wtorek, 9 października 2012

BOGUSŁAW CUPIAŁ: sylwetka milionera, ale nie wizjonera

Bogusław Cupiał i jego świta.


Dzięki Bogusławowi Cupiałowi Wisła stała się potentatem, a w lidze pojawili się inni milionerzy. Ale Cupiałowi od zawsze brakowało przede wszystkim cierpliwości, by osiągnąć w piłce to, o czym zawsze marzył. Właśnie mija 15 lat, odkąd kupił klub.


"Wisła i Cupiał: historia trudnej miłości"
("Przegląd Sportowy", 05.10.2012)

– Odbierałem telefon i słyszałem dwa słowa: „Wypieprz go". Nic więcej. Boguś Cupiał odkładał słuchawkę. Wszystko było jasne. Zmieniamy trenera – śmieje się Zbigniew Koźmiński, w przeszłości prezes i wiceprezes Wisły Kraków.
– Problem był tylko jeden: musiałem się nagłowić, jak uzasadnić tę decyzję trenerowi. Dorabiałem więc jakąś ideologię, wymyślałem powód i ich powiadamiałem. Tak zwalniałem Łazarka i Smudę. O wszystkim w emocjach decydował właściciel. Pytałem go: „Czemu nie dasz nam szansy, aby pracować?". Odpowiadał: „Jakby to były twoje pieniądze, to inaczej byś mówił" – przypomina sobie były działacz.

Odłącza respirator
Wspomniana sytuacja świetnie oddaje paternalistyczny charakter rządów Cupiała. Właśnie mija 15 lat, odkąd został właścicielem Wisły. W wydaniu „Przeglądu Sportowego" z 3–5 października 1997 roku pojawiła się pierwsza, choć krótka wzmianka o tym, że Wisła zyskała nowego właściciela, który obiecuje wyłożyć spore środki. Okazał się nim Cupiał (jeszcze wraz ze wspólnikami Zbigniewem Urbanem i Stanisławem Ziętkiem).

Na początku działał agresywnie. Mawiał do trenerów: „Drugie miejsce to wstyd". Franciszka Smudę pytał: „Ile jest meczów do końca rundy? Aha, piętnaście? No to poproszę na koniec rundy 45 punktów". Plany miał mocarstwowe – monopol w lidze i Liga Mistrzów.

Nigdy się nie powiodły. Wprawdzie z zupełnego bankruta, w którym brakowało na wodę mineralną, uczynił potentata, zdobywcę ośmiu tytułów mistrza Polski, uczestnika 1/8 finału Pucharu UEFA i ostatnio 1/16 finału Ligi Europy, ale za sprawą codziennej nadopiekuńczości – przy jednoczesnym braku klarownej, wieloletniej strategii – tak uzależnił klub od swoich humorów, że po 15 sezonach Wisła wciąż wyciąga ręce po jego pieniądze. Gdy więc odłączył respirator, pacjent zaczął się dławić. Dziś Wisła miota się w drugiej części tabeli i na lata grozi jej ligowe przeciętniactwo. Gdy nie wypalił kolejny pomysł na Ligę Mistrzów, właścicielowi znów zabrakło wytrwałości, ale przede wszystkim... decyzji, których nie podjął wiele lat temu. Fani doceniają, co zrobił dla klubu, ale od niedawna pozwalają sobie na coraz ostrzejszą krytykę. Wątpią, czy Biała Gwiazda z tym właścicielem kiedykolwiek wrzuci wyższy bieg. Wisła i Cupiał – to bardzo trudna miłość.

Milioner przez lata pompował do klubu pieniądze Tele-Foniki. Zasypywał w ten sposób dziurę w budżecie Wisły, gdy ta nie mogła utrzymać się z innych źródeł. Formalnie robił to zwykle za pomocą pożyczek. Tak też postąpił w marcu, gdy Wisła – ku swojemu rozczarowaniu – straciła płynność finansową. Niechęć Cupiała do mediów sprawiła, że przez lata wokół długu wewnętrznego Wisły i oceny jego zamiarów narosły legendy.

Lubi ograć Waltera
Dobroczyńca czy inwestor? Na to pytanie wielu chciałoby odpowiedzieć, ale mało kto pod nazwiskiem. Na wyobraźnię ludzi działa przykład niegdyś wyklętych przy Reymonta Andrzeja Iwana czy Marka Motyki, który przez sześć lat miał zakaz wstępu na stadion. Jak się opowiada na Wiśle, Cupiała rzekomo zdenerwowała... ostra gra w meczu z Wisłą prowadzonych przez niego piłkarzy Szczakowianki Jaworzno.

Według ludzi z otoczenia właściciela Białej Gwiazdy Cupiał to fanatyk dobroczyńca: „Nigdy nie myślał o odzyskaniu włożonych pieniędzy". Ale porywczy charakter sprawił, że nie był w stanie zrealizować swoich marzeń. Od zawsze brakowało mu cierpliwości i wyczucia, komu zaufać w piłkarskim biznesie. Praktycznie nigdy nie pozwolił długo pracować ludziom, którzy mieli większe pojęcie o piłce nożnej niż on. Przez lata otaczał się niewłaściwymi doradcami, na co – według tych, którzy pracowali dla niego – wpływ miały mieć osobliwe czasy, w których zjawił się w polskim futbolu. W latach 90. w środowisku piłkarskim roiło się od byłych esbeków. Znalezienie ludzi godnych zaufania i znających się na pracy w profesjonalnym klubie graniczyło z cudem.

– Mariusz Walter i Jan Wejchert mieli trochę więcej szczęścia niż Cupiał. W Legię zainwestowali pięć lat później, a rzeczywistość w 2003 roku była już trochę inna. W polskiej piłce pojawili się pierwsi menedżerowie – dowiaduję się od osoby, która zna właściciela Wisły.

W gronie doradców Cupiała są m.in. piłkarscy laicy z Tele-Foniki oraz... kierowca i ochroniarz, który jeździ z nim od lat. Wszyscy zausznicy są od niego uzależnieni finansowo. Jak przekonują nas osoby z otoczenia Cupiała, obawiają się, że szef wybuchnie, więc bywa, że mówią mu to, co chciałby usłyszeć. Niestety, tak nie wygląda przepis na klub z Ligi Mistrzów. Zdarzało się też, że Cupiał dzwonił do dziesięciu osób – w przeszłości kontaktował się nawet z piłkarzami – i pytał ich o zdanie, a potem złościł się, że ktoś puścił newsa do prasy...

– Cupiał to wielki człowiek piłki. Lata na finały Ligi Mistrzów, chciałby w niej zobaczyć Wisłę. Za to wszystko, co przeszedł i za koszty, jakie poniósł, to mu się należy. Niestety, nie wiem, czy przy jego stylu pracy kiedykolwiek te marzenia się ziszczą – powątpiewa Koźmiński.

Pełna kontrola
Dziś Cupiał ponownie przeżywa fazę rozczarowania i po okresie rozpasania nakazał ciąć koszty. Zmienił strategię, wrócił do tańszego modelu, który wcześniej... też nie dał Ligi Mistrzów. Wiosną wymienił całą ekipę z prezesem Bogdanem Basałajem i Stanem Valckxem. Podjęła ona ogromne ryzyko błyskawicznego awansu do piłkarskiej elity. Słowo „podjęła" jest ważne. Bo choć Cupiał zwykle dokładnie kontroluje wydatki, to niektórym prezesom pozwala na bardziej swobodne planowanie budżetu. Tak było tym razem. Przesadzili, a potem nie znaleźli planu wyjścia z tarapatów. I nie chcieli zmierzyć się ze zbliżającą się górą lodową. Pozwolono im honorowo podać się do dymisji.

Kondycja Wisły była tajemnicą, lecz kolejną zmianę wizji można było przeczuwać. Przed rezygnacją Basałaja Cupiał miał kontaktować się tylko ze Zdzisławem Kapką. Byli pracownicy wiedzą, że zdarza mu się dzwonić po trzy razy dziennie do urzędującego prezesa, ale gdy przestaje, oznacza to, że zbliża się jego koniec.
Pół roku temu po raz drugi zatrudnił Jacka Bednarza, bo lubi dawać drugą szansę. Ludzie z jego otoczenia sądzą, że tym samym powoli dochodzi do ściany z napisem: „wszystkie warianty przerobione". Bednarz pracował dla niego w latach 2007–2009.

– Miał drużynę Polaków, miał całą drużynę obcokrajowców. Zatrudniał trenerów z Polski, Czech, Holandii. Dziś widzi, że nie jest tak, że któryś pomysł na sto procent zagwarantuje mu sukces. Dostrzegł, że każdą strategię czy człowieka trzeba oceniać z osobna – mówi Franciszek Smuda.

Czy Cupiał dobrze wykorzystał potencjał ludzi, których zatrudniał? Od początku wykazuje on sporą ostrożność, jeśli chodzi o zaufanie do pracowników. Wielu wskazuje na tę przezorność jako jedną z przyczyn porażek w eliminacjach Ligi Mistrzów i obecnej degrengolady klubu.

