieli zaczynać od nowa.
Na kim Wisła może zarobić?
Tylko na piłkarzach, których kupiliśmy: Meliksonie, Genkowie, Chavezie, Jovanoviciu. Za darmo przyszli: Iliev, Jaliens, Lamey, Pareiko. Wypożyczeni są Nunez, Biton, Diaz. Mamy jedenastu plus Boukhari, Branco, Siwakow z poprzedniego sezonu. Na czternastu kupiliśmy tylko czterech. Jeśli porównamy ich obecną wartość do kasy, którą na nich wydaliśmy, to okaże się, że ich cena pomnożyła się od trzech do pięciu razy! (przyszli w przybliżeniu za kwoty od 400 do 650 tysięcy euro – red.). To jasny sygnał – jeśli dobrze zainwestujesz, pieniądze się pomnożą.
Akademia to sposób, aby ograniczyć liczbę pozostałych?
Chcemy ich zastępować zawodnikami wyszkolonymi przez nas. Raz, że na przestrzeni lat zaoszczędzi nam mnóstwo gotówki wydawanej na kontrakty starych graczy, a dwa – część wychowanków będzie można dobrze sprzedać. I trzy – zmniejsza się ryzyko, bo wchodzący od razu znają presję klubu.
Mam wrażenie, że właśnie w Polsce przekraczamy pewną barierę mentalną. Legia zaczęła wydawać rocznie 4 mln zł na szkolenie, a Zagłębie połowę tego. Mają efekty.
Milion euro to już dobre pieniądze. PSV Eindhoven przeznacza na ten cel 3,5 miliona euro rocznie. W Polsce potrzebna jest ogólna zmiana w mentalności, bo to wcale nie musi kosztować fortuny. Budowa akademii i infrastruktury – tak, to jest jednorazowa gigantyczna inwestycja, a reszta? Wcale niekoniecznie.
Co można zrobić bez wielkich pieniędzy?
Zatrudnienie dwóch trenerów od koordynacji i biegania to nie jest wielki wydatek. Nie było ich w Wiśle, ale wkrótce się pojawią, bo bez kontroli ciała, szybkiego poruszania stopami, przyspieszenia niczego w piłce się nie osiągnie. A to cecha, której w wieku 19-20 lat nie można się już nauczyć. Każdy trener z Wisły powinien również wiedzieć, kto gra w młodszym i starszym zespole. Będą odbywać się spotkania między trenerami, wewnętrzne dyskusje o rozwoju poszczególnych juniorów, a także spotkania z rodzicami, bo oni powinni wiedzieć, co robimy z ich dziećmi.
Co szwankowało w komunikacji?
Trenerzy powinni mówić zawodnikom, czego od nich wymagają. W rozmowie, a nie za pomocą wydawania komend. Niewłaściwa komunikacja rodziła nieporozumienia. Juniorzy myśleli, że muszą wygrywać. Że jeśli przegrali, to znaczy, że zagrali tragicznie, a oni przecież wciąż się rozwijają! Byli spanikowani: „Przegraliśmy 0:1. Być może będą nas za to karać!".
To głęboko zakorzenione w polskiej mentalności.
Tak to widzę, bo dla trenerów to też nowość. Wcześniej nikt im nie mówił, co mają robić. Teraz wiedzą, że wyniki nie są tak ważne, a że ich odpowiedzialność to przygotowanie juniorów do następnego etapu. Podam przykład meczu Młodej Wisły na swoim boisku z Młodą Legią. Średni wiek piłkarzy z Warszawy to było około 20 lat, naszych – 17. Przegraliśmy 0:3 w meczu roku, ale rezultat nie był ważny, bo nasi młodzi zawodnicy pokazali dobrą piłkę. Po meczu pochwaliłem trenerów. To też kroki, których ludzie nie widzą. Nasi juniorzy są szczupli, kościści, a ich rywale wysocy, silniejsi fizycznie, ale to nie jest teraz ważne. Na dodatek paru z nich zostało wyszukanych już przez naszych regionalnych skautów.
Nie boi się pan, że Legia i Lech wyprzedziły już Wisłę na długość, której nie będzie dało się nadrobić?
Mają już nad nami przewagę, bo zaczęli tworzyć profesjonalne struktury dziesięć lat temu. A gdy Legia sprzeda tych dwóch-trzech młodych piłkarzy, którzy niedawno wyszli z jej akademii, to być może w całej Polsce dostrzegą, jak wspaniałą inwestycją jest szkolenie. Nasi wspomniani 17-letni juniorzy Wisły mają jednak do 20-letnich piłkarzy z Warszawy jeszcze 2-3 lata rozwoju, bo zdecydowaliśmy się już nie inwestować pieniędzy w zawodników ME, którzy w tej chwili są w wieku 18-20 lat. Ci już nigdy nie zrobią postępu, z wielu zrezygnowaliśmy. To też pozytywna zmiana.
Jakie są efekty pracy waszych skautów regionalnych?
Wyselekcjonowaliśmy w ostatnim roku już siedmiu piłkarzy w różnych kategoriach wiekowych po kilkudniowych testach. Organizujemy je średnio dwa razy do roku. System pracuje. Siedmiu skautów, którymi są byli piłkarze lub osoby nam polecone, oglądają wiele meczów w swoich regionach. Siatkę w PSV, mimo że Holandia jest znacznie mniejsza niż Polska, tworzy 25 skautów.
Jak są opłacani w Eindhoven?
Przedstawiają wydatki. Wielu z nich to emeryci, ludzie, którzy kiedyś byli związani z PSV. Dostają bonusy, gdy klub zdecyduje się pozyskać poleconego juniora. Żaden z nich nie jest zatrudniony w PSV. Tak samo jest w Wiśle.
A co z poprawą infrastruktury?
Wiem, że ludzie w Krakowie słyszą od lat, że to może się zmienić. Nie mogę powiedzieć, że zaczniemy w następnym tygodniu, ale w klubie rozmawiamy o tym znacznie więcej niż kiedyś. Wszystko jest w tej chwili przygotowywane, musimy też wcześniej sami rozpoczynać szkolenie (obecnie TS przekazuje trampkarzy Wiśle w wieku 14 lat – red.). Cieszy mnie wymóg Ekstraklasy SA i federacji, który mówi, że trzeba dysponować trzema boiskami treningowymi. W Holandii nie ma podobnych przepisów. Istnieje za to ogólne zrozumienie, że szkolenie jest ważne.
PZPN robi jednak za mało.
Powinien robić więcej w sprawie edukacji trenerów. To nie kosztuje fortuny... W Holandii każdy mały klub ma dobrych trenerów, bo związek co miesiąc wysyła swoich ludzi do wszystkich amatorskich klubów z każdego regionu. Rozmawia z trenerami, podpowiada, jakie ćwiczenia zastosować, itd. Takich wysłanników-trenerów jest mnóstwo. Federacja ma przecież też odpowiedzialność wobec piłki. Z tego, co słyszę, to PZPN nie prowadzi takiej działalności albo na niewielką skalę.
W Wiśle nacisk na Polaków chyba się zmienia. Jesienią jeździł pan na mecze pierwszej ligi. Wcześniej nigdy nie słyszałem, aby interesowały pana te rozgrywki.
Zawsze koncentrujemy się na polskich piłkarzach, ale wcześniej potrzebowaliśmy graczy, dzięki którym szybko zdobędziemy tytuł, a potem zakwalifikujemy się do Ligi Mistrzów. To było dobre rozwiązania na tamten moment. Poza tym polscy piłkarze kosztują horrendalne sumy. W tej chwili mamy plan, aby co roku znaleźć jeden lub dwa duże polskie talenty na przyszłość.
Jeden talent już znaleźliście, i to spory, ale on wolał transfer do Kaiserslautern. To Jakub Świerczok.
Nie mogliśmy rywalizować z ofertą klubu z 1. Bundesligi. Tylko czas pokaże, czy Świerczok dobrze zrobił, nie wybierając opcji pośredniej. Ale nie możemy go winić, że skorzystał z okazji.
Te początki są trudne, bo wprawdzie w pierwszoligowym Ruchu Radzionków obserwował pan też bliźniaków Mak, ale zamiast Wisły wybrali jednak GKS Bełchatów.
To interesujący piłkarze, ale uznali, że w tej chwili potrzebują pomostu, tego, czego nie chciał Świerczok. Ich prawo.
Dostrzegł pan więcej takich talentów w pierwszej lidze?
Parę, ale najpierw nieźle się zdziwiłem. Zaskoczyła mnie średnia wieku. W Holandii większość graczy na drugim szczeblu rozgrywek to bardzo młodzi piłkarze, właściwie nie grają w niej starzy zawodnicy ani obcokrajowcy. A w Polsce? Z całym szacunkiem dla tych starszych piłkarzy, bo na pewno mają za sobą piękne kariery, ale tylko zatrzymują rozwój młodzieży. Chcą zarabiać, rozumiem. To więc raczej sprawa decyzji tych klubów. Widzę, że pierwsza liga w Polsce nie jest częścią systemu, który pomaga w wyławianiu talentów. To inny świat. W Holandii to kolejna, ważna część piramidy.
Rozmawiał w Hiszpanii PRZEMYSŁAW ZYCH
1992. Sporting Lizbona.
2012. Wisła Kraków.
moje dłuższe artykuły z "Przeglądu Sportowego". krótsze na Twitterze: @PrzemZych
sobota, 28 stycznia 2012
MELIKSON: NIKOMU NIC NIE UKRADŁEM
www.demotywatory.pl po zdobyciu mistrzostwa przez Wisłę
W trakcie zgrupowania Wisły w Olivie rozmawialiśmy długo ponad godzinę. Skończyliśmy tuż przed godziną 22, gdy na Santiago Bernabeu wychodzili już piłkarze Realu i Barcelony. A że Melikson wraz Dudu Bitonem niczym rozfanatyzowani futbolem 10-latkowie już od kilku dni oglądali w tej hotelowej restauracji (jak w szkolnej świetlicy) wszystkie możliwe mecze, to Izraelczyk mocno przebierał nogami. Musieliśmy kończyć.
Tylko część naszej rozmowy zmieściła się w gazecie. Na inne wątki przyjdzie czas. Myślę, że to wywiad wyjaśniający najwięcej w sprawie jego gry w reprezentacji Polski. Wprawdzie to "SE" zrobił z nim pierwszą krótką rozmówkę od czasu zamieszania, ale dopiero w "PS" można było przeczytać o wszystkim (tak sądzę).
„Moje święte prawo”
(„Przegląd Sportowy”, 23.01.2012)
Zamieszanie z pana występami dla reprezentacji Polski to była gra pańskiego menedżera? Najpierw pan ogłosił taką decyzję, a potem się wycofał.
MAOR MELIKSON: To zabawne, że tak można pomyśleć. Czytałem też, że robię to dla promocji. Zapewniam, że pierwotną decyzję podjąłem sam, a ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że robię rzeczy tylko z serca. Słyszałem też, że błagam o polski paszport, co też nie jest prawdą, bo zanim przyjechałem do Polski, miałem polskie obywatelstwo i musiałem tylko ruszyć się po mój paszport. Tak się zastanawiam, czy ja naprawdę zrobiłem coś złego? Moja matka urodziła się w Polsce, to Żydówka z diaspory aszkenazyjskiej. Nikomu więc nic nie ukradłem, to było moje święto prawo. Mogłem wybierać.
Dostał pan ponad 100 sms-ów i maili, w których panu grożono lub nazywano zdrajcą Izraela?
Nie, to nieprawda. Być może takie opinie pojawiały się w internetowych komentarzach, ale nie dostałem ani jednego maila.
Przez całe zamieszanie schudł pan dwa kilogramy?
Nie. Jadłem normalnie.
Chciał pan odejść z Wisły?
To był bardzo trudny czas. Decyzja o grze dla Polski zbiegła się w czasie z kontuzją. I nagle wszyscy pomyśleli, że symuluję uraz i chcę odejść! To było najgorsze. Ludzie mogą bowiem mówić wszystko, ale to była już niewiarygodna bzdura. Gdybym tak postąpił, zaprzeczyłbym sobie, nie mógłbym nazwać się piłkarzem. Właśnie to zabolało mnie najmocniej, choć wiem, że ludzie mogli próbować łączyć pewne fakty.
Niektóre kluby próbowały pana nakłonić do odejścia z Wisły?
To akurat prawda. Pojawiło się wiele klubów, ale byłem kontuzjowany. Nikt nie weźmie piłkarza, który nie grał przez trzy miesiące. Pierwsze oferty pojawiły się już pod koniec sierpnia, ale to nie były dobre propozycje ani dla mnie, ani dla Wisły.
Mallorca?
Nie chcę wymieniać nazw, ale zainteresowały się mną bardzo duże kluby. Myślały o transferze w obecnym, styczniowym oknie. Kontuzja wszystko zatrzymała. Najbardziej żal było mi tego, że ją złapałem, gdy akurat byłem w bardzo wysokiej formie. A tak, siedziałem w domu, w Jawne, i cierpiałem oglądając w telewizji mecze Wisły.
Co pan czuł, podejmując decyzję o grze dla Polski?
Stres. Wiedziałem już wtedy, że w Izraelu rozdmuchają sprawę. Miałem wyjść na konferencję prasową i ogłosić, że chcę grać dla Polski. Działo się jednak za dużo, nie byłem w stanie. Robert Maaskant zaproponował mi, że weźmie ten ciężar na siebie.
Nie podjął pan decyzji na 100 procent, ale ją ogłosił?
Nie, wtedy czułem to na sto procent. Dopiero po czasie zrozumiałem, że się myliłem. Doszedłem do wniosku, że kibice reprezentacji Polski zasługują na to, żeby grali dla nich zawodnicy, których myśli w stu procentach krążą wokół kadry. W moim przypadku było to nieco mniej. Wybrałem Izrael, bo powinienem grać tam, gdzie dorastałem.
Jak przebiegła zmiana decyzji?