– Powtarzałem mu: „Stworzyłeś potęgę Tele-Foniki za pomocą fachowców z różnych regionów. Nam też daj szansę". Ale on nigdy nikomu nie dał się przekonać – twierdzi Koźmiński.

W przeszłości dochodziło do wielu absurdów. Zdarzało się, że członkowie zarządu codziennie po wyjściu z klubu ustalali wspólną wersję zdarzeń przepracowanego dnia. Na wypadek telefonu od właściciela i przepytywania wszystkich po kolei: „Co się dzisiaj działo?". Uznali, że gdyby jeden z nich odpowiedział inaczej, to szef mógłby pomyśleć, że kręcą. A telefonów było sporo, bo – jak być może przesadnie wspominają byli prezesi – w Wiśle nawet sprzedaż juniora nie odbywa się bez jego wiedzy, nie mówiąc o transferach piłkarzy pierwszego zespołu. Pełna kontrola. Jeden z przewodniczących rady nadzorczej zwykł mawiać do prezesów zarządu, upewniając się kilka razy: „Chcesz wydać JEGO sto tysięcy?".

– Pamiętam, że gdy rozmawialiśmy z przedstawicielami innego klubu o transferze jakiegoś piłkarza, to z Kapką wychodziliśmy do WC i stamtąd dzwoniliśmy do Bogusława, żeby mu przekazać kolejne ustalenia. Przed ludźmi, z którymi negocjowaliśmy, udawaliśmy, że to my decydujemy – śmieje się Koźmiński.
Przesadny udział w codziennym życiu klubu to jedno oblicze Cupiała. W przeciwieństwie do wielu innych właścicieli polskich klubów przynajmniej nie nabrał nawyku wtrącania się do pracy trenerów.
– Wychodzi z założenia, że nie po to ich zatrudnia, aby jeszcze on miał coś robić – przekonuje Smuda, ale podkreśla, że dziś Cupiał lepiej rozumie piłkę: – Piętnaście lat to szmat czasu. Gdy czasami podrzuci mi jakąś radę, potrafi mnie nią zastrzelić. Złapał piłkarskiego bakcyla – przekonuje były dwukrotny trener Wisły.

Po co panu ta Wisła?
Tyle że w Myślenicach często słyszy narzekania: „Po co panu ta Wisła?". Wszyscy zastanawiają się, czy przez zadłużenie klubu, spółki zależnej od Tele-Foniki, niechętnie na firmę produkującą kable spoglądają banki. Można sądzić, że dla kablowego biznesu wygodniej byłoby, gdyby pozbył się Wisły.
– Kilka razy my, piłkarze odczuliśmy, że pracownicy Tele-Foniki mają nam za złe, że ta zabawka jest zbyt droga, choć sam prezes nigdy tego nam nie powiedział... – przyznaje Tomasz Frankowski. Nie powiedział, bo on tej Wiśle kibicuje.

– Kocha piłkę, ogromną satysfakcję sprawia mu pokonywanie Waltera i Rutkowskiego czy ogranie na boisku Filipiaka, zabranie mu na wiosnę trenera Probierza. Tym bardziej że szkoleniowiec był już dogadany z właścicielem Comarchu i Cracovii – przyznaje jeden z byłych prezesów. To najlepsza odpowiedź, dlaczego przez tyle lat – mimo braku umiejętności zbudowania spójnej wizji klubu – Cupiał nie odszedł.
Po rozmowach z ludźmi, którzy często z nim przebywali, tworzy się obraz człowieka, który mimo rozczarowania brakiem awansu do Ligi Mistrzów czuje odpowiedzialność za Wisłę. Za pomocą niewielkiej pensji pozwala dziś z godnością zestarzeć się jej legendom: Kapce (pracuje jako skaut) i Adamowi Musiałowi (szef ochrony stadionu). Ale w jakimś sensie jest też niewolnikiem swojego sentymentu do Wisły, zakładnikiem środowiska i kibiców.

Gdy tylko słyszy, że fani chcą transferów, zirytowany zawsze odpowiada: „To niech się do nich dorzucą". Nie ma komu oddać klubu, lecz zainwestować więcej też nie chce. Chciałby oddać go komuś rozsądnemu, ale z drugiej strony nie wie, czy nie będzie gorzej.

– On tych kibiców wręcz się obawia – mówi jeden z byłych współpracowników. W kuluarowych rozmowach Cupiał ma nazywać fanów „radą nadzorczą". Pod ich presją zwolnił kiedyś Kapkę, którego kibice Wisły wyzywali od esbeków na meczu oldbojów. Były piłkarz Białej Gwiazdy startował w wyborach do Parlamentu Europejskiego i w oświadczeniu lustracyjnym napisał, że pracował w organach bezpieczeństwa PRL (później w wywiadzie wyjaśniał, że posiadał tzw. lewy etat w milicji, ale nie pracował dla SB).

– Gdyby dziś fani krzyknęli: „Cupiał, wynoś się!", z dnia na dzień rzuciłby to w diabły – mówi z przekonaniem jedna z osób, które sterowały klubem. – Pytałem go kiedyś, skąd bierze się jego obawa przed tłumem. Odpowiedział: „Jakbyś kiedyś przeżył to, co ja, i na twój dom szedłby tłum, to myślałbyś podobnie".

W 2002 roku pracownicy zlikwidowanego zakładu Tele-Foniki w Ożarowie przyjechali autokarami do Myślenic i rozpoczęli marsz pod dom Cupiała. Zatrzymała ich dopiero policja.

Wszystkie rozterki i zmiany wizji spowodowały, że mimo sfinansowania najpiękniejszego okresu w całej historii klubu przez 15 lat nie zbudował przy Reymonta nic trwałego. Od kilku lat Wisła działa z coraz mniejszym rozmachem. Za pieniądze miejskie i Unii Europejskiej powstał 33-tysięczny stadion, ale Cupiał nie zbudował profesjonalnej szkółki piłkarskiej. Jej brak obok słuchania kiepskich doradców i niestabilności struktur to największy zarzut, który obciąża jego konto. Akademia wprowadziłaby Wisłę na inny poziom.
Jeszcze na początku rządów ściągał najzdolniejszych młodzieżowców z całego kraju. Po ich przyjeździe do Krakowa okazywało się, że trzy grupy juniorów i trampkarzy muszą na miejscu trenować... na jednej płycie. Później z infrastrukturą wcale nie było dużo lepiej, mimo że wiele lat temu w jego posiadaniu znalazły się ziemie, na których można było postawić ośrodek.

Gdy w 2003 roku tuż po awansie do 1/8 finału Pucharu UEFA udzielił wywiadu Michałowi Białońskiemu z „Gazety Wyborczej", mówił jeszcze: „Zamierzamy zająć się szkoleniem trampkarzy". „Najpierw trzeba stworzyć dobrą bazę treningową". „Mamy nadzieję, że za kilka lat trenowanie w juniorach Wisły to będzie powód do dumy". Zachwycał się wizytą w ośrodku Lens. Mówił, że klub potrzebuje 3–4 boisk treningowych i stadionu. Ale uszło z niego powietrze.

Wygrało w nim przekonanie, że pompowanie pieniędzy w klub kosztowało go tak wiele, że do tej inicjatywy musi włączyć się miasto. Cupiał powtarzał prezesom, których zatrudniał, że on daje piłkarzy, co kosztuje go horrendalne pieniądze, więc stadion i baza treningowa to obowiązek samorządu. Niegdyś doszedł też do przekonania, że przepisy nie chronią klubów, które szkolą młodzież. Do zmiany zdania próbowali go nakłonić wszyscy prezesi. Nikomu się nie udało.
– Jego koronny argument przeciw rozpoczęciu poważnego szkolenia w Wiśle wygląda tak: „Przyjadą Niemcy i zabiorą naszego najzdolniejszego zawodnika. Zapłacą tylko niskie odszkodowanie, i po co nam to?" – mówi jeden z bliskich ludzi Cupiała. Pół roku temu słychać było opinie, że na jego wyobraźnię bardzo intensywnie podziałał przykład szkółki Legii. Przyglądał się inicjatywie bardzo uważnie. Zobaczył, że skoro wychodzą z niej piłkarze pokroju Rafała Wolskiego, może to być dobry pomysł. Ale w tym czasie nie podjął żadnych starań.

Wiara w liczby
Aby wyjaśnić, jakie są jego plany, próbowałem się z nim skontaktować, ale telefon Cupiała milczy. Z unikania mediów uczynił swoją zasadę. Tylko wiara w przesądy ma szansę zatrzymać trudną miłość, którą obdarzył Wisłę. Wierzy w szczęśliwe liczby, zapisałe je nawet w rejestracji samochodu. Kiedyś przed meczem w Radzionkowie prosił trenera Łazarka: „Wojtuś, strzel mi siedem bramek". Dostał cztery gole. Łazarek wyleciał z pracy zaraz po meczu.

Smuda przypomina sobie spotkanie ze Stomilem, wygrane 6:0. – Było dwadzieścia minut do końca. Spojrzałem na niego. Siedział w loży. Uśmiechnęliśmy się do siebie. „Będzie siódemeczka!" – każdy z nas tak pomyślał. Niestety, Frankowski się zaciął. No i po meczu zamiast cieszyć się z wygranej 6:0, myśmy się na siebie poobrażali – śmieje się Smuda.

Tylko na tej irracjonalnej podstawie można sądzić, że po Atenach 2005 i Nikozji 2011 – dwóch pechowych porażkach w eliminacjach LM – Cupiał jeszcze wierzy, że kiedyś będzie ten trzeci raz i okaże się szczęśliwy. No bo... do trzech razy sztuka? Koźmiński: – Pamiętam, że gdy Wisła przegrywała, wpadał w szał. Krzyczał: „Sprzedajemy klub! Zbyszek, dzwoń do syna! Niech szuka inwestora we Włoszech!". Ale prawda jest taka, że on nigdy nie odejdzie. Wisła bez Cupiała nie istnieje, a on nie istnieje bez piłki. Szczęściem Wisły są jego pieniądze. Niestety, dramatem dla niej są jego przyzwyczajenia. PRZEMYSŁAW ZYCH, Twitter: @PrzemZych

wtorek, 25 września 2012

PROBIERZ WISŁY NIE ZAWRÓCI?

 

 

 

 

 

   

 

 

 

WISŁA MICHAŁA PROBIERZA

Liczba podań w akcjach Wisły w meczu z Pogonią w Szczecinie (0:2)

1 podanie - 27 akcji

2 podania - 49 akcji

3 podania - 22 akcje

4 podania - 8 akcji

5 podań - 5 akcji

6 podań - 2 akcje

7 podań - 1 akcja

WISŁA KAZIMIERZA MOSKALA

Liczba podań w akcjach Wisły w meczu z Zagłębiem w Lubinie (2:2) *

1 podanie - 33 akcje

2 podania - 45 akcji

3 podania - 19 akcji

4 podania - 19 akcji

5 podań - 15 akcji

6 podań - 9 akcji

7 podań - 4 akcje

8 podań - 3 akcje

9 podań - 3 akcje

10 podań - 0 akcji

11 podań - 0 akcji

12 podań - 2 akcje

13 podań - 2 akcje (po jednej padł gol)

* ostatni wyjazdowy mecz Kazimierza Moskala (luty 2012)

CZYTAJ TEŻ: Teraz Wisłę czeka marsz na boso – jakie kłopoty finansowe ma Wisła

"Probierz Wisły nie zawróci?"

("Przegląd Sportowy", 21.09.2012) 

Michałowi Probierzowi zaczyna kończyć się czas. Jego pomysł na Wisłę - granie bardziej bezpośredniej, szybszej piłki, na razie się nie przyjął.

Wisła to największy test w karierze szkoleniowej Michała Probierza. Jest krok od tego, by został zaszufladkowany jako trener stworzony do pracy w małych klubach. Facet, który krzyknie, stłucze szybę w szatni, zadziwi piłkarzy, wywróci hierarchię w drużynie, na kilka miesięcy postawi zespół do pionu i po jakimś czasie trafi w nowe otoczenie, gdzie proces się powtórzy. Czy słusznie?

Jego metody sprawdzały się w Polonii Bytom, Jagiellonii Białystok i ŁKS Łódź. Umiejętnością zawrócenia biegu rzeki zdobył sobie przychylność kibiców i mediów. Transfer do któregoś z wielkich klubów wydawał się naturalną koleją rzeczą.

Miejsce w Legii było zajęte, a usługami Probierza nie był zainteresowany Lech. Szefowie Kolejorza wątpili w warsztat trenerski Probierza. W prywatnych rozmowach powtarzali: „Przecież to drugi Franek Smuda, a my nie potrzebujemy drugiego Smudy". Zgłosiła się Wisła.

Potwory z mokradeł
Probierz wiedział, że przy Reymonta czeka go trudne zadanie. Zdawał sobie sprawę z części problemów, które czekały za rogiem. Ale rzeczywistość go przygniotła. Mógł spodziewać się, że przejmuje klasowy zespół, który właśnie doszedł do 1/16 finału Ligi Europy. Tymczasem codziennie z mokradeł wyłaniają się kolejne potwory.

Do gabinetu prezesa z pytaniami o wypłaty przychodzą kolejni piłkarze. Część z nich Wisła sprzedaje aby uregulować zobowiązania wobec najgłośniej narzekających i nie pozwolić, by na pokładzie wybuchł otwarty bunt. Dziś najlepsi zawodnicy, w tym Maor Melikson, pokazują, że nie chcą już grać w tym klubie. Probierz przekonał się, jak niewiele znaczyły słowa Izraelczyka, których w mediach zapewniał o miłości do Wisły.
Szybko też dostrzegł, że przejął podzielony zespół, który osiągnął swój punkt kulminacyjny i który – niezależnie, kto by tę drużynę objął – raczej czeka zjazd w dół. Wyniki w każdym klubie to suma umiejętności piłkarzy i trenera plus okoliczności. A uwarunkowania czynią zadanie Probierza bardzo trudnym. Wprawdzie w poprzednim sezonie z pieniędzmi zalegał zawodnikom m.in. Ruch czy Śląsk (premie), ale tamte zespoły tworzyli gracze, którzy chcieli w nich grać.

Mimo piętrzących się problemów (błędów sędziów, kontuzji i innych wypadków losowych) nie spodziewał się, że po 4. kolejkach drużyna będzie miała tylko 4 punkty, a piłkarze będą grać w tak niechlujny i mało ambitny sposób.

Nowa ksywka
Nagle przestał przypominać człowieka, który sypał anegdotami jak z rękawa. Według piłkarzy widać po nim znacznie większą nerwowość niż na początku pracy w Wiśle, gdy wiedział że dysponuje czasem. W poniedziałek tylko przemknął obok dziennikarzy. Dzień później zamknął treningi, a ochroniarze czuwali, aby nieproszeni goście nie weszli na teren stadionu.

Ale nie składa broni. Codziennie szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego Wisła tak słabo rozpoczęła sezon. Po kolei rozmawia z każdym piłkarzem, pyta o pozaboiskowe sprawy, analizuje każdy detal. Dopytuje zawodników, czy zmniejszyć intensywność treningu, czy nie czują się przemęczeni. Jest bezpośredni, nie owija w bawełnę i szybko potrafi przejść do rozbrajającego pytania: „Co się dzieje? Pijesz?". Otwartością przypomina Smudę.

Piłkarze najlepiej poznają trenera w trakcie okresu przygotowawczego. To wtedy wiślacy dostali ostry wycisk i nadali Probierzowi ksywkę „Hitler". Przekonali się, że to zwolennik niemieckiej szkoły i lubi trzymać reżim w zespole. Nie wszyscy się z nim zgadzają. W opozycji jest np. Radosław Sobolewski, który z racji podobnego wieku do trenera, pozwala sobie marudzić i nie zgadzać się z szefem. A Probierz wyznaje zasadę „partnerstwo tak, demokracja nie". Czy należy się przejmować zdaniem piłkarzy? Wspominany do dziś w Wiśle przypadek Dana Petrescu pokazuje, że niekoniecznie.
Probierz znalazł się w Wiśle w bardzo specyficznej sytuacji. Nie ma już grupek w szatni, jak było pół roku temu, ale wielu graczy nie chce grać dla tego klubu. Czy inny człowiek wycisnąłby więcej z tego zespołu?

Być może problem, którego Probierz nie bierze pod uwagę, tkwi w sposobie komunikacji i jego zachowaniu, który sprawdzał się w małych klubach. Gdy przyszedł na pierwsze zajęcia, zaskoczył piłkarzy mistrza Polski. Gracze Wisły nie byli przyzwyczajeni do wysłuchiwanie krzyków i ciągłych wojskowych rozkazów. Oczekiwali rzeczowej rozmowy jak za kadencji Kazimierza Moskala czy Roberta Maaskanta. Jego krzyki „Co ty k... robisz?", „Czy mówię do ciebie po chińsku?" nie przypadły nikomu do gustu.

Zdziwienie wywołała też zmiana sposobu trenowania. Na zajęciach u poprzednich szkoleniowców zawodnicy konsekwentnie ćwiczyli wyprowadzanie piłki, od bramkarza poprzez obronę i linię środkową. Gra Wisły oparta była na wielu podaniach. Probierz to zmienił, nakazał częściej zagrywać daleko. Piłkarze zaakceptowali instrukcje nowego trenera, ale nie odczuwali radości z gry. Dziś Wisła ma problem z utrzymywaniem się przy piłce.