Zimą spotkałem się z przyjaciółmi, porozmawialiśmy. Wtedy w gazetach pisano, że selekcjoner Izraela chce się ze mną spotkać. Postanowiłem więc to zakończyć, zanim zacznie się runda wiosenna. Wiedziałem, że w takim stanie będzie mi trudno grać dla Wisły. Polskę wciąż kocham i będę jej kibicował w czasie EURO 2012.
Zamieszanie pana zmieniło?
Nauczyłem się, żeby nie myśleć, że każdy jest moim przyjacielem. To pozory. Ale to dotyczy kilku osób. Niektórzy w Izraelu wypowiadali się o mnie niezbyt dobrze.
Był pan pierwszym izraelskim sportowcem, który musiał podjąć tak trudną decyzję?
Zdarzył się tylko jeden podobny przypadek. Z taką reakcją spotkał się Ralph Klein, który w Izraelu był legendą (jako trener koszykarzy Maccabi Tel Awiw zdobył Puchar Europy w 1977, prowadził kadrę Izraela na mistrzostwach Europy – przyp. red.), a potem niespodziewanie został trenerem koszykarzy Republiki Federalnej Niemiec (lata 1983-1985; poprowadził ich w mistrzostwach Europy 1985 – przyp. red). Uznano go zdrajcą w Izraelu, ludzie zastanawiali się, jak to możliwe. Przecież Holokaust, Niemcy, a on dla nich pracuje? Niedawno w Izraelu powstał nawet film, który o tym opowiada. Tyle że jemu przebaczono, bo był starszym człowiekiem. Media nie zaatakowały go tak mocno jak mnie. Bo mnie potraktowano jako łatwy kąsek, jak małego chłopca, z którym można zrobić wszystko.
Również poważne media?
Wszystkie. Ten wywiad też przetłumaczą. Znajdą jakiś fragment, wyciągną go z kontekstu i sprzedadzą w innym sensie. Jestem jedynie piłkarzem, a wtedy mówiły o mnie wszystkie telewizje i radia w Izraelu. Do mojego ojca wydzwaniali dziennikarze. W jednej z audycji na żywo wręcz eksplodował, gdy usłyszał od nich, że nie potrafił wychować syna patrioty. Wściekł się na antenie: „Kilka lat swego życia na służbę w wojsku poświęcili dwaj moi synowie i córka, a ja sam służyłem 40 lat w izraelskiej armii, dostawałem medale i wyróżnienia!". Dziennikarza zamurowało. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Zmienił pan podejście wobec dziennikarzy? Obawia się pan ich pytań?
Rozumiem ich pracę, ale padało za dużo pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Uważam, że nikt nie może mnie oceniać, jeśli nie znajdzie się w podobnej sytuacji.
Ile zostało ze starego Meliksona?
Jestem znów taki, jak przed kontuzją. Szybki, precyzyjny.
Gra w Wiśle wciąż pana zadowala?
Gdy wracam do Izraela, przyjaciele pytają mnie, czy chciałbym zmienić klub, a ja im tłumaczę, że Wisła to wielki klub. Grałem w dużych klubach Izraela, ale Wisła to inny poziom. Wyższy. Uwielbiam ten hałas na jej trybunach, na stadionach w Polsce. Cieszę się tu grą. W Maccabi Hajfa czy Beitarze nie było tylu fanów, organizacji, brakowało tego zainteresowania mediów. Jedno jest pewne – nigdzie się nie spieszę. Mogę tu zostać nawet dziesięć lat.
A jeśli okaże się, że nigdy w życiu nie będzie pan miał okazji zagrać w Lidze Mistrzów, poczuje pan rozczarowanie?
Byliśmy tak blisko ostatniego lata. Chociaż mówienie, że zabrakło nam trzech minut, aby awansować do Ligi Mistrzów, brzmi zabawnie, bo mecz w Nikozji był tak jednostronny, że nie powinniśmy tak mówić. Piekielnie mocny zespół.
Ale jest pan rozczarowany czy nie?
Mam 27 lat. Zaprezentowanie tego, co umiem, zajęło mi bardzo dużo czasu. Moja kariera była opóźniona o kilka lat. Jeśli dziś coś czuję, to jest to tylko żal, że nie trafiłem do Wisły w wieku 21 lat. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że zostało mi niewiele czasu, ale podoba mi się to miejsce. Lubię prezesa, Stana Valckxa, który mnie ściągnął, moich kolegów, kibiców. Ale oczywiście, jakby zdarzyła się bardzo dobra oferta – przede wszystkim dla Wisły, a potem dla mnie, to bym ją rozważył.
Dlaczego wspinaczka zajęła panu aż tyle czasu?
Błędy, błędy. Teraz wielu moich izraelskich przyjaciół przyjeżdża do Polski i tu się rozwija. Cieszy mnie to. Ja miałem kiedyś taki turniej na Ukrainie, gdzie wybrali mnie najlepszym zawodnikiem i strzelcem turnieju. Dostałem oferty z naprawdę dużych klubów (najprawdopodobniej chodzi o Szachtar Donieck – przyp. red.), ale uznałem, że lepszy wybór to Maccabi Hajfa, który szykował się do Ligi Mistrzów.
To nie było to?
Miałem 21 lat i dostawałem po 10-15 minut. Brakowało mi cierpliwości. Zapytałem w
końcu trenera, czemu nie gram. Odpowiadał: „Będziesz na szczycie, będziesz grał dużo w wieku 27 lat". Mówiłem mu: „To niemożliwe, chcę grać!". Miał rację, mam 27 lat, jestem na szczycie, ale pozostał żal. Powiem tak: umiejętności miałem zawsze. Niestety gorzej było z moją głową.
Jednak w czerwcu bierze pan ślub. Trochę się zmieniło.
Zapraszam 600 gości, ale to i tak niewiele. Ostatnio byłem na ceremonii u piłkarza z 1200! W Izraelu zapraszamy przyjaciół rodziny, kolegów siostry, znajomych brata, matki, ojca. Będą piłkarze, z którymi grałem, trenerzy, koleżanki z pracy mojej narzeczonej. Żenię się dopiero za pół roku, a całą przerwę w treningach spędziłem w biegu! Dopinałem wszystkie szczegóły, nawet piosenkarza, no i okazało się, że większość ma wolny dzień dopiero za rok. W końcu wybrałem Mosze Peretz, w Izraelu to taki sławny piosenkarz pop. To wszystko jest szalone, nie ogarniam tego. Mam radę: nie żeń się, to zbyt drogie!
Rozmawiał w Hiszpanii Przemysław Zych
www.demotywatory.pl po zdobyciu mistrzostwa przez Wisłę
W trakcie zgrupowania Wisły w Olivie rozmawialiśmy długo ponad godzinę. Skończyliśmy tuż przed godziną 22, gdy na Santiago Bernabeu wychodzili już piłkarze Realu i Barcelony. A że Melikson wraz Dudu Bitonem niczym rozfanatyzowani futbolem 10-latkowie już od kilku dni oglądali w tej hotelowej restauracji (jak w szkolnej świetlicy) wszystkie możliwe mecze, to Izraelczyk mocno przebierał nogami. Musieliśmy kończyć.
Tylko część naszej rozmowy zmieściła się w gazecie. Na inne wątki przyjdzie czas. Myślę, że to wywiad wyjaśniający najwięcej w sprawie jego gry w reprezentacji Polski. Wprawdzie to "SE" zrobił z nim pierwszą krótką rozmówkę od czasu zamieszania, ale dopiero w "PS" można było przeczytać o wszystkim (tak sądzę).
„Moje święte prawo”
(„Przegląd Sportowy”, 23.01.2012)
Zamieszanie z pana występami dla reprezentacji Polski to była gra pańskiego menedżera? Najpierw pan ogłosił taką decyzję, a potem się wycofał.
MAOR MELIKSON: To zabawne, że tak można pomyśleć. Czytałem też, że robię to dla promocji. Zapewniam, że pierwotną decyzję podjąłem sam, a ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że robię rzeczy tylko z serca. Słyszałem też, że błagam o polski paszport, co też nie jest prawdą, bo zanim przyjechałem do Polski, miałem polskie obywatelstwo i musiałem tylko ruszyć się po mój paszport. Tak się zastanawiam, czy ja naprawdę zrobiłem coś złego? Moja matka urodziła się w Polsce, to Żydówka z diaspory aszkenazyjskiej. Nikomu więc nic nie ukradłem, to było moje święto prawo. Mogłem wybierać.
Dostał pan ponad 100 sms-ów i maili, w których panu grożono lub nazywano zdrajcą Izraela?
Nie, to nieprawda. Być może takie opinie pojawiały się w internetowych komentarzach, ale nie dostałem ani jednego maila.
Przez całe zamieszanie schudł pan dwa kilogramy?
Nie. Jadłem normalnie.
Chciał pan odejść z Wisły?
To był bardzo trudny czas. Decyzja o grze dla Polski zbiegła się w czasie z kontuzją. I nagle wszyscy pomyśleli, że symuluję uraz i chcę odejść! To było najgorsze. Ludzie mogą bowiem mówić wszystko, ale to była już niewiarygodna bzdura. Gdybym tak postąpił, zaprzeczyłbym sobie, nie mógłbym nazwać się piłkarzem. Właśnie to zabolało mnie najmocniej, choć wiem, że ludzie mogli próbować łączyć pewne fakty.
Niektóre kluby próbowały pana nakłonić do odejścia z Wisły?
To akurat prawda. Pojawiło się wiele klubów, ale byłem kontuzjowany. Nikt nie weźmie piłkarza, który nie grał przez trzy miesiące. Pierwsze oferty pojawiły się już pod koniec sierpnia, ale to nie były dobre propozycje ani dla mnie, ani dla Wisły.
Mallorca?
Nie chcę wymieniać nazw, ale zainteresowały się mną bardzo duże kluby. Myślały o transferze w obecnym, styczniowym oknie. Kontuzja wszystko zatrzymała. Najbardziej żal było mi tego, że ją złapałem, gdy akurat byłem w bardzo wysokiej formie. A tak, siedziałem w domu, w Jawne, i cierpiałem oglądając w telewizji mecze Wisły.
Co pan czuł, podejmując decyzję o grze dla Polski?
Stres. Wiedziałem już wtedy, że w Izraelu rozdmuchają sprawę. Miałem wyjść na konferencję prasową i ogłosić, że chcę grać dla Polski. Działo się jednak za dużo, nie byłem w stanie. Robert Maaskant zaproponował mi, że weźmie ten ciężar na siebie.
Nie podjął pan decyzji na 100 procent, ale ją ogłosił?
Nie, wtedy czułem to na sto procent. Dopiero po czasie zrozumiałem, że się myliłem. Doszedłem do wniosku, że kibice reprezentacji Polski zasługują na to, żeby grali dla nich zawodnicy, których myśli w stu procentach krążą wokół kadry. W moim przypadku było to nieco mniej. Wybrałem Izrael, bo powinienem grać tam, gdzie dorastałem.
Jak przebiegła zmiana decyzji?
Zimą spotkałem się z przyjaciółmi, porozmawialiśmy. Wtedy w gazetach pisano, że selekcjoner Izraela chce się ze mną spotkać. Postanowiłem więc to zakończyć, zanim zacznie się runda wiosenna. Wiedziałem, że w takim stanie będzie mi trudno grać dla Wisły. Polskę wciąż kocham i będę jej kibicował w czasie EURO 2012.
Zamieszanie pana zmieniło?
Nauczyłem się, żeby nie myśleć, że każdy jest moim przyjacielem. To pozory. Ale to dotyczy kilku osób. Niektórzy w Izraelu wypowiadali się o mnie niezbyt dobrze.
Był pan pierwszym izraelskim sportowcem, który musiał podjąć tak trudną decyzję?
Zdarzył się tylko jeden podobny przypadek. Z taką reakcją spotkał się Ralph Klein, który w Izraelu był legendą (jako trener koszykarzy Maccabi Tel Awiw zdobył Puchar Europy w 1977, prowadził kadrę Izraela na mistrzostwach Europy – przyp. red.), a potem niespodziewanie został trenerem koszykarzy Republiki Federalnej Niemiec (lata 1983-1985; poprowadził ich w mistrzostwach Europy 1985 – przyp. red). Uznano go zdrajcą w Izraelu, ludzie zastanawiali się, jak to możliwe. Przecież Holokaust, Niemcy, a on dla nich pracuje? Niedawno w Izraelu powstał nawet film, który o tym opowiada. Tyle że jemu przebaczono, bo był starszym człowiekiem. Media nie zaatakowały go tak mocno jak mnie. Bo mnie potraktowano jako łatwy kąsek, jak małego chłopca, z którym można zrobić wszystko.
Również poważne media?
Wszystkie. Ten wywiad też przetłumaczą. Znajdą jakiś fragment, wyciągną go z kontekstu i sprzedadzą w innym sensie. Jestem jedynie piłkarzem, a wtedy mówiły o mnie wszystkie telewizje i radia w Izraelu. Do mojego ojca wydzwaniali dziennikarze. W jednej z audycji na żywo wręcz eksplodował, gdy usłyszał od nich, że nie potrafił wychować syna patrioty. Wściekł się na antenie: „Kilka lat swego życia na służbę w wojsku poświęcili dwaj moi synowie i córka, a ja sam służyłem 40 lat w izraelskiej armii, dostawałem medale i wyróżnienia!". Dziennikarza zamurowało. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Zmienił pan podejście wobec dziennikarzy? Obawia się pan ich pytań?
Rozumiem ich pracę, ale padało za dużo pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Uważam, że nikt nie może mnie oceniać, jeśli nie znajdzie się w podobnej sytuacji.
Ile zostało ze starego Meliksona?
Jestem znów taki, jak przed kontuzją. Szybki, precyzyjny.
Gra w Wiśle wciąż pana zadowala?
Gdy wracam do Izraela, przyjaciele pytają mnie, czy chciałbym zmienić klub, a ja im tłumaczę, że Wisła to wielki klub. Grałem w dużych klubach Izraela, ale Wisła to inny poziom. Wyższy. Uwielbiam ten hałas na jej trybunach, na stadionach w Polsce. Cieszę się tu grą. W Maccabi Hajfa czy Beitarze nie było tylu fanów, organizacji, brakowało tego zainteresowania mediów. Jedno jest pewne – nigdzie się nie spieszę. Mogę tu zostać nawet dziesięć lat.