Inny pomysł na Wisłę
Moskal sprawę stawiał jasno: „zamierzam grać ofensywnie, jak Barcelona". Swój cel osiągnął, chociaż trzeba przyznać, że styl Wisły przybrał formę groteskową. Wymiana podań stała się sztuką dla sztuki, jak choćby w wyjazdowym meczu ze Standardem Liege, gdzie drużyna utrzymywała się przy piłce, ale nie oddawała strzałów na bramkę rywala (wynik 0:0), czy ostatnim spotkaniu kadencji Moskala (z Koroną 0:1), gdy piłkarze wymieniali setki podań wszerz boiska. Potrafili jednak też strzelić gola Zagłębiu Lubin (2:2) wcześniej 13 razy podając sobie piłkę.

Probierz widział, że tamta Wisła miała kłopot ze zdobywaniem bramek. Uznał, że grę oprze na skrzydłowych, którzy będą zagrywać do Cwetana Genkowa – surowego technicznie, ale dobrze nachodzącego na piłkę. To ćwiczył w sparingach, ale mecze towarzyskie nie wykazały mankamentów drużyny. Ujawniły się dopiero w spotkaniach ligowych.

W nich nagle zmienił się sposób gry obu skrzydłowych. Ivica Iliev i Maor Melikson cały czas chcą otrzymywać piłkę do nogi i ścinać z nią do środka boiska. Żaden z nich nie ma ochoty, by ścigać się z obrońcami wzdłuż linii bocznej. Przez to gra Wisły stała się bardzo czytelna. Probierz widzi problem, ale skrzydłowi chcą błyszczeć, przy tym się nie wysilając.
Kolejny detal, który Probierz próbuje zmienić, to sposób zagrywania piłek do Bułgara. Obaj skrzydłowi mają manierę przesadzania z dryblingiem. Szczególnie Iliev – gdy minie rywala i mógłby dośrodkować, „nawija" obrońcę po raz kolejny. Genkow spodziewając się zagrania wychodzi do podania, potem drugi raz, ale za trzecim poddaje się. Na treningach skrzydłowi słuchają uwag Probierza, ale w meczach wychodzą ich przyzwyczajenia.

Następny problem, z którym zmaga się trener Wisły, to brak pracy w defensywie dwójki skrzydłowych i Łukasza Garguły. Żaden z nich nie chce wracać na własną połowę za przeciwnikiem. Ciągle pozostają za linią piłki, a Melikson zostawia Jana Frederiksena na pastwę dwóch rywali. Izraelczyk obraził się na Wisłę, gdy nie został sprzedany do Celticu. Dziś można się zastanawiać, czy nie był to błąd, ale wówczas w klubie nie chcieli sobie pozwolić na tak duże osłabienie zespołu. Widać, że on, Iliev i Garguła odpuszczają w grze kontaktowej. Jedynym piłkarzem, który zbiera piłki jest wykonujący tytaniczną pracę Cezary Wilk.

Wisła go przerasta?
Tak wygląda obraz Wisły. Przed meczem w Szczecinie Probierz powiedział w Canal+: „Polska to dziwny kraj. Za szybko zwalniamy trenerów. Nie dajemy im pracować". Ma rację, ale w związku trener – klub, może też dojść do momentu, w którym wszyscy dojdą do wniosku, że sprawy nie idą w dobrą stronę, a zadanie zawrócenia biegu Wisły przerasta warsztat Probierza. To jedna strona medalu. Druga – jeśli Bogusław Cupiał zwolni go zbyt szybko, po latach może pożałować tej decyzji tak jak zwolnienia Dana Petrescu. PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych

piątek, 7 września 2012

FACET Z NIECODZIENNYM DRYBLINGIEM
Paweł Wszołek to świetny przykład na to, że jeśli kiwasz, to zawsze sobie poradzisz. Najpierw na podwórku, potem w lidze, a na koniec pewnie i w kadrze. Oryginalny zwód w wieku 20 lat zaprowadził piłkarza Polonii Warszawa aż na zgrupowanie reprezentacji Polski.

"Drybluje jak pijany"
("Przegląd Sportowy", 30.08.2012)

Wielokrotnie zastanawiałem się, jak wychodzą mi niektóre zwody. Przyznam, że część wygląda dziwnie. Już na podwórku koledzy mówili mi, że to jest nie do odszyfrowania, że kiwam... jakbym był pijany. Mój drybling jest taki trochę niecodzienny – śmieje się 20-letni Paweł Wszołek.

Obrońca w jedną, on w drugą
– Te zwody udają mi się coraz częściej. Ale zapewniam, że są sztuczki, których jeszcze nie zaprezentowałem, a które na treningach wychodzą mi coraz lepiej. Właśnie szykuję kolejną na ligę. Nie zdradzę, co to będzie. Najpierw przekonają się o tym obrońcy. To zwód, po którym na pewno ja pobiegnę w jedną stronę, a obrońca w przeciwną – uśmiecha się piłkarz, który uwielbia podglądać, jak rywali mijają Fernando Torres i Kaka.

Pół boiska na rękach
Szybkość i balans ciałem to jego największe atuty. Gra w takim stylu, bo wiele zyskał na ćwiczeniach z dżudo i szermierki, którą trenował w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Gdańsku. Dlatego niedawno nie miał żadnych kłopotów z przejściem połowy boiska... na rękach, gdy założył się o napój izotoniczny z jednym z piłkarzy Polonii.

Dobra forma na początku nowego sezonu sprawia, że znów warto mu się przyjrzeć. Poprzedni rozpoczął od mocnego akcentu. Wchodził z ławki i żywiołowością porwał publikę Polonii Warszawa przy Konwiktorskiej, ale potem często nie potrafił utrzymać takiej dyspozycji. Mimo to zainteresowało się nim kilka klubów. W tym, jak utrzymuje Wszołek, jeden zagraniczny.
– Latem przyszła oficjalna oferta z Genoi. Wcześniej Włosi oglądali mnie w meczach, w których akurat dobrze wypadłem, czyli z Legią (2:1 – asysta), Ruchem (0:1), Śląskiem (3:0 – dwie asysty) i Jagiellonią (4:1 – gol). Z menedżerem doszliśmy jednak do wniosku, że poczekamy i do tematu wrócimy za pół roku. Czas działa na moją korzyść, a zimą Włosi też będą chętni. W międzyczasie muszę sporo poprawić, między innymi grę w defensywie – zapewnia młody gracz polonistów.

Za granicę Wszołek nie spieszył się też w wieku 15 lat. Został królem strzelców w turnieju rozgrywanym w Marsylii (w barwach zespołu Pomorza) i do Wisły Tczew, której jest wychowankiem, przyszła propozycja z Olympique Marsylia.

– W klubie namawiali mnie, żebym spróbował. W końcu uznaliśmy z rodzicami, że na wyjazd jest zbyt wcześnie. Na dodatek oni musieliby wyjechać ze mną. Myślę, że wówczas nie poradziłbym sobie. Ale wkrótce pojawiła się propozycja z Polonii Warszawa. Wybrałem ją, chociaż do Tczewa też przyjeżdżał oglądać mnie Mirosław Trzeciak z Legii – wspomina.

Kłopoty wychowawcze?
Niedawno zainteresowanie wykazywał również Lech Poznań, do którego skrzydłowy mógł trafić już wiele lat wcześniej (brał udział w naborze do rocznika 1992). Ale jak ustaliliśmy, przed nowym sezonem w Kolejorzu uznali, że Wszołek sprawia problemy wychowawcze. Piłkarz się dziwi:
– Mogę powiedzieć tak: wiem, że mam trudny charakter, że nie jestem łatwy i miewam swoje wybryki, ale na pewno nie sprawiam problemów wychowawczych. To jakaś bzdura. Nie mam pojęcia, od kogo wyszła ta informacja, ale sądzę, że od osoby, której już nie ma w Polonii. Może boi się konkurencji? Może poszło o to, że często wyrażam swoje zdanie i potrafię się obrazić? No, przyznam się, że zdarza się, iż naszczekam i powiem za dużo, ale to wynika z ambicji – broni się Wszołek.

O zdanie pytamy trenera Jacka Zielińskiego, który wprowadzał skrzydłowego do składu „Czarnych Koszul". – Zdarzało mu się coś palnąć, jak to młodemu chłopakowi, ale nie miałem z nim żadnych problemów. Sygnały o kłopotach z nim miałem tylko od Libora Pali, gdy po raz pierwszy pracowałem w Polonii, a on grał w Młodej Ekstraklasie – wyjaśnia nam były trener Polonii.

O tym, że 20-latek nie obawia się powiedzieć co myśli, można się było przekonać już wiosną. Mówił wtedy dziennikarzom o ingerencji właściciela Józefa Wojciechowskiego w sprawy drużyny: „Zamiast skupić się na grze, zastanawiamy się, co prezes powie po meczu". Bronił trenera Jacka Zielińskiego: „Zmiana nie poprawi gry". Skrytykował też postawę niektórych kolegów: „(...) ale są też i tacy, którzy zawsze wtedy, gdy drużynie nie najlepiej się wiedzie, zaczynają nagle chorować".
– Mam swoje zdanie i zawsze będę je miał. Gdy coś mi się nie podoba, to wolę powiedzieć, co myślę. Niektórzy mogą postrzegać moją otwartość jako wadę, bo może mnie zgubić, ale ja uważam, że to raczej jest zaleta. Trzeba mieć swoje zdanie, bo to pomaga w życiu – uważa zawodnik.