A jeśli okaże się, że nigdy w życiu nie będzie pan miał okazji zagrać w Lidze Mistrzów, poczuje pan rozczarowanie?
Byliśmy tak blisko ostatniego lata. Chociaż mówienie, że zabrakło nam trzech minut, aby awansować do Ligi Mistrzów, brzmi zabawnie, bo mecz w Nikozji był tak jednostronny, że nie powinniśmy tak mówić. Piekielnie mocny zespół.
Ale jest pan rozczarowany czy nie?
Mam 27 lat. Zaprezentowanie tego, co umiem, zajęło mi bardzo dużo czasu. Moja kariera była opóźniona o kilka lat. Jeśli dziś coś czuję, to jest to tylko żal, że nie trafiłem do Wisły w wieku 21 lat. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że zostało mi niewiele czasu, ale podoba mi się to miejsce. Lubię prezesa, Stana Valckxa, który mnie ściągnął, moich kolegów, kibiców. Ale oczywiście, jakby zdarzyła się bardzo dobra oferta – przede wszystkim dla Wisły, a potem dla mnie, to bym ją rozważył.
Dlaczego wspinaczka zajęła panu aż tyle czasu?
Błędy, błędy. Teraz wielu moich izraelskich przyjaciół przyjeżdża do Polski i tu się rozwija. Cieszy mnie to. Ja miałem kiedyś taki turniej na Ukrainie, gdzie wybrali mnie najlepszym zawodnikiem i strzelcem turnieju. Dostałem oferty z naprawdę dużych klubów (najprawdopodobniej chodzi o Szachtar Donieck – przyp. red.), ale uznałem, że lepszy wybór to Maccabi Hajfa, który szykował się do Ligi Mistrzów.
To nie było to?
Miałem 21 lat i dostawałem po 10-15 minut. Brakowało mi cierpliwości. Zapytałem w
końcu trenera, czemu nie gram. Odpowiadał: „Będziesz na szczycie, będziesz grał dużo w wieku 27 lat". Mówiłem mu: „To niemożliwe, chcę grać!". Miał rację, mam 27 lat, jestem na szczycie, ale pozostał żal. Powiem tak: umiejętności miałem zawsze. Niestety gorzej było z moją głową.
Jednak w czerwcu bierze pan ślub. Trochę się zmieniło.
Zapraszam 600 gości, ale to i tak niewiele. Ostatnio byłem na ceremonii u piłkarza z 1200! W Izraelu zapraszamy przyjaciół rodziny, kolegów siostry, znajomych brata, matki, ojca. Będą piłkarze, z którymi grałem, trenerzy, koleżanki z pracy mojej narzeczonej. Żenię się dopiero za pół roku, a całą przerwę w treningach spędziłem w biegu! Dopinałem wszystkie szczegóły, nawet piosenkarza, no i okazało się, że większość ma wolny dzień dopiero za rok. W końcu wybrałem Mosze Peretz, w Izraelu to taki sławny piosenkarz pop. To wszystko jest szalone, nie ogarniam tego. Mam radę: nie żeń się, to zbyt drogie!
Rozmawiał w Hiszpanii Przemysław Zych
JAK ZROZUMIEĆ PANA LENCZYKA?
„Jaki naprawdę jest Lenczyk?”
(„Przegląd Sportowy”, 27.12.2011)
Orest Lenczyk. Co człowiek to inna opinia o trenerze Śląska Wrocław. Jedni mówią, że jest konfliktowy. Inni: że miły, tylko trochę uparty. Bez wątpienia to postać, obok której nie da się przejść obojętnie. Runda jesienna należała do niego. Ekstraklasa próbuje go zrozumieć i przyzwyczaić się do jego sposobu bycia od przeszło ponad 30 lat.
MACIEJ SZCZĘSNY
(były bramkarz Wisły)
Kiedyś w Spale, gdy grałem w Wiśle, Lenczyk długo mówił, a potem zagadnął, czy są jakieś pytania. Wstałem i zadałem. Trzykrotnie. Gdy nie usłyszałem odpowiedzi za pierwszym razem, myślałem, że może trener nie dosłyszał. Powtórzyłem. Za trzecim oczywiste się stało, że udawał, iż nie słyszy. Koledzy byli rozbawieni, mnie do śmiechu nie było. Nasz zespół był bardzo sprawny pod względem przygotowania fizycznego. Dużo było różnych ćwiczeń, tylko że bardzo mało graliśmy w piłkę. W pewnym momencie byliśmy już bardzo daleko od przekonania, że w tę grę jeszcze potrafimy grać. Pamiętam też, że czasami byłem zaszokowany, gdy słyszałem, w jaki sposób trener Lenczyk odzywa się do części piłkarzy Wisły, choćby kilka razy do Kazka Moskala. W trakcie odprawy przedmeczowej rzucał różne aluzje, ale tak, że można było się domyślić, o co mu chodzi. Mam dla trenera wiele szacunku. Śląsk chwilami wręcz imponował tej jesieni.
MIROSŁAW MYŚLIŃSKI
(były piłkarz Widzewa)
Ledwo wróciłem ze służby wojskowej ze Śląska do Widzewa, gdy Lenczyk wezwał mnie do swojego gabinetu. Tak sobie siedzieliśmy. Trzy minuty, pięć... Bez słowa. Po 10 minutach w końcu wyciągnął zeszyt i zaczął pytać: „Imię! Nazwisko! Kiedy się urodziłeś?". Pytał o wszystko, o rodzinę, o dzieciństwo. Jak w podstawówce. A przecież byłem wtedy dorosłym facetem, właśnie zostałem ojcem! Ale to chyba był najlepszy trener z jakim pracowałem. Pamiętam też, że przez Oresta właściwie nie byłem na własnym weselu. Po ślubie spędziłem z rodziną tylko trzy godziny przy stole. Przyjechał prezes Sobolewski, kazali mi jechać na mecz ligowy. Trener Lenczyk nie zgodził się na to, żebym ominął to spotkanie. Do dziś żona ma do mnie o to pewne pretensje.
KAZIMIERZ MOSKAL
(były piłkarz Wisły)
Zdarzały się nam małe nieporozumienia. Rozpoczynałem mecz w pierwszym składzie, a później przez kilka siedziałem na ławce rezerwowych. Problem sięgał gdzieś głębiej, ale w końcu wszystko sobie wyjaśniliśmy. A początek był taki: po jego pierwszej rozmowie z piłkarzami Wisły poszedłem do pokoju trenera Lenczyka. Nie byłem pewien, czy zostanę. Spytałem: trenerze, muszę się już żegnać z Wisłą? A on dotknął mojego czoła i zapytał: Gorączki nie masz? Niech się inni martwią, ty będziesz grał.
ZDZISŁAW KAPKA
(były piłkarz Wisły)
Kiedyś Orest powiedział do nas podczas odprawy przedmeczowej: Gdy ja grałem w piłkę... Nie wytrzymałem. Wstałem i powiedziałem, że trener to piłkę kopał, a gramy to my. Usiadłem. Co mnie wtedy podkusiło? Sam nie wiem. Napyskowałem trenerowi. Ale Lenczyk nie zareagował. Pamiętam, że wielu wypominało mu, że zdobył mistrzostwo dzięki reprezentantom Polski, których miał w zespole mnóstwo. Jednak już wtedy pokazał, że dla niego nazwiska nic nie znaczą, liczy się forma i wpływ zawodnika na drużynę. Taką zasadę stosuje do dziś. Przede wszystkim oczekiwał zaangażowania każdego dnia. Pamiętam, że kiedyś podpadli mu Iwan i Szymanowski. W szatni była bardzo kiepska atmosfera. Po tym konflikcie to jednak nie trener opuścił Wisłę, ale gwiazdor Szymanowski.
VUK SOTIROVIĆ
(były piłkarz Śląska)
Miałem z nim konflikt, jednak nigdy nie mogłem liczyć na to, że będzie chciał wyjaśnić ze mną nasze nieporozumienia. On tego po prostu nigdy nie robi. Zapamiętam dwie sytuacje. Pierwsza – gdy byliśmy na obozie, dowiedziałem się nagle, że jestem odesłany do domu. W trakcie odprawy trener chciał, żebym wyszedł z szatni. Czekałem, aż zacznie mówić, ale nie zaczął dopóki nie wyszedłem. W końcu zrobiłem to i słuchałem zza drzwi. To było żałosne. Druga, pomagałem Amirowi Spahiciowi w adaptacji, w każdej sprawie. Jesteśmy bardzo dobrymi kolegami, dzieliliśmy pokój. Ale Lenczyk twierdził, że ten Spahić był przeze mnie terroryzowany.
GRZEGORZ POLAKOW
(były trener)
Zawsze go doskonale rozumiałem. Na konferencjach trenerskich siadaliśmy obok siebie, wymienialiśmy uwagi. Gdy nie miał racji, to też potrafił się przyznać. My zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Różnica między nami była tylko jedna – on w życiowych i zawodowych sprawach był zawsze bardzo, ale to bardzo poważny. Stronił od alkoholu. Ja – enfant terrible, który, no lampką nie wzgardzi. Może to więc nie przypadek, że nie przypominam sobie ani jednej dowcipnej sytuacji, bo Orest po prostu nie pił? W moim przekonaniu jest obecnie jedynym człowiekiem, który w tym trudnym zawodzie zdaje egzamin.
TADEUSZ PAWŁOWSKI
(kapitan Śląska w latach 80.)
Jeden z nas żenił się i wyprawiał wieczór kawalerski. No to oczywiście cała drużyna Śląska, której trenerem był Lenczyk, wybrała się na ten wieczorek. Alkohol lał się litrami. Nazajutrz trening. Wychodzimy na płytę i pierwsze zaskoczenie! Trener Lenczyk zabrał się rozgrzewkę bramkarzy, a nas, piłkarzy z pola, pozostawił asystentowi. Dziwna sprawa, ale rozgrzewamy się dalej. W pewnym momencie był taki widok: bramkarze stoją na jednej nodze jak bociany i dotykają się nosami! Obok nich Lenczyk coś mówił. Po chwili jednego z nich wyrzucił z treningu, potem okazało się, że do klubowego lekarza na badania. Potem zabrał się za nas... Wszystko przed kamerami TVP Wrocław, która akurat tego dnia przyjechała. Podchodził do każdego z nas i pytał: „A ty? Piłeś, nie piłeś?". Piętnastu się przyznało, że piło. Trzech, że nie. Orest wściekł się i przerwał trening. Zapowiadała się wielka kara. Ze trzy razy chodziłem go przepraszać. Byłem kapitanem. Obrażony był. Stanęło na tym, że kar nie będzie, jeśli w sobotę wygramy z Lechem. Udało się. 1:0. Jakoś rozeszło się po kościach. Doszliśmy jednak do wniosku, że z tym Orestem to nie ma co żartować.
REMIGIUSZ JEZIERSKI
(były piłkarz Śląska)
Zyskuje tylko przy bliższym poznaniu, zdejmuje maskę w intymnych sytuacjach, w chwilach emocji, rozczulenia. Wtedy okazuje się, że ubrał ją tylko na trudne życie w brutalnym świecie. Chyba wychowano go tak, że lepiej podchodzić do innych bez zaufania. Najpierw zakłada, że nowa osoba w jego otoczeniu to wróg, dopiero potem próbuje się przekonać, czy miał rację. Drugie skojarzenie to zapach sali gimnastycznej. Fikołki, materace, specyficzne odgłosy. Pady, przewroty, przepychanki. I kreatywność w wymyślaniu ćwiczeń, używanie różnych codziennych przedmiotów. Potrafił wykorzystać wszystko – barierki na stadionie przy Oporowskiej, kostki gąbkowe, krzesła ogrodowe. Nigdy nie zapomnę, jak musieliśmy nimi kręcić nad głowami. Z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu.
MATEUSZ BARTCZAK
(były piłkarz Zagłębia)
Podczas spotkania z Flotą zawołał do ławki trenerskiej Michała Golińskiego. Prowadziliśmy 3:1, ale rywal dopiero co zaczął przeważać. Nie wyglądało to zbyt dobrze, za chwilę mogliśmy stracić gola. Wszyscy spodziewaliśmy się, że trener będzie chciał przekazać mu jakieś ważne wskazówki taktyczne. Goliński podbiegł do Lenczyka, my czekamy na jakieś istotne słowa, a on wypalił do niego: „Schowaj brzuch".
JANUSZ FILIPIAK
(prezes Cracovii)
Gdy zatrudniałem trenera Lenczyka, rozmawialiśmy przez blisko pięć godzin. W dwóch turach. Początkowo dwie, a potem dołożyliśmy kolejne trzy. To było pranie mózgu. Doszło do tego, że w pewnym momencie nie wiedziałem, kto kogo zatrudnia. Ja jego, czy on mnie. Nasza rozmowa to nie były zwykłe negocjacje kontraktowe. Rozmawialiśmy o zasadach prowadzenia klubu, uprawnieniach, roli trenera. Zgodziłem się. I tak trener od 10 rano nazajutrz zaczął rządzić w klubie.
MICHAŁ LISTKIEWICZ
(były prezes PZPN)
Kiedyś wspólnie z Orestem jedliśmy obiad. Z przyjemnością patrzyłem, jak zachowuje się przy stole, jak dba o wszystkie maniery, o formę. Przypominało mi to moich dziadków. Niestety, w towarzystwie były też panie, a mi, gdy siadałem do stołu, zdarzyło się o nich zapomnieć. Mówię: „Siadaj, Orest". Odpowiedział, stojąc: „Jeszcze nie pora". To też straszny introwertyk, jego sarkastyczne poczucie humoru nie każdy zrozumie. Bywa złośliwy, potrafi dorzucić do pieca, ale to dobry człowiek. Nigdy z jego ust nie słyszałem wulgaryzmów. „Cholera jasna" w jego ustach to bardzo mocne słowo. Mam wrażenie, że pod maską surowości kryje się bardzo wrażliwa osoba.
SEBASTIAN MILA
(piłkarz Śląska)
Pamiętam ten dzień, w którym pojawił się w Śląsku Wrocław. Wszedł do szatni i powiedział: „A teraz wszyscy wstaniecie i powiecie do mnie: dzień dobry panie trenerze". Powiedzieliśmy. Na co odparł: „Dzień dobry kochani piłkarze". Poczuliśmy się, jakbyśmy byli w przedszkolu.
JANUSZ MATUSIAK
(prezes UKS SMS)
Swego czasu zawiozłem naszych wychowanków z UKS SMS Dawida Nowaka i Marcina Kowalczyka do ŁKS Łódź. Ich trener stwierdził, że się nie nadają. No dobra, trudno. Na ślepo zabrałem ich autem do Bełchatowa i zaprowadziłem do trenera Lenczyka. Spojrzał na nich surowo: „Zobaczymy, co mi pan za gwiazdy przywozi". Zaprosił ich na trening, rzucił oschle: „Niech się przebierają". Usiadłem w kawiarnii przy kawie. Godzina minęła szybko. Przyszedł Lenczyk: „Niech pan idzie do prezesa. Jak się dogadacie, to zostają". Byłem w szoku. Już? Po jednym treningu? Dogadaliśmy się, zostali piłkarzami Bełchatowa, a potem zagrali w reprezentacji Polski. Po tym zdarzeniu wiem, że jak trener ma dobre oko do piłkarzy, to nawet po jednym treningu dostrzeże talent.
WALDEMAR FORNALIK
(trener Ruchu Chorzów)
Trener Lenczyk pozwolił mi zadebiutować w lidze w bardzo młodym wieku. Byłem tym kompletnie zaskoczony. Nie spodziewałem się, że w ogóle pojadę na ten mecz! Nagle musiałem przyjechać na zbiórkę, a potem na dodatek okazało się, że zagram w podstawowym składzie. Mało powiedziane, bo miałem kryć indywidualnie Waldemara Ciołka, wówczas jednego z największych dryblerów w lidze. Ale wygraliśmy 1:0 i to w dziesiątkę. Kilkanaście lat później zostałem asystentem trenera Oresta Lenczyka w Wiśle Kraków. Kiedyś on zastanawiał się, czy dać szansę jednemu z młodych piłkarzy. Powiedziałem mu, że nie jestem zwolennikiem tej decyzji. Przyznałem otwarcie: „Nie udźwignie ciężaru, jest zbyt młody". On spojrzał na mnie i wypalił: „Gdybym bał się ryzykować, to pewnie do dziś nie zagrałbyś w lidze!" PRZEMYSŁAW ZYCH
„Jaki naprawdę jest Lenczyk?”
(„Przegląd Sportowy”, 27.12.2011)
Orest Lenczyk. Co człowiek to inna opinia o trenerze Śląska Wrocław. Jedni mówią, że jest konfliktowy. Inni: że miły, tylko trochę uparty. Bez wątpienia to postać, obok której nie da się przejść obojętnie. Runda jesienna należała do niego. Ekstraklasa próbuje go zrozumieć i przyzwyczaić się do jego sposobu bycia od przeszło ponad 30 lat.
MACIEJ SZCZĘSNY
(były bramkarz Wisły)
Kiedyś w Spale, gdy grałem w Wiśle, Lenczyk długo mówił, a potem zagadnął, czy są jakieś pytania. Wstałem i zadałem. Trzykrotnie. Gdy nie usłyszałem odpowiedzi za pierwszym razem, myślałem, że może trener nie dosłyszał. Powtórzyłem. Za trzecim oczywiste się stało, że udawał, iż nie słyszy. Koledzy byli rozbawieni, mnie do śmiechu nie było. Nasz zespół był bardzo sprawny pod względem przygotowania fizycznego. Dużo było różnych ćwiczeń, tylko że bardzo mało graliśmy w piłkę. W pewnym momencie byliśmy już bardzo daleko od przekonania, że w tę grę jeszcze potrafimy grać. Pamiętam też, że czasami byłem zaszokowany, gdy słyszałem, w jaki sposób trener Lenczyk odzywa się do części piłkarzy Wisły, choćby kilka razy do Kazka Moskala. W trakcie odprawy przedmeczowej rzucał różne aluzje, ale tak, że można było się domyślić, o co mu chodzi. Mam dla trenera wiele szacunku. Śląsk chwilami wręcz imponował tej jesieni.
MIROSŁAW MYŚLIŃSKI
(były piłkarz Widzewa)
Ledwo wróciłem ze służby wojskowej ze Śląska do Widzewa, gdy Lenczyk wezwał mnie do swojego gabinetu. Tak sobie siedzieliśmy. Trzy minuty, pięć... Bez słowa. Po 10 minutach w końcu wyciągnął zeszyt i zaczął pytać: „Imię! Nazwisko! Kiedy się urodziłeś?". Pytał o wszystko, o rodzinę, o dzieciństwo. Jak w podstawówce. A przecież byłem wtedy dorosłym facetem, właśnie zostałem ojcem! Ale to chyba był najlepszy trener z jakim pracowałem. Pamiętam też, że przez Oresta właściwie nie byłem na własnym weselu. Po ślubie spędziłem z rodziną tylko trzy godziny przy stole. Przyjechał prezes Sobolewski, kazali mi jechać na mecz ligowy. Trener Lenczyk nie zgodził się na to, żebym ominął to spotkanie. Do dziś żona ma do mnie o to pewne pretensje.
KAZIMIERZ MOSKAL
(były piłkarz Wisły)
Zdarzały się nam małe nieporozumienia. Rozpoczynałem mecz w pierwszym składzie, a później przez kilka siedziałem na ławce rezerwowych. Problem sięgał gdzieś głębiej, ale w końcu wszystko sobie wyjaśniliśmy. A początek był taki: po jego pierwszej rozmowie z piłkarzami Wisły poszedłem do pokoju trenera Lenczyka. Nie byłem pewien, czy zostanę. Spytałem: trenerze, muszę się już żegnać z Wisłą? A on dotknął mojego czoła i zapytał: Gorączki nie masz? Niech się inni martwią, ty będziesz grał.
ZDZISŁAW KAPKA
(były piłkarz Wisły)
Kiedyś Orest powiedział do nas podczas odprawy przedmeczowej: Gdy ja grałem w piłkę... Nie wytrzymałem. Wstałem i powiedziałem, że trener to piłkę kopał, a gramy to my. Usiadłem. Co mnie wtedy podkusiło? Sam nie wiem. Napyskowałem trenerowi. Ale Lenczyk nie zareagował. Pamiętam, że wielu wypominało mu, że zdobył mistrzostwo dzięki reprezentantom Polski, których miał w zespole mnóstwo. Jednak już wtedy pokazał, że dla niego nazwiska nic nie znaczą, liczy się forma i wpływ zawodnika na drużynę. Taką zasadę stosuje do dziś. Przede wszystkim oczekiwał zaangażowania każdego dnia. Pamiętam, że kiedyś podpadli mu Iwan i Szymanowski. W szatni była bardzo kiepska atmosfera. Po tym konflikcie to jednak nie trener opuścił Wisłę, ale gwiazdor Szymanowski.
VUK SOTIROVIĆ
(były piłkarz Śląska)
Miałem z nim konflikt, jednak nigdy nie mogłem liczyć na to, że będzie chciał wyjaśnić ze mną nasze nieporozumienia. On tego po prostu nigdy nie robi. Zapamiętam dwie sytuacje. Pierwsza – gdy byliśmy na obozie, dowiedziałem się nagle, że jestem odesłany do domu. W trakcie odprawy trener chciał, żebym wyszedł z szatni. Czekałem, aż zacznie mówić, ale nie zaczął dopóki nie wyszedłem. W końcu zrobiłem to i słuchałem zza drzwi. To było żałosne. Druga, pomagałem Amirowi Spahiciowi w adaptacji, w każdej sprawie. Jesteśmy bardzo dobrymi kolegami, dzieliliśmy pokój. Ale Lenczyk twierdził, że ten Spahić był przeze mnie terroryzowany.
GRZEGORZ POLAKOW
(były trener)
Zawsze go doskonale rozumiałem. Na konferencjach trenerskich siadaliśmy obok siebie, wymienialiśmy uwagi. Gdy nie miał racji, to też potrafił się przyznać. My zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Różnica między nami była tylko jedna – on w życiowych i zawodowych sprawach był zawsze bardzo, ale to bardzo poważny. Stronił od alkoholu. Ja – enfant terrible, który, no lampką nie wzgardzi. Może to więc nie przypadek, że nie przypominam sobie ani jednej dowcipnej sytuacji, bo Orest po prostu nie pił? W moim przekonaniu jest obecnie jedynym człowiekiem, który w tym trudnym zawodzie zdaje egzamin.
TADEUSZ PAWŁOWSKI
(kapitan Śląska w latach 80.)
Jeden z nas żenił się i wyprawiał wieczór kawalerski. No to oczywiście cała drużyna Śląska, której trenerem był Lenczyk, wybrała się na ten wieczorek. Alkohol lał się litrami. Nazajutrz trening. Wychodzimy na płytę i pierwsze zaskoczenie! Trener Lenczyk zabrał się rozgrzewkę bramkarzy, a nas, piłkarzy z pola, pozostawił asystentowi. Dziwna sprawa, ale rozgrzewamy się dalej. W pewnym momencie był taki widok: bramkarze stoją na jednej nodze jak bociany i dotykają się nosami! Obok nich Lenczyk coś mówił. Po chwili jednego z nich wyrzucił z treningu, potem okazało się, że do klubowego lekarza na badania. Potem zabrał się za nas... Wszystko przed kamerami TVP Wrocław, która akurat tego dnia przyjechała. Podchodził do każdego z nas i pytał: „A ty? Piłeś, nie piłeś?". Piętnastu się przyznało, że piło. Trzech, że nie. Orest wściekł się i przerwał trening. Zapowiadała się wielka kara. Ze trzy razy chodziłem go przepraszać. Byłem kapitanem. Obrażony był. Stanęło na tym, że kar nie będzie, jeśli w sobotę wygramy z Lechem. Udało się. 1:0. Jakoś rozeszło się po kościach. Doszliśmy jednak do wniosku, że z tym Orestem to nie ma co żartować.
REMIGIUSZ JEZIERSKI
(były piłkarz Śląska)
Zyskuje tylko przy bliższym poznaniu, zdejmuje maskę w intymnych sytuacjach, w chwilach emocji, rozczulenia. Wtedy okazuje się, że ubrał ją tylko na trudne życie w brutalnym świecie. Chyba wychowano go tak, że lepiej podchodzić do innych bez zaufania. Najpierw zakłada, że nowa osoba w jego otoczeniu to wróg, dopiero potem próbuje się przekonać, czy miał rację. Drugie skojarzenie to zapach sali gimnastycznej. Fikołki, materace, specyficzne odgłosy. Pady, przewroty, przepychanki. I kreatywność w wymyślaniu ćwiczeń, używanie różnych codziennych przedmiotów. Potrafił wykorzystać wszystko – barierki na stadionie przy Oporowskiej, kostki gąbkowe, krzesła ogrodowe. Nigdy nie zapomnę, jak musieliśmy nimi kręcić nad głowami. Z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu.
MATEUSZ BARTCZAK
(były piłkarz Zagłębia)
Podczas spotkania z Flotą zawołał do ławki trenerskiej Michała Golińskiego. Prowadziliśmy 3:1, ale rywal dopiero co zaczął przeważać. Nie wyglądało to zbyt dobrze, za chwilę mogliśmy stracić gola. Wszyscy spodziewaliśmy się, że trener będzie chciał przekazać mu jakieś ważne wskazówki taktyczne. Goliński podbiegł do Lenczyka, my czekamy na jakieś istotne słowa, a on wypalił do niego: „Schowaj brzuch".
JANUSZ FILIPIAK
(prezes Cracovii)
Gdy zatrudniałem trenera Lenczyka, rozmawialiśmy przez blisko pięć godzin. W dwóch turach. Początkowo dwie, a potem dołożyliśmy kolejne trzy. To było pranie mózgu. Doszło do tego, że w pewnym momencie nie wiedziałem, kto kogo zatrudnia. Ja jego, czy on mnie. Nasza rozmowa to nie były zwykłe negocjacje kontraktowe. Rozmawialiśmy o zasadach prowadzenia klubu, uprawnieniach, roli trenera. Zgodziłem się. I tak trener od 10 rano nazajutrz zaczął rządzić w klubie.
MICHAŁ LISTKIEWICZ
(były prezes PZPN)
Kiedyś wspólnie z Orestem jedliśmy obiad. Z przyjemnością patrzyłem, jak zachowuje się przy stole, jak dba o wszystkie maniery, o formę. Przypominało mi to moich dziadków. Niestety, w towarzystwie były też panie, a mi, gdy siadałem do stołu, zdarzyło się o nich zapomnieć. Mówię: „Siadaj, Orest". Odpowiedział, stojąc: „Jeszcze nie pora". To też straszny introwertyk, jego sarkastyczne poczucie humoru nie każdy zrozumie. Bywa złośliwy, potrafi dorzucić do pieca, ale to dobry człowiek. Nigdy z jego ust nie słyszałem wulgaryzmów. „Cholera jasna" w jego ustach to bardzo mocne słowo. Mam wrażenie, że pod maską surowości kryje się bardzo wrażliwa osoba.
SEBASTIAN MILA
(piłkarz Śląska)
Pamiętam ten dzień, w którym pojawił się w Śląsku Wrocław. Wszedł do szatni i powiedział: „A teraz wszyscy wstaniecie i powiecie do mnie: dzień dobry panie trenerze". Powiedzieliśmy. Na co odparł: „Dzień dobry kochani piłkarze". Poczuliśmy się, jakbyśmy byli w przedszkolu.