Zagraniczni też się lenią
Pytamy więc, co myśli o słowach Marka Koźmińskiego, który kilka dni temu w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego" ostro skrytykował polskich piłkarzy.

– Nie zgodzę się. Nie wiem, jak pan Marek Koźmiński kiedyś trenował, ale widzę, że są w lidze zawodnicy, którzy są leniami,i są tacy, którzy trenują na maksa. Mówimy o polskich piłkarzach, a na własne oczy widziałem w Polonii kilka przypadków, gdy to zawodnicy zagraniczni trenowali jak lenie, a polscy się przykładali – krytykuje postawę części obcokrajowców Wszołek.

– My, młodzi, musimy brać z kogoś przykład. Z doświadczonych piłkarzy, którzy pograli poważnie w piłkę. Ale gdy w ostatnim sezonie patrzyło się na czołowych zagranicznych zawodników Polonii, którzy mieli wyróżniać się swoją grą i zaangażowaniem, to zastanawiałem się: Jezu, ja mam tak grać jak oni?. Na kogo tu patrzeć? Z kogo czerpać przykład? Widziałem zawodników, którzy dobrze grali w poprzednim klubie, a w Polonii zupełny piach – ocenia.

Na koniec pytamy go jeszcze o przeniesienie Polonii do Katowic. – Całe szczęście, że Polonia została w Warszawie. To wszystko, co działo wokół klubu, było nie na miejscu. To było chore. Jak to sobie wszyscy wyobrażali? – zastanawia się.

Ale sam zdaje sobie sprawę z wielu własnym mankamentów. Trenerzy zarzucają mu na przykład braki techniczne.
– Dwa albo trzy razy w tygodniu zostaję 20-30 minut po zajęciach. To są najważniejsze chwile dla mojej przyszłości, nawet ważniejsze niż sam trening. Ćwiczę różne elementy z Danielem Gołębiewskim czy Łukaszem Teodorczykiem. Wiem, że muszę poprawić technikę oraz grę w defensywie. Wprawdzie w meczach ligowych coraz częściej pracuję w obronie, ale wciąż mam wiele do poprawienia. Dużo czasu poświęcam na doskonalenie prowadzenia piłki lewą stopą, bo to ważne, abym radził sobie z grą na obu skrzydłach – przyznaje polonista. Wie, że aby się wyróżnić, musi regularnie strzelać gole i asystować. W ciągu 1440 minut, które przez prawie dwa lata spędził na boiskach ekstraklasy (to łącznie 16 pełnych meczów), udało mu się zdobyć 3 bramki i zaliczyć 6 asyst. – Wiele można osiągnąć za sprawą lepszego poruszania się po boisku – analizuje.

Oddany za pięć piłek
– Ten chłopak robi szybkie postępy. Kiedyś na boisku był... dziki. Teraz z każdym miesiącem nabiera ogłady i siły. Dziś na przykład mocno stoi na nogach, trudno go wywrócić. Dajmy mu jeszcze rok w podstawowym składzie Polonii i wtedy oceńmy. W tym czasie powinien nadal się rozwijać, spróbować zapukać do kadry i dopiero później myśleć o wyjeździe zagranicznym – uważa były trener warszawian Jacek Zieliński.
Jeśli Wszołek nadal będzie czynił postępy, to wkrótce może być wart trochę więcej niż milion złotych, który nowy właściciel „Czarnych Koszul" Ireneusz Król zapłacił Józefowi Wojciechowskiemu za pełnomocnictwo do transferu. Ku rozpaczy Lechii Gdańsk, bo nie dość że ostatnio Wszołek ją pogrążył (gol, asysta i zwycięstwo 3:1), to odchodząc z Polonii za pokaźną sumę, znów przypomniałby gdańskim działaczom, że kilka lat temu 13-letniego Wszołka oddali do Wisły Tczew za... pięć piłek. PRZEMYSŁAW ZYCH,  twitter: @PrzemZych

czwartek, 6 września 2012

 Z CYKLU: BRUTALNIE O EKSTRAKLASIE CZĘŚĆ 2. MAREK KOŹMIŃSKI

Marek Koźmiński, dziś biznesmen i inwestor, przez 11 lat piłkarz Serie A, srebrny medalista olimpijski igrzysk z Barcelony 92'. Swoje zdanie facet ma... Jeden z lepszych i najszczerszych wywiadów w tym roku o problemach polskiej piłki

CZYTAJ TEŻ: Andrzej Juskowiak brutalnie o polskiej lidze

"Legia to będzie Real"
("Przegląd Sportowy", 27.08.2012)

Czy ta nasza piłka będzie się toczyć w tak ślamazarnym tempie jak ostatnio, czy można z nią coś zrobić?
Wina leży w trzech grupach: właścicielach, którzy chcą mieć wynik tu i teraz,
a w sporcie tak nie ma. Druga to zawodnicy, który są po prostu totalnymi leniami. Niestety, zgadzam się z bardzo brutalną wypowiedzią Tomka Hajty (w wywiadzie dla Polska The Times – red). Praca leży, bo chłopakom się nie chce. Trzecia to trener, bo robi wszystko tylko z myślą o wyniku w najbliższy weekend. To naczynia połączone. Żadna z tych grup nie ponosi większej winy. Wszyscy razem ściągnęliśmy piłkę do gównianego poziomu.
 
O ile może być lepszy?
Można wyciągnąć z tego 30 procent więcej. Ale trzeba zapierdzielać, żeby to zrobić. A żeby zapierdzielać, trzeba trenować. Jakie są dwa hasła wkurzające mnie w polskiej piłce? Piłkarz wyjeżdża do ligi zagranicznej i czytam z nim wywiad: „Ale tu się trenuje!". To co, nie da się tak trenować w Polsce? Co ci przeszkadzało? Gdyby on tak trenował w Polsce jak w Niemczech, to by od razu poleciał na skargę do prezesa, że jest przetrenowany. A w Polsce trenuje się tak samo w sensie założeń i stylu, a bywa, że zajęcia są nawet bardziej urozmaicone. Tyle że za granicą są cięższe przez większą ilość powtórzeń, jest inna koncentracja.

Piłkarze czasami mówią o trenerze: „Ale ma fajne urozmaicone treningi".
Trening polega na tysiąckrotnym powtórzeniu ćwiczenia! Przez 11 lat we Włoszech grałem i ćwiczyłem z wielkimi piłkarzami. Trening wyglądał tydzień w tydzień tak samo! W Polsce potrzeba urozmaiceń.

A drugie powiedzonko, które pana irytuje?
Świeżość! „Nie mamy świeżości!". Co oznacza świeżość?! Piłkarz profesjonalny gra 45 meczów w sezonie. Sobota – środa – sobota. Da się grać, tylko trzeba być wytrenowanym. A u nas? To nic innego niż skutek pewnego poziomu pracy, który jest niski. Widział pan, jak wyglądają zagraniczni piłkarze, gdy ściągną koszulki? Rzeźba, kaloryfery. A w ekstraklasie... Kurczę, czy to jest ten sam sport?

Piłkarze Śląska długo biegali za Hannoverem. Całe szczęście, że części z nich odpoczywało w lidze, bo chyba mieliby problemy, żeby trzy dni później ruszyć z miejsca.
Różnica jest taka, że ten Hannover za trzy dni powtórzy taki występ. To wszystko można zrobić, tylko trzeba więcej trenować. A po tym zdarzy się okres, gdy piłkarz będzie bardziej przytłumiony. Trzy, cztery miesiące, może pół roku. Ale na dłuższą metę musi być lepiej. A u nas trener myśli tak: lepiej mniej trenować niż przetrenować. W polskiej piłce jest, niestety, niewielu takich, którzy mają odwagę powiedzieć prezesowi: „Potrzebuję czasu, aby zmienić przygotowanie fizyczne drużyny". A jeśli już powie, w odpowiedzi usłyszy: „Taaak, daję ci rok". A po trzech tygodniach ten prezes weźmie trenera, który powie mu: „Tamten Czesiu to był frajer, on się na tym nie znał". Nowy Heniek popuszcza więc w treningu. Piłkarze za dwa tygodnie wyglądają genialnie, prezes bije brawo, ale za dwa miesiące zawodnicy czują się jak szmaty.

I tak w kółko.
Jeśli nowy trener przychodzi do prezesa i mówi: „Za trzy tygodnie to my będziemy grali jak z nut", to jest jedno wielkie oszustwo. Dobry przykład to Dan Petrescu, który w Wiśle postawił na część pracy, którą wykonuje się na Zachodzie. Mówił, że na poziomie 60 procent. Powstał bunt na pokładzie i go wywalili. Później pokazał, że się zna, a ci, którzy go zwolnili, kariery nie zrobili, do której byli w większości predestynowani. Jeśli w naszej lidze zacznie się pracować, to będzie lepiej o 30 procent. Będziemy co roku grali w Lidze Mistrzów. Nigdy na poziomie Francji czy Niemiec, ale Belgii już tak, a Szwajcarię może przegonimy.

Dobrze pan wie, że piłkarze tego nie zrozumieją.
Oni są zagłaskani, a płomień EURO 2012 gaśnie. To nie jest krytyka moich młodszych kolegów. Ja im mówię: chłopaki, macie talent, ale wam się za bardzo nie chce. Popatrzmy na Brożków. Talenty, ale fizycznie fatalni. Szybcy, ale w takim sensie, że pięć przebieżek i koniec. Mogli grać przez 10 lat w średnim klubie Bundesligi. To przykre, co zrobili. Mieli 22 lata i wywalili nogi na stół.

Niedawno polscy medaliści olimpijscy zaczęli otwarcie krytykować piłkarzy.
Jest taki piłkarz, nazywa się Kikut. Grał w Lechu, teraz w Ruchu. Mówi: „No to ten Tomasz Majewski mógł zostać piłkarzem". Ja mu odpowiadam: „Stul ryj. Majewski jest dwukrotnym mistrzem olimpijskim, a ty my możesz mu buty nosić. Majewski cię nie obraził". To nie była szydercza jazda, nie mówił „piłkarzyki". On powiedział ci prawdę. Jak wygrasz coś, to będziesz mógł. Widzę, że zaczyna się nagonka na piłkarzy. Jeśli ta fala pójdzie dalej, powstanie przyzwolenie społeczne, żeby w piłce były mniejsze pieniądze. To może mieć negatywny wpływ na futbol w Polsce, ale to myśmy sami to wywołali swoją arogancją, postawą i poziomem. Całe środowisko.

Ostatnio Mirosław Tłokiński w „PS" zwalił główną winę na właścicieli. Że wpompowali do ligi za dużą kasę.
Nie piętnowałbym tego, że są duże pieniądze. Tylko że są źle wydawane. W polskiej ekstraklasie zdarzyła się taka sytuacja, że zawodnik ze słabego ekonomicznie klubu przychodzi do potentata i dostaje dwanaście razy więcej! On nie stał się dwanaście razy lepszy. Józef Wojciechowski nie został napiętnowany. Raczej uznano: wtopił tyle kasy, nie można mu nic powiedzieć. Tyle że on nie dał nikomu pracować. Kolejny problem –  w każdym normalnym zagranicznym klubie dużo do powiedzenia ma człowiek z branży. Bo futbolu nie nauczy żadna uczelnia. Tego uczy szatnia, znajomości, kontakty. To bardzo kastowe środowisko.
W Polsce właściciele sami chcą wszystko robić i oceniać.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: Pan Mariusz Walter chce zadzwonić do dyrektora sportowego Milanu. Zakładam się, że ten Włoch spojrzy na nazwę. „Legia Warszawa?". Co znaczy Legia na arenie międzynarodowej? Wciąż niewiele. Nie będzie chciał z nim rozmawiać. Natomiast, gdyby pan Walter miał kogoś, kto tamtego zna osobiście i zadzwonił „Słuchaj Giuseppe, mamy taką sprawę", to by zadziałało. Polska piłka nie ma żadnego kontaktu z wielką piłką. Z żadnym krajem.

W Legii teoretycznie dyrektorem sportowym został szef akademii, przez chwilę był nim Marek Jóżwiak, a potem Leszek Miklas. W Lechu jest syn właściciela...
Chore. Przykładem zupełnego błądzenia w pewnym momencie była osoba Andrzeja Dawidziuka w Lechu. Trener bramkarzy, później dyrektor sportowy, później trener–koordynator grup młodzieżowych. To są trzy całkowicie inne dziedziny! Dyrektor sportowy musi mieć trzy cechy – umieć ocenić piłkarza, mieć zmysł do handlu i trzecią – wizjonerstwo. Musi mieć strategię. A na przykład widzi pan pomysł w Legii? Klub, który musi – podkreślam: musi! – wygrywać mistrzostwo Polski. Z racji słabych przeciwników, stadionu, kibiców, Warszawy. A oni szczycą się akademią...

Ale ta jednak w najgorszym wypadku dostarcza piłkarzy z miejsc 14.-18. w kadrze i obniża koszty utrzymania drużyny.
Super. Ale do tego trzeba coś dołożyć. Nie jestem kibicem Legii, wręcz mówię to jako krakus –  ten klub jest przykładem największego potencjału w Polsce. Są prawie dobrzy, ale to „prawie" robi różnicę. Mówiłem panu Walterowi: drugie miejsce to jest porażka. Za taki finisz piłkarze powinni dopłacać do klubowej kasy. Granie w Lidze Europy? To nie jest dla mnie wynik. Sukces to Champions League. Ostatnie mecze ligowe poprzedniego sezonu należało wygrać jajami, strzelać gole plecami. W korytarzu trzeba było zastraszać rywali. Legia nie mogła nie wygrać mistrzostwa!

Jeśli awansują drugi rok z rzędu do fazy grupowej LE, to będzie sukces.
Nie. Liczy się tylko Liga Mistrzów. Legia – w polskich warunkach – powinna być Realem Madryt. Genialnie, że ma szkółkę, ale tylko na niej daleko nie zajedzie. Albo robisz z klubu szkółkę, albo robisz wynik. Legia musi kupować. Za 500 tysięcy, potem sprzedać za milion, ale kupować! Wisła i Lech, półka niżej, powinny przyjąć filozofię Barcelony i głównie szkolić. Ale Legia to Real. Bo to Warszawa, z jej pieniędzmi, stoi za nią TVN. Wielka marka. W stolicy bilet na mecz jest za 50 złotych, w Krakowie za 30 złotych. To wreszcie znajdzie przełożenie.

Właściciele trzech największych klubów powinni oddać innym pałeczkę, czy po latach zaczynają się wreszcie uczyć na błędach?
Mam nadzieję, że nie zrezygnują, ale jeśli pojawią się następni, niech zrozumieją: panowie: tak to nie funkcjonuje! Bawcie się, ale inaczej. Drzymała czy Wojciechowski wiele zrobili dla futbolu, ale na koniec go zabili. Swoją postawą, bo właściciel polskiego klubu nie chce podzielić się władzą. Natomiast my jako środowisko musimy zachęcić następnych. Fajnie by było, żeby właściciele polskich klubów byli zapraszani na mecze reprezentacji, siedzieli obok prezesa PZPN-u.
W rankingu UEFA krążymy między 18. a 20. miejscem, pod względem frekwencji zajmujemy 14. pozycję, podobnie jest z pensjami. Co nas czeka w najbliższych latach?
Rozwój ligi już nie będzie tak szybki. Za to w następnych latach dotrze się hierarchia i ostatecznie wykształci futbolowa mapa Polski. Legia to będzie Real. Barceloną może być Lech czy Wisła. Sądzę, że nasze kluby przyjmą strategię i pozycję, do której predestynują ich regiony, w których funkcjonują. Przecież jeśli Real miałby z dnia na dzień przyjąć filozofię Barcelony i na odwrót, to żadne z nich nie będzie wygrywać. Logika podpowiada mi, że jeśli za 10 lat powiemy gdzieś w Europie „Polska", to usłyszymy: „Legia Warszawa". Rozmawiał PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych
 WIDZIAŁEM I OPISAŁEM! IRLANDCZYCY NA EURO 2012

Irlandczycy... co za hałas! To będzie najlepiej dopingująca ekipa na Euro – napisałem na facebooku wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego w meczu Irlandia – Chorwacja. Zaczynało się EURO w Poznaniu. Siedziałem zafascynowany na stadionie. Nie pomyliłem się. Byli najlepsi.

"Kocham Cię jak Irlandię"
("Przegląd Sportowy", 20.06.2012)

Tak wspaniale dopingujących swą drużynę fanów jak kibice Irlandii jeszcze w historii EURO nie było.

Wywalczenie rzutu rożnego świętują jak strzelenie gola. Wpadają w ekstazę po nieporadnych wybiciach piłki przez własnych obrońców, przypominających desperackie wystrzelenie hokejowego krążka za połowę lodowiska. Wślizgi nagradzają owacją, a po przegranych meczach bawią się i śpiewają, jakby celebrowali zdobycie mistrzostwa Europy. Tak kibicowali w Polsce irlandzcy fani, największy fenomen EURO 2012.

Ludzie z wielką fantazją
Gdy po poniedziałkowej porażce z Włochami (0:2) kilkunastu młodych Irlandczyków zanuciło w poznańskim tramwaju: „Oh Trapattoni! He used to be Italian but he's Irish now" (kiedyś był Włochem, ale teraz to Irlandczyk), bujając wagonem na boki, można było pomyśleć, że właśnie świętują awans swojej drużyny do następnej rundy EURO. W rzeczywistości dopingowani przez nich piłkarze zaprezentowali się fatalnie i przegrali wszystkie mecze.
– Bo my każde wydarzenie jesteśmy w stanie przemienić w radosne przeżycie, więc dlaczego mamy się martwić? – podskakując tłumaczył jeden z nich. Irlandczycy wyjeżdżają bez zwycięstwa swojej drużyny, ale w Polsce zyskali sobie tak dużą sympatię miejscowych, że ci nawet nie potępiali ich za rozbujanie tramwaju, co na pewno spotkałoby polskich kibiców.