JANUSZ MATUSIAK
(prezes UKS SMS)
Swego czasu zawiozłem naszych wychowanków z UKS SMS Dawida Nowaka i Marcina Kowalczyka do ŁKS Łódź. Ich trener stwierdził, że się nie nadają. No dobra, trudno. Na ślepo zabrałem ich autem do Bełchatowa i zaprowadziłem do trenera Lenczyka. Spojrzał na nich surowo: „Zobaczymy, co mi pan za gwiazdy przywozi". Zaprosił ich na trening, rzucił oschle: „Niech się przebierają". Usiadłem w kawiarnii przy kawie. Godzina minęła szybko. Przyszedł Lenczyk: „Niech pan idzie do prezesa. Jak się dogadacie, to zostają". Byłem w szoku. Już? Po jednym treningu? Dogadaliśmy się, zostali piłkarzami Bełchatowa, a potem zagrali w reprezentacji Polski. Po tym zdarzeniu wiem, że jak trener ma dobre oko do piłkarzy, to nawet po jednym treningu dostrzeże talent.
WALDEMAR FORNALIK
(trener Ruchu Chorzów)
Trener Lenczyk pozwolił mi zadebiutować w lidze w bardzo młodym wieku. Byłem tym kompletnie zaskoczony. Nie spodziewałem się, że w ogóle pojadę na ten mecz! Nagle musiałem przyjechać na zbiórkę, a potem na dodatek okazało się, że zagram w podstawowym składzie. Mało powiedziane, bo miałem kryć indywidualnie Waldemara Ciołka, wówczas jednego z największych dryblerów w lidze. Ale wygraliśmy 1:0 i to w dziesiątkę. Kilkanaście lat później zostałem asystentem trenera Oresta Lenczyka w Wiśle Kraków. Kiedyś on zastanawiał się, czy dać szansę jednemu z młodych piłkarzy. Powiedziałem mu, że nie jestem zwolennikiem tej decyzji. Przyznałem otwarcie: „Nie udźwignie ciężaru, jest zbyt młody". On spojrzał na mnie i wypalił: „Gdybym bał się ryzykować, to pewnie do dziś nie zagrałbyś w lidze!" PRZEMYSŁAW ZYCH
GARGUŁA - REAKTYWACJA
2007 rok z Leo Beenhakkerem. Potem nadeszły trzy tragiczne lata.
„Reaktywacja Łukasza Garguły”
(„Przegląd Sportowy”, 09.12.2011)
Czekaliśmy trzy lata, żeby zobaczyć prawdziwego Gargułę. W spotkaniach Ligi Europy z Odense i Fulham w końcu sprawiał wrażenie człowieka, któremu można już zaufać.
- Na którymś z treningów bracia Brożkowie śmiali się ze mnie, że jestem już tak wolny, że oni to nawet biegnąc tyłem potrafią mnie wyprzedzić! Czułem niemoc... Wydawało mi się, że walczę z wiatrakami, że to nie wyjdzie. Próbowałem zaciskać zęby, ale i tak nie byłem w stanie wygrać nawet pojedynku biegowego. Po moich strzałach piłka ledwo dolatywała do bramki. A gdy przyjmowałem, ta odskakiwała... - Łukasz Garguła, rozgrywający Wisły Kraków, przypomina sobie swoją trudną walkę o powrót na boisko.
Hit i kontuzja
Informacja o przejściu do Wisły to był hit okna transferowego z zimy 2009 roku. Garguła – reprezentant Polski, rezerwowy na EURO 2008 – podpisał kontrakt z mistrzem Polski, który uprzedził Legię Warszawa. „Wisła znalazła rozgrywającego na lata!" – informowaliśmy. Oczekiwania były olbrzymie. Tym większe nadeszło rozczarowanie, gdy okazało się, że jego umiejętności nie przydadzą się drużynie przez ponad dwa lata.
Wkrótce po podpisaniu umowy, w lutym 2009 roku Garguła zerwał więzadła krzyżowe. Stracił dziewięć miesięcy. W Wiśle zadebiutował dopiero jesienią. Wtedy wyszło na jaw, że niemiecki chirurg Volker Fass zostawił w jego nodze... kawałek igły. Znów stół operacyjny. Znów przerwa. Łącznie blisko półtora roku.
– Nawet nie chciałem włączać telewizora, gdy Wisła ozgrywała swoje mecze. Odcinałem się, żeby trochę się uspokoić w środku. Denerwowało mnie, że nie widać szybkiego progresu – zamyśla się.
Po długiej rehabilitacji przyszły kolejne trudne chwile. Lato 2010 roku. Trenerem był Henryk Kasperczak. Stało się jasne, że Garguła stracił wszystkie atuty. Został przeciwieństwem piłkarza, którego ściągała Wisła. – Trenowałem z drużyną, grałem w sparingach, ale czułem, że byłem, bo byłem. Zawsze lubiłem być dobrze przygotowany pod względem fizycznym, bo wtedy jest łatwiej na boisku. A tu nagle stałem się takim chłopaczkiem, biedulką, która biegała między facetami. Jak ktoś mnie popchnął, to się odbijałem jak od ściany. Nie miałem mocy i szybkości – rozkłada ręce.
Zamiast lidera, stał się chłopakiem na końcówki. Zwykle też nie potrafił udowodnić, że zasługuje na grę w Wiśle. Był niecierpliwy, chciał efektów od razu. Podobnie część fanów Wisły, którzy coraz częściej przebąkiwali o „kolejnym Dawidowskim". Garguła podpisał przecież dobrą umowę, gwarantowała mu ona spore pieniądze. Atmosfera gęstniała, bo również w klubie nie wszyscy okazywali cierpliwość. Sam piłkarz przekonuje, że nie dostał z Wisły żadnego ultimatum. Żadnej daty. Nie usłyszał: „Grasz jak kiedyś albo transfer do innego klubu".
– Mogłem tylko czasem wyczuć, że Wisła podpisała kontrakt z piłkarzem, który jest zdrowy i ma grać od 1 lipca 2009, że są wymagania. Ale przecież w Wiśle nikt nie będzie dawał nikomu szans gry, byle tylko grał, nieważne że słabo. Powrót do formy był trudny – stwierdza pomocnik Białej Gwiazdy.
Myślał o wypożyczeniu
Najmocniej dostał po uszach wiosną tego roku po meczach Pucharu Polski z Podbeskidziem. Nie był w stanie dyktować tempa gry. – To był nieprzyjemny okres. Zostałem uznany za kozła ofiarnego tej porażki i nawet nie załapałem się na kolejne mecze. Po rundzie wiosennej myślałem o rocznym wypożyczeniu do innego klubu. Mówiło się o Śląsku Wrocław, latem rozmawialiśmy z trenerem Janasem, który był w Bełchatowie. Pewnie jeśli nie znalazłbym się w kręgu zainteresowań trenera Maaskanta i nie mieścił się choćby w osiemnastce, to bym to rozważył – potwierdza.
Nowy sezon rozpoczął nieźle, ale potem ponownie przyszedł dołek. Garguła nie znalazł się w osiemnastce meczowej na rewanż z APOEL-em Nikozja w eliminacjach Ligi Mistrzów.
– No i mecz z Flotą w Świnoujściu. Przed nim śmialiśmy się w szatni, że skoro to znów Puchar Polski, to ponownie musi paść na mnie. No i faktycznie, zagrałem słabo i wypadłem z gry na kilka tygodni. Znów nie dałem trenerowi sygnału, że jestem w dobrej dyspozycji – bije się w pierś. Wydawało się, że to już ostatni zakręt. Że dobry moment na powrót nigdy nie nadejdzie. Wisła potrzebowała punktów, kolejnych zwycięstw, trofeów. Widać to było ostatniej zimy, gdy ściągnięto wielu zawodników. Kogo w takiej sytuacji interesuje zapomniany rozgrywający? Paradoksalnie skorzystał dopiero na kontuzji Maora Meliksona. To ona przystawiła trenera Roberta Maaskanta do muru. Garguła musiał grać. Nie było już tłumaczeń. Wisła straciła Izraelczyka, ale odzyskała Polaka.
80-90 procent formy
– Faktycznie, dopiero w tym układzie mogłem się ogrywać, złapać pewność siebie. No i w Odense w końcu byłem przygotowany na to, żeby biegać od pierwszej do ostatniej minuty. Cieszyłem się tym, czułem się dobrze – przypomina z uśmiechem. Ale on może zniknąć, jeśli okaże się, że powrót Meliksona, który już wchodzi na końcówki, odbierze Gargule miejsce.
– Wygrać rywalizację z Maorem to trudna sprawa, ale nie niemożliwa. Zresztą możemy grać razem. Tak było w Odense, gdy Maor wszedł w końcówce na lewą stronę. Na treningach najczęściej też gramy ze sobą. Rozumiemy się... Przede wszystkim to chcę umocnić swoją pozycję w Wiśle. Do tego potrzebuję więcej mocy, szybkości na tych pierwszych metrach. Jest jeszcze rezerwa. Na razie osiągnąłem 80-90 procent dawnej formy – analizuje.
Meczem z Polonią może postawić następny krok. Prowadzi ją trener Jacek Zieliński, od którego się zaczęło: w 2002 roku wyciągnął Gargułę z Polaru Wrocław do Bełchatowa.
– To wszystko musiało się wydarzyć w moim życiu, żeby czegoś mnie nauczyło. Nie obraziłem się na cały świat. Taki etap w karierze też trzeba przejść, zobaczyć, czy człowiek się spisze i da radę. Ja dałem. Dziś jestem również bardziej cierpliwym człowiekiem. Nie jestem już taki roztrzepany i mam więcej pokory do pracy – wymienia.
Przypominamy mu, że wiosną powiedział „do kadry mam tak samo blisko, jak stąd na księżyc". – Byłem słabszy niż teraz, więc mogę powiedzieć, że dziś mam troszkę bliżej. Ale w przyszłym roku będę miał już 31 lat. Powoływanie piłkarza w takim wieku to chyba już tak trochę nie na miejscu... Chociaż jeśli będę miał dobry okres, to właściwie czemu nie? PRZEMYSŁAW ZYCH
2007 rok z Leo Beenhakkerem. Potem nadeszły trzy tragiczne lata.
„Reaktywacja Łukasza Garguły”
(„Przegląd Sportowy”, 09.12.2011)
Czekaliśmy trzy lata, żeby zobaczyć prawdziwego Gargułę. W spotkaniach Ligi Europy z Odense i Fulham w końcu sprawiał wrażenie człowieka, któremu można już zaufać.
- Na którymś z treningów bracia Brożkowie śmiali się ze mnie, że jestem już tak wolny, że oni to nawet biegnąc tyłem potrafią mnie wyprzedzić! Czułem niemoc... Wydawało mi się, że walczę z wiatrakami, że to nie wyjdzie. Próbowałem zaciskać zęby, ale i tak nie byłem w stanie wygrać nawet pojedynku biegowego. Po moich strzałach piłka ledwo dolatywała do bramki. A gdy przyjmowałem, ta odskakiwała... - Łukasz Garguła, rozgrywający Wisły Kraków, przypomina sobie swoją trudną walkę o powrót na boisko.
Hit i kontuzja
Informacja o przejściu do Wisły to był hit okna transferowego z zimy 2009 roku. Garguła – reprezentant Polski, rezerwowy na EURO 2008 – podpisał kontrakt z mistrzem Polski, który uprzedził Legię Warszawa. „Wisła znalazła rozgrywającego na lata!" – informowaliśmy. Oczekiwania były olbrzymie. Tym większe nadeszło rozczarowanie, gdy okazało się, że jego umiejętności nie przydadzą się drużynie przez ponad dwa lata.
Wkrótce po podpisaniu umowy, w lutym 2009 roku Garguła zerwał więzadła krzyżowe. Stracił dziewięć miesięcy. W Wiśle zadebiutował dopiero jesienią. Wtedy wyszło na jaw, że niemiecki chirurg Volker Fass zostawił w jego nodze... kawałek igły. Znów stół operacyjny. Znów przerwa. Łącznie blisko półtora roku.
– Nawet nie chciałem włączać telewizora, gdy Wisła ozgrywała swoje mecze. Odcinałem się, żeby trochę się uspokoić w środku. Denerwowało mnie, że nie widać szybkiego progresu – zamyśla się.
Po długiej rehabilitacji przyszły kolejne trudne chwile. Lato 2010 roku. Trenerem był Henryk Kasperczak. Stało się jasne, że Garguła stracił wszystkie atuty. Został przeciwieństwem piłkarza, którego ściągała Wisła. – Trenowałem z drużyną, grałem w sparingach, ale czułem, że byłem, bo byłem. Zawsze lubiłem być dobrze przygotowany pod względem fizycznym, bo wtedy jest łatwiej na boisku. A tu nagle stałem się takim chłopaczkiem, biedulką, która biegała między facetami. Jak ktoś mnie popchnął, to się odbijałem jak od ściany. Nie miałem mocy i szybkości – rozkłada ręce.
Zamiast lidera, stał się chłopakiem na końcówki. Zwykle też nie potrafił udowodnić, że zasługuje na grę w Wiśle. Był niecierpliwy, chciał efektów od razu. Podobnie część fanów Wisły, którzy coraz częściej przebąkiwali o „kolejnym Dawidowskim". Garguła podpisał przecież dobrą umowę, gwarantowała mu ona spore pieniądze. Atmosfera gęstniała, bo również w klubie nie wszyscy okazywali cierpliwość. Sam piłkarz przekonuje, że nie dostał z Wisły żadnego ultimatum. Żadnej daty. Nie usłyszał: „Grasz jak kiedyś albo transfer do innego klubu".
– Mogłem tylko czasem wyczuć, że Wisła podpisała kontrakt z piłkarzem, który jest zdrowy i ma grać od 1 lipca 2009, że są wymagania. Ale przecież w Wiśle nikt nie będzie dawał nikomu szans gry, byle tylko grał, nieważne że słabo. Powrót do formy był trudny – stwierdza pomocnik Białej Gwiazdy.
Myślał o wypożyczeniu
Najmocniej dostał po uszach wiosną tego roku po meczach Pucharu Polski z Podbeskidziem. Nie był w stanie dyktować tempa gry. – To był nieprzyjemny okres. Zostałem uznany za kozła ofiarnego tej porażki i nawet nie załapałem się na kolejne mecze. Po rundzie wiosennej myślałem o rocznym wypożyczeniu do innego klubu. Mówiło się o Śląsku Wrocław, latem rozmawialiśmy z trenerem Janasem, który był w Bełchatowie. Pewnie jeśli nie znalazłbym się w kręgu zainteresowań trenera Maaskanta i nie mieścił się choćby w osiemnastce, to bym to rozważył – potwierdza.
Nowy sezon rozpoczął nieźle, ale potem ponownie przyszedł dołek. Garguła nie znalazł się w osiemnastce meczowej na rewanż z APOEL-em Nikozja w eliminacjach Ligi Mistrzów.
– No i mecz z Flotą w Świnoujściu. Przed nim śmialiśmy się w szatni, że skoro to znów Puchar Polski, to ponownie musi paść na mnie. No i faktycznie, zagrałem słabo i wypadłem z gry na kilka tygodni. Znów nie dałem trenerowi sygnału, że jestem w dobrej dyspozycji – bije się w pierś. Wydawało się, że to już ostatni zakręt. Że dobry moment na powrót nigdy nie nadejdzie. Wisła potrzebowała punktów, kolejnych zwycięstw, trofeów. Widać to było ostatniej zimy, gdy ściągnięto wielu zawodników. Kogo w takiej sytuacji interesuje zapomniany rozgrywający? Paradoksalnie skorzystał dopiero na kontuzji Maora Meliksona. To ona przystawiła trenera Roberta Maaskanta do muru. Garguła musiał grać. Nie było już tłumaczeń. Wisła straciła Izraelczyka, ale odzyskała Polaka.
80-90 procent formy
– Faktycznie, dopiero w tym układzie mogłem się ogrywać, złapać pewność siebie. No i w Odense w końcu byłem przygotowany na to, żeby biegać od pierwszej do ostatniej minuty. Cieszyłem się tym, czułem się dobrze – przypomina z uśmiechem. Ale on może zniknąć, jeśli okaże się, że powrót Meliksona, który już wchodzi na końcówki, odbierze Gargule miejsce.
– Wygrać rywalizację z Maorem to trudna sprawa, ale nie niemożliwa. Zresztą możemy grać razem. Tak było w Odense, gdy Maor wszedł w końcówce na lewą stronę. Na treningach najczęściej też gramy ze sobą. Rozumiemy się... Przede wszystkim to chcę umocnić swoją pozycję w Wiśle. Do tego potrzebuję więcej mocy, szybkości na tych pierwszych metrach. Jest jeszcze rezerwa. Na razie osiągnąłem 80-90 procent dawnej formy – analizuje.
Meczem z Polonią może postawić następny krok. Prowadzi ją trener Jacek Zieliński, od którego się zaczęło: w 2002 roku wyciągnął Gargułę z Polaru Wrocław do Bełchatowa.
– To wszystko musiało się wydarzyć w moim życiu, żeby czegoś mnie nauczyło. Nie obraziłem się na cały świat. Taki etap w karierze też trzeba przejść, zobaczyć, czy człowiek się spisze i da radę. Ja dałem. Dziś jestem również bardziej cierpliwym człowiekiem. Nie jestem już taki roztrzepany i mam więcej pokory do pracy – wymienia.
Przypominamy mu, że wiosną powiedział „do kadry mam tak samo blisko, jak stąd na księżyc". – Byłem słabszy niż teraz, więc mogę powiedzieć, że dziś mam troszkę bliżej. Ale w przyszłym roku będę miał już 31 lat. Powoływanie piłkarza w takim wieku to chyba już tak trochę nie na miejscu... Chociaż jeśli będę miał dobry okres, to właściwie czemu nie? PRZEMYSŁAW ZYCH
20 LAT BOGUSŁAWA WYPARŁO
„20 ligowych lat Bodzia W.”
(„Przegląd Sportowy”, 14.10.2011)
Bogusław Wyparło. Jeden z największych symboli ŁKS opowiada o swoich 20 latach w ligowej piłce i największych piłkarzach, przeciwko którym grał.
NAJGORSZE DERBY
Prezes stwierdził, że sprzedałem derby Łodzi (sezon 1998/99). Puściłem 4 bramki i Antoni Ptak w przerwie meczu Widzew – ŁKS (5:0) wykręcił numer trenera Polaka. Kazał mnie zmienić. Wkur... się, spakowałem i wyjechałem do Mielca. Trwała druga połowa, a ja już byłem w aucie. (....) Zachowywałem się dziwnie w bramce? Zawsze można mieć podejrzenia. Bolało cholernie, bo w całym życiu tylko dwa razy byłem zmieniany w przerwie. Za drugim razem już mnie spytali, czy mi nie odj...bie. „Nie ma sprawy" – powiedziałem.
NAJDŁUŻSZE SPÓŹNIENIE
Czy wtedy zawaliłem najbardziej? Chyba nie, bo kiedyś spóźniłem się na... mecz ligowy ŁKS. I to ile... 15 minut! Graliśmy z Wisłą w Krakowie. W dniu meczu dostałem wolne na komunię córki w Tarnowie. Pokonać 100 km w 4,5 godziny? Łatwizna. Niestety, władowałem się w korek i nie dojechałem. Mecz rozpoczął Marcin Pająk, a ŁKS przez kwadrans nie miał na ławce nawet rezerwowego bramkarza! W tym czasie przedzierałem się na stadion. Był problem, pan na bramce nie chciał mnie puścić. Trwał mecz, a ja dzwoniłem do kierownika, żeby kogoś po mnie przysłał i mnie wpuścił. Na trybunach kilkanaście tysięcy ludzi, mój mecz, a ja... pod stadionem. Dotarłem, okazało się, że wygrywamy 2:0. Nie było sensu wchodzić. Przebrałem się, usiadłem na ławce. Przegraliśmy 2:5. Miałem kaca moralnego, że debiutanta władowałem na konia. Każdy był mądry po meczu. Że można było zmiany dokonać w przerwie.
IGOR NAJLEPSZY
Przez ligę przewinęło się tysiące zawodników, ale który był najlepszy? To było w Grodzisku. Piłka wychodziła na aut, więc Igor Kozioł łapał już drugą piłkę, która leżała za linią przy środku boiska i chciał ją wprowadzać do gry. Tymczasem nasz napastnik na niewiarygodnym gazie złapał piłkę w boisku, wyszedł sam na sam, położył bramkarza, obrońcę, który wrócił, i wbiegł z piłką do bramki. A ten biedny Kozioł stał tak dalej przy tej linii środkowej z piłką w rękach i patrzył, co się dzieje... Igor Sypniewski. To był on. Najlepszy. Z piłką przy nodze mógł zrobić wszystko, jeśli był w formie. Na treningach obrońcy nie zbliżali się do niego, bo miał tak niekonwencjonalny zwód, że lecieli na bandy, gdy on biegł w kierunku bramki. A to, co robił na treningach, potrafił bez stresu sprzedać w meczu. Nie do zatrzymania.
NAJWIĘKSZY GAZ
Mówią, że Melikson to najszybszy piłkarz ligi. Ale ja grałem z takim, który bił go na głowę.Wojtek Kowalczyk. Z piłką szybszy, niż bez niej. Cała liga miała z nim problemy. Pamiętam mecz w Mielcu przeciw Legii. Dostał piłkę za linię. Wybiegłem do niego. On zbytnio się tym nie przejął. Puścił sobie ją obok mnie, minął w ułamku sekundy, stanął przed pustą bramką. Poczekał na obrońcę. Położył go na ziemi i wbił piłkę do pustej. Bawił się. Są dwa rodzaje szybkich piłkarzy. Z piłką i bez. „Kowal" potrafił to robić z nią. Wprawdzie niesamowity gaz miał też Daniel Dubicki – ba! był nawet szybszy od „Kowala" – tylko że bez piłki. Kowalczyk rozpędzał się, a Fedoruk lub Pisz rzucali mu piłkę za linię obrony. Było ściganie się, próba desperackiego ratowania sytuacji. Nie wychodziło.
MŁODZI BEZROBOTNI
Denerwuje mnie to, że piłkarze mentalnie są zupełnie nieprzygotowani do treningu. Ja zostałem nauczony, że cały dzień jest podporządkowany treningowi, a dziś w ŁKS są zawodnicy, którzy umiejętności nie podnoszą przez rok! Oszukują samych siebie, a potem kończą w grupie, która się poszerza. Bezrobotnych piłkarzy. Bo dziś trening to dodatek. Trzeba przyjść, bo ma się jakąś umowę z klubem. Jakbyś zobaczył, kto najwięcej zostaje po treningu, żeby poćwiczyć, to w ŁKS-ie wygląda tak: bramkarze, dwóch starszy piłkarzy, a młodzi czekają i patrzą na tych starych z pogardą, bo chcą im te piłki zabrać i zanieść do magazynu. Wykąpać się i pojechać do galerii. A potem jeśli wyjdą im 2 dośrodkowania na 10, to okazuje się, że jest dobrze.
ALKOHOL
Niektórym alkohol służył, innym nie. Jak się biegało po boiskach w latach 90-tych, to niekiedy było czuć alkohol. Piłkarze zbytnio się tym nie przejmowali. Przeważnie gracze, którzy są na tyle odważni, by pić przed meczem, grali potem bardzo dobrze. Znali swoje możliwości. Pamiętam, jak w ŁKS-ie jeden przypuszczał, że mecz będzie odwołany ze względu na duże mrozy. „Boisko zmarznięte na kość" – zawyrokował. Ruszył w miasto, wrócił o szóstej nad ranem, a mecz o 15. Delegat miał inne zdanie, więc mecz się odbył. A ten, co wrócił nad ranem, zdobył dwie bramki, w tym jedną głową, choć nie był najwyższy. Wygraliśmy 2:0... Były nawet drużyny, które całe się bawiły dzień przed meczem i ogrywały rywala 3:0. Legia to był ewenement na skalę europejską. Potrafili wypić wannę przed meczem, a i tak walili wszystkich, jak chcieli.
Z MŁOTKIEM W NODZE
Rozglądam się dziś po lidze, nie tylko w łódzkich drużynach, i nie widzę piłkarza z mocnym strzałem. Był kiedyś taki Krzysztof Tomanek, pewnie dziś mało kto go pamięta. Piłki były znacznie cięższe, więc jak „Rocky" podchodził do rzutu karnego, to człowiek się modlił, żeby nie trafił w ciało. Piekło okropnie, więc wolało się, żeby padł gol. Dziś co drugi zawodnik, z nieco lepszym uderzeniem, strzela gole, bo piłka dostaje dziwnej rotacji. A ten „Rocky" potrafił to robić starymi futbolówkami. Gdyby grał dziś, zdobywałby bramki z połowy. Następny to Piotrek Jegor. Też był strach, jak strzelał.
LIGA? NIE OGLĄDAM...
Kiedyś, jak jechaliśmy na Legię albo Lecha, nie broniliśmy się. Była otwarta piłka. A dziś, jak widzę niektóre mecze, to przełączam je w cholerę i nie oglądam. Nieraz w takich uczestniczyłem, że w obu drużynach linii pomocy nie było. Tylko walenie od obrony do napadu. Piłkarze boją się wejść w drybling, przechwytują stoperzy i walą w drugą stronę. Współczuć kibicowi. Mam nadzieję, że mecz Widzewa z ŁKS to będzie coś zupełnie innego. Do dziś uśmiecham się na wspomnienie Maćka Terleckiego, który nie jest za bardzo lubiany w naszym klubie. Odchodził z ŁKS-u do mistrzowskiego Widzewa, gdyż twierdził, że w ŁKS-ie tytułu już nigdy nie zdobędzie. Dostaliśmy za niego dopłatę, Zbyszka Wyciszkiewicza, a potem... wygraliśmy mistrzostwo. Nigdy nie mów nigdy. Także w derbach.
Wysłuchał PRZEMYSŁAW ZYCH
„20 ligowych lat Bodzia W.”
(„Przegląd Sportowy”, 14.10.2011)
Bogusław Wyparło. Jeden z największych symboli ŁKS opowiada o swoich 20 latach w ligowej piłce i największych piłkarzach, przeciwko którym grał.
NAJGORSZE DERBY
Prezes stwierdził, że sprzedałem derby Łodzi (sezon 1998/99). Puściłem 4 bramki i Antoni Ptak w przerwie meczu Widzew – ŁKS (5:0) wykręcił numer trenera Polaka. Kazał mnie zmienić. Wkur... się, spakowałem i wyjechałem do Mielca. Trwała druga połowa, a ja już byłem w aucie. (....) Zachowywałem się dziwnie w bramce? Zawsze można mieć podejrzenia. Bolało cholernie, bo w całym życiu tylko dwa razy byłem zmieniany w przerwie. Za drugim razem już mnie spytali, czy mi nie odj...bie. „Nie ma sprawy" – powiedziałem.
NAJDŁUŻSZE SPÓŹNIENIE
Czy wtedy zawaliłem najbardziej? Chyba nie, bo kiedyś spóźniłem się na... mecz ligowy ŁKS. I to ile... 15 minut! Graliśmy z Wisłą w Krakowie. W dniu meczu dostałem wolne na komunię córki w Tarnowie. Pokonać 100 km w 4,5 godziny? Łatwizna. Niestety, władowałem się w korek i nie dojechałem. Mecz rozpoczął Marcin Pająk, a ŁKS przez kwadrans nie miał na ławce nawet rezerwowego bramkarza! W tym czasie przedzierałem się na stadion. Był problem, pan na bramce nie chciał mnie puścić. Trwał mecz, a ja dzwoniłem do kierownika, żeby kogoś po mnie przysłał i mnie wpuścił. Na trybunach kilkanaście tysięcy ludzi, mój mecz, a ja... pod stadionem. Dotarłem, okazało się, że wygrywamy 2:0. Nie było sensu wchodzić. Przebrałem się, usiadłem na ławce. Przegraliśmy 2:5. Miałem kaca moralnego, że debiutanta władowałem na konia. Każdy był mądry po meczu. Że można było zmiany dokonać w przerwie.