Irlandczykom wszystkie temu podobne wyczyny uchodziły na sucho, byli wręcz nagradzani uśmiechem i pozdrowieniami. Trudno przecież nie pęknąć ze śmiechu, gdy widzi się ulicę wypełnioną dorosłymi facetami w zielonych koszulkach, którzy trzymają buty w powietrzu i podskakują na jednej nodze, śpiewając: „Shoes off for the boys in green" (zdejmijcie buty dla chłopców w zieleni). Irlandzcy kibice po przyjeździe do Polski zamieniali ulice Poznania i Gdańska w scenę, na której grali swój musical.

Poczucie humoru „zielonych chłopców" jest zresztą legendarne. Popularny irlandzki komentator telewizyjny Jimmy Magee – powszechnie znany z wiedzy encyklopedycznej i przechowywania w głowie ton statystyk oraz informacji – wspominał niegdyś, jak w czasie EURO 1988 natknął się na swoich rodaków śpiących w parku w Hanowerze. Leżeli na ławkach owinięci w irlandzkie flagi, podobnie jak teraz w Polsce.

– Cześć Jimmy, ty jesteś skarbnicą wiedzy, prawda? – zaczepił komentatora jeden z nich.
– Tak, jestem – odpowiedział Magee.
– Przechowujesz wszystkie informacje? – ciągnął kibic, a Jimmy odpowiedział śmiechem.
– No to mam pytanie – kontynuował fan.
– Słucham – powiedział komentator.
– Powiedz nam, do kurwy nędzy, gdzie jest nasz hotel?

Najważniejsza była zabawa
Irlandczycy są bezpretensjonalni i naturalni jak w tej historii. Zupełnie wyprani z agresywnych zachowań. „Boys in the Green" – jak się zwą – nie łamią lokalnych zasad i prawa. Być może tak rozbawili Polaków, bo przełamywali stereotyp kibica piłkarskiego, który wciąż bywa w naszym kraju utożsamiany z wandalizmem. A oni po prostu przyjechali napić się piwa, pośpiewać i, co ważne, pobawić się z miejscowymi, jak wtedy, gdy podczas meczu z Włochami zaintonowali „Polska, biało-czerwoni". A później, w nocy tekstowi tej piosenki nadawali coraz dziwniejszą treść, oddając trudne stosunki polsko-niemieckie. Sympatię do nich potęgował na pewno fakt, że Irlandczycy – podobnie jak inni Wyspiarze – potrafią melodyjnie nucić i śpiewać. Wszystkie ich piosenki mają rytm, są chwytliwe i szybko wpadały poznaniakom w ucho.
Jedna z nich – pieśń „The Fields of Athenry" (Pola Athenry) – zrobiła zawrotną karierę. Odśpiewana w Gdańsku w ostatnich minutach meczu z Hiszpanią, przy kompromitującym wyniku 0:4, obiegła Europę. Znalazła się we wszystkich telewizyjnych wiadomościach, no i w gazetach. Po stracie czwartej bramki żaden z 30 tysięcy Irlandczyków nie opuścił demonstracyjnie trybun. Wręcz przeciwnie – na stadionie rozpoczął się jeden z najbardziej wzruszających momentów EURO 2012. Odśpiewaniem ballady o klęsce głodu, która dotknęła ich kraj w XIX wieku, udało się im odwrócić oczy Europy od boiska, na którym ośmieszali się ich zawodnicy.

W Brazylii na nich czekają
– Może teraz jesteśmy aż tak głośni, bo długo czekaliśmy na turniej w Europie, od mistrzostw świata we Włoszech w 1990 roku. Dziesięć lat temu graliśmy bardzo daleko, na mundialu w Azji. W Polsce poczuliśmy się jak w domu, mogliśmy tu nawet słuchać radia RTE – mówił nam jeden z nich.
Zaprezentowali się na EURO tak przyjaźnie, że w internecie można przebierać w komentarzach Brazylijczyków, którzy już dziś zapraszają Irlandczyków do przyjazdu na mundial 2014. Słowa pochwał od piłkarzy i trenerów słyszeli po każdym meczu. – Takich kibiców nie widziałem jeszcze nigdy w życiu – zachwycał się włoski selekcjoner Cesare Prandelli. – Dali wspaniały przykład, jak należy kibicować. Jestem pod ogromnym wrażeniem – to opinia selekcjonera Hiszpanów Vicente Del Bosque.


Pożegnanie z Polską też wypadło okazale. Na ostatni mecz powrócili do Poznania, gdzie ich drużyna wcześniej przegrała z Chorwacją (1:3). 18 tysiącom Irlandczyków (w całym Poznaniu było ich ok. 30 tysięcy) tym razem pomagało w dopingu na stadionie już blisko 12 tysięcy Polaków ubranych w zielone koszulki, którzy chcieli w ten sposób podziękować Wyspiarzom za pogodną wizytę. Za przemianę Poznania w radosne miasto wdzięczność wyrazili i wolontariusze pracujący przy EURO – nie musieli się przebierać, bo byli ubrani na zielono – organizując w dniu meczu z Włochami spontaniczne zgromadzenie na poznańskim rynku.
Zaraz po losowaniu fazy grupowej w Poznaniu i Gdańsku na pewno żałowano, że ominął ich przyjazd Anglików. Teraz cieszono się z wizyty Irlandczyków. Zyskano bowiem wspomnienia na lata. Jak to z poniedziałku, gdy wesołe tłumy Irlandczyków – fanatycznych, ale z dystansem do siebie – dopychały się do zakładu bukmacherskiego koło poznańskiego Placu Wolności, aby obstawić wygraną Italii! PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych
 JAK NIE ZACZNIESZ MNIE SŁUCHAĆ TO...
 Zdravko Mamić w pełnej krasie. Najgrubsza ryba bałkańskiej piłki.

"Dong King futbolu"
("Przegląd Sportowy", 13.06.2012)

Zaczepi cię wulgarnym dowcipem. Jeśli nie odwzajemnisz jego atencji, a potem nie będziesz posłuszny, być może z rozbrajającym uśmiechem szepnie ci do ucha: "Wiem trochę o tobie. Powiem innym, jeśli nie zaczniesz mnie słuchać".

Don King działaczy piłkarskich. Ucieleśnienie szemranego właściciela klubu, stojącego w rozkroku między grą z zasadami, a światem, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone. Człowiek, który skorzystał na chorwackiej piłce bardziej, niż chorwacka piłka na nim. Facet, który zbił fortunę na obecnych reprezentantach Chorwacji.

Prezes wpada w szał
– Mój brat będzie robił to, co chce i co tylko uzna za odpowiednie, ty głupi skur... Masz to, czego chciałeś. Rozp... krzesło na twojej głowie. Spójrz na siebie. Jesteś brudny, niewykształcony, śmierdzisz, jesteś śmieciem! Ktoś w końcu musi zatrzymać takich ludzi jak ty! – krzyczał poirytowany, niemal 50-letni mężczyzna. To nie scenariusz filmu kryminalnego. Tak Zdravko Mamić groził dziennikarzowi w budynku klubowym Dinama Zagrzeb. Tego dnia ponad 3 tysiące fanów okupowało siedzibę klubu, którego do dziś jest właścicielem, i głośno żądało jego dymisji. Na dokładkę, właśnie zadano mu niewygodne pytanie o konflikt interesów – dlaczego piłkarze Dinama, które do niego należy, podpisują umowy z jego agencją menedżerską, oficjalnie kontrolowaną przez jego brata Zorana?

Mamić, stojący przed kamerami telewizyjnymi, wpadł w szał i nie mógł się uspokoić przez kilka minut. Jego rozwścieczona twarz bardziej przypominała oblicze któregoś z wojennych watażków niż prezesa klubu z Ligi Mistrzów.

Kiedyś tylko o tym szeptano, ale dziś coraz więcej osób w Chorwacji pozwala sobie na przyparcie Mamicia do ściany. Wcześniej nazywano go zbawcą miejscowego futbolu, bo jego pieniądze i kontakty pozwoliły Dinamu osiągnąć monopol w lidze chorwackiej. Stworzył akademię piłkarską, która pomogła wydźwignąć chorwacką piłkę z ogromnego dołka i według dziennikarzy „Sportskich Novosti" klasyfikuje się w gronie pięciu–sześciu najlepszych w Europie, obok m.in. Barcelony i Sportingu Lizbona. Ale to tylko część prawdy. Mamić przez lata niczego nie robił bezinteresownie.