IGOR NAJLEPSZY
Przez ligę przewinęło się tysiące zawodników, ale który był najlepszy? To było w Grodzisku. Piłka wychodziła na aut, więc Igor Kozioł łapał już drugą piłkę, która leżała za linią przy środku boiska i chciał ją wprowadzać do gry. Tymczasem nasz napastnik na niewiarygodnym gazie złapał piłkę w boisku, wyszedł sam na sam, położył bramkarza, obrońcę, który wrócił, i wbiegł z piłką do bramki. A ten biedny Kozioł stał tak dalej przy tej linii środkowej z piłką w rękach i patrzył, co się dzieje... Igor Sypniewski. To był on. Najlepszy. Z piłką przy nodze mógł zrobić wszystko, jeśli był w formie. Na treningach obrońcy nie zbliżali się do niego, bo miał tak niekonwencjonalny zwód, że lecieli na bandy, gdy on biegł w kierunku bramki. A to, co robił na treningach, potrafił bez stresu sprzedać w meczu. Nie do zatrzymania.
NAJWIĘKSZY GAZ
Mówią, że Melikson to najszybszy piłkarz ligi. Ale ja grałem z takim, który bił go na głowę.Wojtek Kowalczyk. Z piłką szybszy, niż bez niej. Cała liga miała z nim problemy. Pamiętam mecz w Mielcu przeciw Legii. Dostał piłkę za linię. Wybiegłem do niego. On zbytnio się tym nie przejął. Puścił sobie ją obok mnie, minął w ułamku sekundy, stanął przed pustą bramką. Poczekał na obrońcę. Położył go na ziemi i wbił piłkę do pustej. Bawił się. Są dwa rodzaje szybkich piłkarzy. Z piłką i bez. „Kowal" potrafił to robić z nią. Wprawdzie niesamowity gaz miał też Daniel Dubicki – ba! był nawet szybszy od „Kowala" – tylko że bez piłki. Kowalczyk rozpędzał się, a Fedoruk lub Pisz rzucali mu piłkę za linię obrony. Było ściganie się, próba desperackiego ratowania sytuacji. Nie wychodziło.
MŁODZI BEZROBOTNI
Denerwuje mnie to, że piłkarze mentalnie są zupełnie nieprzygotowani do treningu. Ja zostałem nauczony, że cały dzień jest podporządkowany treningowi, a dziś w ŁKS są zawodnicy, którzy umiejętności nie podnoszą przez rok! Oszukują samych siebie, a potem kończą w grupie, która się poszerza. Bezrobotnych piłkarzy. Bo dziś trening to dodatek. Trzeba przyjść, bo ma się jakąś umowę z klubem. Jakbyś zobaczył, kto najwięcej zostaje po treningu, żeby poćwiczyć, to w ŁKS-ie wygląda tak: bramkarze, dwóch starszy piłkarzy, a młodzi czekają i patrzą na tych starych z pogardą, bo chcą im te piłki zabrać i zanieść do magazynu. Wykąpać się i pojechać do galerii. A potem jeśli wyjdą im 2 dośrodkowania na 10, to okazuje się, że jest dobrze.
ALKOHOL
Niektórym alkohol służył, innym nie. Jak się biegało po boiskach w latach 90-tych, to niekiedy było czuć alkohol. Piłkarze zbytnio się tym nie przejmowali. Przeważnie gracze, którzy są na tyle odważni, by pić przed meczem, grali potem bardzo dobrze. Znali swoje możliwości. Pamiętam, jak w ŁKS-ie jeden przypuszczał, że mecz będzie odwołany ze względu na duże mrozy. „Boisko zmarznięte na kość" – zawyrokował. Ruszył w miasto, wrócił o szóstej nad ranem, a mecz o 15. Delegat miał inne zdanie, więc mecz się odbył. A ten, co wrócił nad ranem, zdobył dwie bramki, w tym jedną głową, choć nie był najwyższy. Wygraliśmy 2:0... Były nawet drużyny, które całe się bawiły dzień przed meczem i ogrywały rywala 3:0. Legia to był ewenement na skalę europejską. Potrafili wypić wannę przed meczem, a i tak walili wszystkich, jak chcieli.
Z MŁOTKIEM W NODZE
Rozglądam się dziś po lidze, nie tylko w łódzkich drużynach, i nie widzę piłkarza z mocnym strzałem. Był kiedyś taki Krzysztof Tomanek, pewnie dziś mało kto go pamięta. Piłki były znacznie cięższe, więc jak „Rocky" podchodził do rzutu karnego, to człowiek się modlił, żeby nie trafił w ciało. Piekło okropnie, więc wolało się, żeby padł gol. Dziś co drugi zawodnik, z nieco lepszym uderzeniem, strzela gole, bo piłka dostaje dziwnej rotacji. A ten „Rocky" potrafił to robić starymi futbolówkami. Gdyby grał dziś, zdobywałby bramki z połowy. Następny to Piotrek Jegor. Też był strach, jak strzelał.
LIGA? NIE OGLĄDAM...
Kiedyś, jak jechaliśmy na Legię albo Lecha, nie broniliśmy się. Była otwarta piłka. A dziś, jak widzę niektóre mecze, to przełączam je w cholerę i nie oglądam. Nieraz w takich uczestniczyłem, że w obu drużynach linii pomocy nie było. Tylko walenie od obrony do napadu. Piłkarze boją się wejść w drybling, przechwytują stoperzy i walą w drugą stronę. Współczuć kibicowi. Mam nadzieję, że mecz Widzewa z ŁKS to będzie coś zupełnie innego. Do dziś uśmiecham się na wspomnienie Maćka Terleckiego, który nie jest za bardzo lubiany w naszym klubie. Odchodził z ŁKS-u do mistrzowskiego Widzewa, gdyż twierdził, że w ŁKS-ie tytułu już nigdy nie zdobędzie. Dostaliśmy za niego dopłatę, Zbyszka Wyciszkiewicza, a potem... wygraliśmy mistrzostwo. Nigdy nie mów nigdy. Także w derbach.
Wysłuchał PRZEMYSŁAW ZYCH
JALIENS: NIE JESTEM EMERYTEM
Kew Jaliens w ogniu pytań nieco zapędził się w kozi róg...
„Nie jestem emerytem”
(„Przegląd Sportowy”, 14.10.2011)
Czuje się pan jak piłkarski emeryt?
Nie ma mowy. Jeśli porównam siebie do wielu młodych zawodników, okaże się, że jestem od nich sprawniejszy. Spokojnie mogę grać jeszcze przez kilka lat.
Tyle że obrona z panem na czele to najsłabszy punkt Wisły. Zdaje pan sobie sprawę, że kibice i eksperci obwiniają pana za słabą postawę drużyny?
Tego nie słyszałem, ale czy to nie ta sama obrona, z którą Wisła zdobyła mistrzostwo Polski w ubiegłym sezonie?
Personalnie tak, ale na pewno nie jakościowo.
Różnica jest taka, że gramy teraz bardziej ofensywny futbol, a obrońcy większość czasu spędzają w pomocy. To oznacza, że defensywa jest bardziej narażona na błędy, niż gdybyśmy myśleli tylko o tym, by nie stracić bramki i grali czterema typowymi obrońcami i dwoma defensywnymi pomocnikami, czekając na rywala na własnej połowie. Być może dlatego tych błędów jest teraz więcej.
To głównym problemem nie jest jednak to, że panu i Osmanowi Chavezowi brakuje szybkości i dynamiki?
Nie, bo można by powiedzieć, że w ubiegłym sezonie mieliśmy ten sam problem, a jednak zdobyliśmy mistrzostwo. Poza tym wszyscy wiedzą, że za grę defensywną nie odpowiada tylko czterech obrońców. Problemy w defensywie potęguje też niemoc w wykorzystaniu stwarzanych okazji.
Czyli twierdzi pan, że gra na tym samym poziomie, co w poprzednim sezonie?
Tego nie powiedziałem. Zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie dać drużynie więcej. Tyle że w ostatnich tygodniach miałem problemy ze zdrowiem. Po meczu z APOEL-em mocno bolała mnie noga i do tej pory nie wyleczyłem jej jeszcze w stu procentach. Ale i tak daję wystarczająco dużo i robię, co do mnie należy. To chyba jednak widoczne, że nie idę tak często z piłką do przodu, jak w rundzie wiosennej. A to jest mój styl – ja lubię rozgrywać piłkę spod własnego pola karnego.
Jak to możliwe, że zespół, który walczy o mistrzowski tytuł, może sobie pozwolić na to, by wystawiać piłkarza, który nie jest do końca zdrowy?
Tak jak powiedziałem: jestem wystarczająco zdrowy, by wykonywać moje obowiązki.
Ale nie na sto procent?
Ale wystarczająco, by pomagać drużynie. W przeciwnym razie powiedziałbym trenerowi, że nie daję rady.
No więc procentowo ile traci pan przez kontuzję?
Nie wiem. Po prostu są sytuacje w meczu, w których wiem, że mógłbym coś zrobić, ale dziś czasem zastanawiam się, czy to na pewno dobry moment. Czy nie lepiej poczekać i zaatakować za chwilę? Brakuje mi nieraz szybkości, dynamiki, albo zdarzają się sytuację, gdy muszę włożyć więcej energii w to, co wcześniej przychodziło mi łatwiej.
Jeśli nie daje pan stu procent, to ile jest wystarczająco, by grać?
Zawsze daję sto procent. Z tego co mam.
To polska liga jest tak słaba, że może pan w niej grać i być wystarczająco dobrym?
Ale przecież nie mówię, że kuleję i nie jestem w stanie nic zrobić. Mam małe problemy, czuję dyskomfort, ale mogę w miarę normalnie grać. Nie traktuję ekstraklasy w inny, gorszy sposób, nie patrzę na nią z góry.
W lidze holenderskiej byłby pan w stanie grać z taką kontuzją?
Tak. Może nawet w Holandii byłoby mi łatwiej, bo tam nie gra się tak siłowo jak w Polsce.
A my po tym, co zobaczyliśmy w meczu Wisły z Twente, mamy spore wątpliwości, czy znalazłoby się jeszcze dla pana miejsce w Eredivisie.
Ja takich wątpliwości nie mam. Wcześniej wiele razy w barwach AZ grałem w Enschede i też przegrywałem wysoko, na przykład 0:3.
Holenderscy komentatorzy w czasie meczu Wisły z Twente mówili, że pan i Michael Lamey byliście najgorszymi piłkarzami tego spotkania.
Niech tak mówią, ja mam inne zdanie. Większość decyzji, które podejmowałem, było słusznych. Podawałem piłkę do zawodników w odpowiednich koszulkach. Jedyne, o co mam do siebie pretensje, to gol Marca Janko, przy którym popełniłem błąd.
Ale z duetu środkowych obrońców to pan częściej niż Osman Chavez się myli. Spóźnia się z interwencjami, nie zdąża wrócić za akcją rywali.
Być może bierze się to stąd, że mam nieco inne zadania niż Chavez. Jak mówiłem, to ja mam rozpoczynać akcję, wprowadzać piłkę do linii pomocy, a zadaniem Osmana jest pilnowanie tyłów, czekanie na rywala przed polem karnym.
Więc twierdzi pan, że krytyka jest przesadzona?
To zależy, czego się ode mnie oczekuje.
Po piłkarzu, który rozegrał ponad 400 meczów w Eredivisie, oczekuje się dużo.
Jeśli ktoś myśli, że mam tylko przerywać akcje rywala, być w centrum wydarzeń, a potem wykopywać piłkę do przodu i patrzeć, co się z nią stanie, to może ma rację, krytykując mnie. Ale ja mam nieco inne zadania w systemie, w którym gramy. Mam wychodzić do przodu, co się naturalnie wiąże z większym ryzykiem z tyłu. Nie wszyscy jednak widzą, co robię na boisku i nie wiedzą, co mam robić. Niewiele osób widzi, że na boisku cały czas rozmawiam z kolegami z drużyny, ustawiam ich, podpowiadam, jak mają się poruszać. To też są moje zadania.
Andrzej Iwan, legenda Wisły, twierdzi, że unika pan odpowiedzialności.
To nieprawda, bo zakres moich odpowiedzialności jest bardzo szeroki. Nigdy bym tego nie zrobił. Moi koledzy mogą to potwierdzić.
Wśród tych kolegów ma pan posłuch i respekt? Jak można traktować pana poważnie, jeśli cały czas się pan uśmiecha?
Nie cały czas, potrafię się wkurzyć i zazwyczaj, kiedy coś mówię do kolegów na boisku, to znaczy, że jestem wkurzony.
Patryk Małecki raz wymownym gestem kazał się panu zamknąć podczas meczu z Polonią. Kilka razy przykładał palec do ust.
Wszyscy znamy „Małego". Wiemy, jak nieraz reaguje...
Przeprosił?
Nie. Chodzi o to, że wyjaśniałem mu, co chciałem przekazać, bo mnie nie słuchał. Kazałem mu biec za swoim zawodnikiem, a on odkrzyknął, żebym sam się nim zajął i zostawił go w spokoju. Później tłumaczyłem mu, że krzyczałem, bo chciałem coś ustalić, pomóc drużynie, żeby nie powtórzyła się podobna sytuacja. On był wtedy jednak w amoku.
To nie jedyna taka sytuacja. Na treningu pokłócił się pan z Bunozą, aż musiał interweniować trener Maaskant.
Mieliśmy małą sprzeczkę. Po stracie piłki, zamiast próbować ją odzyskać, Gordan zaczął coś krzyczeć. Kazałem mu się zamknąć i gonić rywala. Akcję przerwał trener, który powiedział Bunozie, żeby słuchał, co się do niego mówi i wyciągał wnioski. Ale takie rzeczy są na porządku dziennym w piłce. Podpowiadanie kolegom to jedna z moich najmocniejszych stron.
Gdy zimą przychodził pan do Wisły, powiedział, że nie ma nic przeciwko uczeniu młodszych.
Bunoza to dobry przykład. On jest w gorącej wodzie kąpany, chce przeciąć każdą piłkę. Czasami mówię mu: „Nie musisz wygrywać każdej piłki, żeby zwyciężyć w pojedynku". Jeśli nie masz szans odebrać komuś piłki, nie próbuj tego, bo będziesz musiał sfaulować. Niech odegra piłkę. To już znak, że wykonałeś swoją robotę. Wracaj więc na swoje miejsce. Nie idź na raz, to jedna z mądrych rzeczy, które mu próbuję przekazać. Ciągle też powtarzam, żeby nie podchodził po piłkę, gdy ją wyprowadzam, tylko przesuwał się na bok.
To sprawy, o których w niezłych, zagranicznych akademiach piłkarskich wiedzą 16-letni obrońcy.
Cóż, ale taką mamy sytuację (szeroki uśmiech). Miałem w przeszłości wielu dobrych trenerów, więc jeśli chcę coś przekazać, robię to. Dziś zwracałem uwagę młodemu bramkarzowi, żeby w trakcie gierki przestał milczeć, tylko podpowiadał defensywie.
Gorzej, jeśli generał zawodzi. Wtedy chyba trudniej się go słucha, a piłkarze zaczynają mieć do niego coraz więcej uwag. „Jeśli ktoś chce mi zwrócić uwagę, to może to zrobić" – mówił pan po przyjeździe. To znaczy, że dziś tych uwag jest więcej?
Raczej nie, ale nie przeszkadzają mi, bo w ten sposób sobie pomagamy. W Holandii jesteśmy bardzo otwarci, mówimy, co myślimy. Dotyczy to także sytuacji w tunelu przed wyjściem na boisko. Tam trwa przedstawienie, wzajemne mierzenie się wzrokiem. To część gry. Tu jest bardzo spokojnie, piłkarze ekstraklasy w tunelu przed meczem nie prowokują, stoją i pokornie czekają na mecz. Gdybym spróbował, pomyśleliby, że jestem arogantem i się wywyższam, ale przecież można mówić, co się myśli, na boisku. Powiedziałem ostatnio młodemu Czekajowi: „Mów do mnie. Jeśli tego nie zrobisz, to nie będę wiedział, a razem na pewno nie pójdziemy do przodu". Nieważne, że mam rozegranych 400 meczów, a on 2. Na boisku tworzymy zespół. Nie jestem typem, który pobije kogoś za to, że na mnie krzyknął. Bo w piłce najważniejsza jest komunikacja.
Może nie jest pan właściwym piłkarzem do polskiej ligi? Tu wciąż nie chodzi o to, żeby wyprowadzać piłkę.
W Holandii to obrońcy rozpoczynają każdą akcję i ja w taki sposób nauczyłem się grać.
Kiedy uda się panu odkleić łatkę, która do pana przylgnęła?
Na mecze z Jagiellonią i Fulham będę już całkowicie zdrowy. Przerwa na spotkania reprezentacji pozwoliła mi się odbudować. Rozumiem, że kibice są rozczarowani, ale nie tylko oni. Ja też jestem.
Rozmawiali Piotr Wierzbicki i Przemysław Zych
Kew Jaliens w ogniu pytań nieco zapędził się w kozi róg...
„Nie jestem emerytem”
(„Przegląd Sportowy”, 14.10.2011)
Czuje się pan jak piłkarski emeryt?
Nie ma mowy. Jeśli porównam siebie do wielu młodych zawodników, okaże się, że jestem od nich sprawniejszy. Spokojnie mogę grać jeszcze przez kilka lat.
Tyle że obrona z panem na czele to najsłabszy punkt Wisły. Zdaje pan sobie sprawę, że kibice i eksperci obwiniają pana za słabą postawę drużyny?
Tego nie słyszałem, ale czy to nie ta sama obrona, z którą Wisła zdobyła mistrzostwo Polski w ubiegłym sezonie?
Personalnie tak, ale na pewno nie jakościowo.
Różnica jest taka, że gramy teraz bardziej ofensywny futbol, a obrońcy większość czasu spędzają w pomocy. To oznacza, że defensywa jest bardziej narażona na błędy, niż gdybyśmy myśleli tylko o tym, by nie stracić bramki i grali czterema typowymi obrońcami i dwoma defensywnymi pomocnikami, czekając na rywala na własnej połowie. Być może dlatego tych błędów jest teraz więcej.
To głównym problemem nie jest jednak to, że panu i Osmanowi Chavezowi brakuje szybkości i dynamiki?
Nie, bo można by powiedzieć, że w ubiegłym sezonie mieliśmy ten sam problem, a jednak zdobyliśmy mistrzostwo. Poza tym wszyscy wiedzą, że za grę defensywną nie odpowiada tylko czterech obrońców. Problemy w defensywie potęguje też niemoc w wykorzystaniu stwarzanych okazji.
Czyli twierdzi pan, że gra na tym samym poziomie, co w poprzednim sezonie?
Tego nie powiedziałem. Zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie dać drużynie więcej. Tyle że w ostatnich tygodniach miałem problemy ze zdrowiem. Po meczu z APOEL-em mocno bolała mnie noga i do tej pory nie wyleczyłem jej jeszcze w stu procentach. Ale i tak daję wystarczająco dużo i robię, co do mnie należy. To chyba jednak widoczne, że nie idę tak często z piłką do przodu, jak w rundzie wiosennej. A to jest mój styl – ja lubię rozgrywać piłkę spod własnego pola karnego.
Jak to możliwe, że zespół, który walczy o mistrzowski tytuł, może sobie pozwolić na to, by wystawiać piłkarza, który nie jest do końca zdrowy?
Tak jak powiedziałem: jestem wystarczająco zdrowy, by wykonywać moje obowiązki.
Ale nie na sto procent?
Ale wystarczająco, by pomagać drużynie. W przeciwnym razie powiedziałbym trenerowi, że nie daję rady.
No więc procentowo ile traci pan przez kontuzję?
Nie wiem. Po prostu są sytuacje w meczu, w których wiem, że mógłbym coś zrobić, ale dziś czasem zastanawiam się, czy to na pewno dobry moment. Czy nie lepiej poczekać i zaatakować za chwilę? Brakuje mi nieraz szybkości, dynamiki, albo zdarzają się sytuację, gdy muszę włożyć więcej energii w to, co wcześniej przychodziło mi łatwiej.
Jeśli nie daje pan stu procent, to ile jest wystarczająco, by grać?
Zawsze daję sto procent. Z tego co mam.
To polska liga jest tak słaba, że może pan w niej grać i być wystarczająco dobrym?
Ale przecież nie mówię, że kuleję i nie jestem w stanie nic zrobić. Mam małe problemy, czuję dyskomfort, ale mogę w miarę normalnie grać. Nie traktuję ekstraklasy w inny, gorszy sposób, nie patrzę na nią z góry.
W lidze holenderskiej byłby pan w stanie grać z taką kontuzją?
Tak. Może nawet w Holandii byłoby mi łatwiej, bo tam nie gra się tak siłowo jak w Polsce.
A my po tym, co zobaczyliśmy w meczu Wisły z Twente, mamy spore wątpliwości, czy znalazłoby się jeszcze dla pana miejsce w Eredivisie.
Ja takich wątpliwości nie mam. Wcześniej wiele razy w barwach AZ grałem w Enschede i też przegrywałem wysoko, na przykład 0:3.
Holenderscy komentatorzy w czasie meczu Wisły z Twente mówili, że pan i Michael Lamey byliście najgorszymi piłkarzami tego spotkania.
Niech tak mówią, ja mam inne zdanie. Większość decyzji, które podejmowałem, było słusznych. Podawałem piłkę do zawodników w odpowiednich koszulkach. Jedyne, o co mam do siebie pretensje, to gol Marca Janko, przy którym popełniłem błąd.
Ale z duetu środkowych obrońców to pan częściej niż Osman Chavez się myli. Spóźnia się z interwencjami, nie zdąża wrócić za akcją rywali.
Być może bierze się to stąd, że mam nieco inne zadania niż Chavez. Jak mówiłem, to ja mam rozpoczynać akcję, wprowadzać piłkę do linii pomocy, a zadaniem Osmana jest pilnowanie tyłów, czekanie na rywala przed polem karnym.
Więc twierdzi pan, że krytyka jest przesadzona?
To zależy, czego się ode mnie oczekuje.
Po piłkarzu, który rozegrał ponad 400 meczów w Eredivisie, oczekuje się dużo.
Jeśli ktoś myśli, że mam tylko przerywać akcje rywala, być w centrum wydarzeń, a potem wykopywać piłkę do przodu i patrzeć, co się z nią stanie, to może ma rację, krytykując mnie. Ale ja mam nieco inne zadania w systemie, w którym gramy. Mam wychodzić do przodu, co się naturalnie wiąże z większym ryzykiem z tyłu. Nie wszyscy jednak widzą, co robię na boisku i nie wiedzą, co mam robić. Niewiele osób widzi, że na boisku cały czas rozmawiam z kolegami z drużyny, ustawiam ich, podpowiadam, jak mają się poruszać. To też są moje zadania.
Andrzej Iwan, legenda Wisły, twierdzi, że unika pan odpowiedzialności.
To nieprawda, bo zakres moich odpowiedzialności jest bardzo szeroki. Nigdy bym tego nie zrobił. Moi koledzy mogą to potwierdzić.
Wśród tych kolegów ma pan posłuch i respekt? Jak można traktować pana poważnie, jeśli cały czas się pan uśmiecha?
Nie cały czas, potrafię się wkurzyć i zazwyczaj, kiedy coś mówię do kolegów na boisku, to znaczy, że jestem wkurzony.
Patryk Małecki raz wymownym gestem kazał się panu zamknąć podczas meczu z Polonią. Kilka razy przykładał palec do ust.
Wszyscy znamy „Małego". Wiemy, jak nieraz reaguje...
Przeprosił?
Nie. Chodzi o to, że wyjaśniałem mu, co chciałem przekazać, bo mnie nie słuchał. Kazałem mu biec za swoim zawodnikiem, a on odkrzyknął, żebym sam się nim zajął i zostawił go w spokoju. Później tłumaczyłem mu, że krzyczałem, bo chciałem coś ustalić, pomóc drużynie, żeby nie powtórzyła się podobna sytuacja. On był wtedy jednak w amoku.
To nie jedyna taka sytuacja. Na treningu pokłócił się pan z Bunozą, aż musiał interweniować trener Maaskant.
Mieliśmy małą sprzeczkę. Po stracie piłki, zamiast próbować ją odzyskać, Gordan zaczął coś krzyczeć. Kazałem mu się zamknąć i gonić rywala. Akcję przerwał trener, który powiedział Bunozie, żeby słuchał, co się do niego mówi i wyciągał wnioski. Ale takie rzeczy są na porządku dziennym w piłce. Podpowiadanie kolegom to jedna z moich najmocniejszych stron.
Gdy zimą przychodził pan do Wisły, powiedział, że nie ma nic przeciwko uczeniu młodszych.
Bunoza to dobry przykład. On jest w gorącej wodzie kąpany, chce przeciąć każdą piłkę. Czasami mówię mu: „Nie musisz wygrywać każdej piłki, żeby zwyciężyć w pojedynku". Jeśli nie masz szans odebrać komuś piłki, nie próbuj tego, bo będziesz musiał sfaulować. Niech odegra piłkę. To już znak, że wykonałeś swoją robotę. Wracaj więc na swoje miejsce. Nie idź na raz, to jedna z mądrych rzeczy, które mu próbuję przekazać. Ciągle też powtarzam, żeby nie podchodził po piłkę, gdy ją wyprowadzam, tylko przesuwał się na bok.
To sprawy, o których w niezłych, zagranicznych akademiach piłkarskich wiedzą 16-letni obrońcy.
Cóż, ale taką mamy sytuację (szeroki uśmiech). Miałem w przeszłości wielu dobrych trenerów, więc jeśli chcę coś przekazać, robię to. Dziś zwracałem uwagę młodemu bramkarzowi, żeby w trakcie gierki przestał milczeć, tylko podpowiadał defensywie.
Gorzej, jeśli generał zawodzi. Wtedy chyba trudniej się go słucha, a piłkarze zaczynają mieć do niego coraz więcej uwag. „Jeśli ktoś chce mi zwrócić uwagę, to może to zrobić" – mówił pan po przyjeździe. To znaczy, że dziś tych uwag jest więcej?
Raczej nie, ale nie przeszkadzają mi, bo w ten sposób sobie pomagamy. W Holandii jesteśmy bardzo otwarci, mówimy, co myślimy. Dotyczy to także sytuacji w tunelu przed wyjściem na boisko. Tam trwa przedstawienie, wzajemne mierzenie się wzrokiem. To część gry. Tu jest bardzo spokojnie, piłkarze ekstraklasy w tunelu przed meczem nie prowokują, stoją i pokornie czekają na mecz. Gdybym spróbował, pomyśleliby, że jestem arogantem i się wywyższam, ale przecież można mówić, co się myśli, na boisku. Powiedziałem ostatnio młodemu Czekajowi: „Mów do mnie. Jeśli tego nie zrobisz, to nie będę wiedział, a razem na pewno nie pójdziemy do przodu". Nieważne, że mam rozegranych 400 meczów, a on 2. Na boisku tworzymy zespół. Nie jestem typem, który pobije kogoś za to, że na mnie krzyknął. Bo w piłce najważniejsza jest komunikacja.
Może nie jest pan właściwym piłkarzem do polskiej ligi? Tu wciąż nie chodzi o to, żeby wyprowadzać piłkę.
W Holandii to obrońcy rozpoczynają każdą akcję i ja w taki sposób nauczyłem się grać.
Kiedy uda się panu odkleić łatkę, która do pana przylgnęła?
Na mecze z Jagiellonią i Fulham będę już całkowicie zdrowy. Przerwa na spotkania reprezentacji pozwoliła mi się odbudować. Rozumiem, że kibice są rozczarowani, ale nie tylko oni. Ja też jestem.
Rozmawiali Piotr Wierzbicki i Przemysław Zych