Do własnej kieszeni
– Sporo zainwestował w klub, ale na transferach takich piłkarz jak Eduardo, Vedran Ćorluka, Luka Modrić, Niko Kranjcar, Dejan Lovren czy Mario Mandżukić przez kilka ostatnich lat zarobił 100 milionów euro, z czego mnóstwo wziął do własnej kieszeni. Gdy sprzedawał Bosko Balabana do Aston Villi, do kasy klubowej trafił milion euro z... ośmiu, które przelali Anglicy – zdradza Tomo Nicota, dziennikarz „Sportske Novosti". Dziś zgromadzona fortuna pozwala Mamiciowi rubasznie się zaśmiać, gdy faksem nadchodzi oferta kupna jego piłkarza za milion euro. On w tak niepoważne transfery się nie bawi...

Płacą haracze
Macki, ambicje i pomysły Mamicia zaczęły sięgać coraz dalej i odsłaniały prawdziwe intencje właściciela. Aż światło dzienne ujrzały historie, o których wcześniej chorwaccy piłkarze tylko szeptali.
 W zeszłym roku opinia publiczna dowiedziała się, że Mamić ściąga też haracze z pensji swoich dawnych zawodników, na których przecież i tak już zarobił. Wprawdzie wielu graczy, w których zainwestował (różne sumy – od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy euro), okazywało się bardzo słabymi sportowcami, ale najlepsi, których opchnął na Zachód, stanowią 60 procent obecnej reprezentacji Chorwacji!

Cała sprawa wyszła przez szczerość Eduardo, któremu Mamić podsunął pod nos umowę w dniu, w którym przyszły napastnik kadry skończył 18 lat. Eduardo – wtedy biedny, ale utalentowany Brazylijczyk, którego los popchnął do Chorwacji – nie wiedząc co podpisuje (tak dziś twierdzi) zobowiązał się do oddawania właścicielowi Dinama do końca życia 25 procent swoich zarobków, jeśli w przyszłości uda mu się wyjechać za granicę! Mamić żąda z tego tytułu aż 1,2 miliona euro z odsetkami.
– Nie umiałem czytać w języku chorwackim, a o tej klauzuli dowiedziałem się dopiero, gdy trafiłem do Arsenalu. Mówiąc o tym, chciałem nagłośnić sprawę, bo dzięki temu wszyscy zobaczą, jakim człowiekiem jest Mamić. Niewolnictwo skończyło się wiele lat temu – oburza się reprezentant Chorwacji, obecnie piłkarz Szachtara Donieck, który złożył odwołanie do FIFA i UEFA.
Mamić ani trochę nie przejmuje się oskarżeniami, uśmiecha się i bezradnie rozkłada ręce: – Czy Don King nie chciał odzyskać kasy zainwestowanej we własnych bokserów? Przecież pomogłem Eduardo, kupiłem mu dwa auta. W wieku 16 lat spał pod mostem! – przekonuje.

Do końca życia
Trudno stanąć po jego stronie, gdy przyjrzy się umowie, którą skonstruował dla młodocianego piłkarza. Jeden z punktów mówi nawet o tym, że Mamić miałby odziedziczyć cały majątek gracza w przypadku jego śmierci! Co bardziej zatrważające, zgodnie z ustaleniami prokuratury, podobne umowy ma większość zawodników, którzy wyjechali na Zachód z klubu, który niedawno zdobył siódme z rzędu mistrzostwo kraju, w tym Luka Modrić, Vedran Ćorluka, czy inni bohaterowie EURO. 
Kontrowersje wzbudza również sposób, w jaki Dinamo osiągnęło tak ogromny monopol w lidze oraz metody, dzięki którym kaperuje piłkarzy z mniejszych drużyn. Zasada jest prosta – z Chorwacji zawodnikowi opłaca się wyjechać na Zachód właśnie z Dinama.

Promocja w kadrze
– To żaden sekret, że Mamić i Slaven Bilić są dobrymi przyjaciółmi, a prezydent Dinama lobbował za Biliciem jako selekcjonerem – mówi Nicota i przyznaje, że w Zagrzebiu podejrzewa się obu panów o zbyt bliską zażyłość. – Znane są przykłady, gdy karierę reprezentacyjną spowalniało odrzucenie propozycji z Dinama i bezpośrednie wybranie oferty zagranicznego klubu. Warto zauważyć, że Mamić wszystkich piłkarzy sprzedaje po promocji, którą otrzymują w reprezentacji. Tak było z Dejanem Lovrenem (przez kontuzję nie pojechał na EURO – przyp. red.), który natychmiast po przejściu do Dinama trafił na zgrupowanie kadry. Został okrzyknięty wielkim talentem, a potem nadszedł transfer do Lyonu za 8 milionów euro – mówi chorwacki dziennikarz.
Ale chory jest nie tylko układ z Mamiciem. To nie jedyny konflikt interesów w chorwackiej piłce. Brat Igora Stimacia, który po EURO zostanie selekcjonerem reprezentacji, to... menedżer piłkarski. Kapitan kadry Darijo Srna jest jednym z jego klientów.

Sam Stimać – jako piłkarz brązowy medalista mistrzostw świata 1998 – był już podejrzewany o nieczystą grę, gdy trenowani przez niego gracze NK Zagrzeb osiągali dziwne wyniki (wcześniej był właścicielem zakładu bukmacherskiego).
Pomóc w wyczyszczeniu chorwackiej piłki z tego brudu ma m.in. prawo, które przed wejściem Chorwacji do struktur europejskich zostaje dostosowywane do unijnego. Zgodnie z nim np. menedżer piłkarski, który reprezentuje zawodnika, nie może zasiadać w zarządzie piłkarskiej federacji ani władzach klubu. Ale marzenia kibiców Dinama, którzy niedawno skandowali w kierunku Mamicia: „Jesteś na kolanach! Jesteś już skończony!" tylko z pozoru wydają się bliskie spełnienia. Najgrubsza ryba bałkańskiego futbolu na pewno się tym nie przejmie i w tej chwili więcej rozmyśla, jak korzystnie sprzedać kolejnych czterech młodych graczy Dinama, których na EURO 2012 zabrał Bilić... PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych
JAK ZBZIKOWAŁ MISTRZ EUROPY?

Lars Elstrup - mistrz EURO 1992 z reprezentacją Danii. Żadnych pytań. Po prostu czytajcie...

"Dzika gęś"
("Przegląd Sportowy", 17.05.2012)

Lars Elstrup 20 lat temu był jednym z bohaterów reprezentacji Danii, z którą sięgnął po mistrzostwo Europy. Nie udźwignął tego sukcesu. Wstąpił do sekty, a dziś mieszka na łódce.
Jest 1992 rok. 66. minuta meczu Dania – Francja. Ostatnie spotkanie fazy grupowej EURO 92. Wynik 1:1. Na boisku pojawia się Lars Elstrup. Po dwunastu minutach zdobywa bramkę, dzięki której Duńczycy wygrywają pierwszy mecz w turnieju i awansują do półfinału. Napastnik Odense wyprzedził francuskich obrońców i nabiegł na piłkę zagraną ze skrzydła przez Flemminga Povlsena. W półfinale Dania spotyka się z Holendrami. O awansie decydują dopiero rzuty karne. Elstrup precyzyjnie wykorzystuje ten w trzeciej serii. Wśród Holendrów pomylił się Marco van Basten. Do finału wchodzą Duńczycy, a potem wygrywają mistrzostwo Europy.

Nocował w Armii Zbawienia

2012 rok. – Cześć, jestem dziennikarzem z Polski. Gdzie teraz mieszkasz? – pytam Larsa Elstrupa.
– Na łódce w Kopenhadze. Rok temu wyprowadziłem się z mieszkania. Mam samochód, rakietę tenisową w bagażniku i tę łódkę. 10 metrów długości i 4 szerokości. To mój cały świat. Przez cały poprzedni rok mieszkałem na ulicy. Co jakiś czas mogłem liczyć na kanapę u przyjaciela. Czasami korzystałem ze schronisk Armii Zbawienia, gdzie mogłem się przespać i wykąpać. Bywało, że jeździłem na nocleg do rodziców. Czuję się szczęśliwym człowiekiem. Myślisz, że jestem biedny? Nie. To mój wybór. Na koncie mam ponad pół miliona euro i żyję z odsetek – odpowiada mistrz Europy.


2007 rok. Arkadiusz Onyszko, bramkarz Odense jechał na lotnisko. – Była szósta nad ranem, gdy na dworcu kolejowym podszedł do mnie facet bez butów. Przedstawił się: „Jestem Lars Elstrup". Poznałem go, a on mnie. Broniłem przecież w jego byłym klubie. Pokazał mi złoty medal z EURO 92, który miał przy sobie. Głupio było mi pytać, co robi na bosaka w takim miejscu, z medalem o szóstej rano. Wszyscy wiedzieli, że mu odwaliło. Chwilę porozmawialiśmy, ale ewidentnie przegrzały mu się styki – mówi Polak.

Bał się wejść na boisko
Zdarza się, że futbol przerasta piłkarzy. Jak Martina Bengtssona, szwedzki supertalent, który trenował w Interze Mediolan, ale był nieszczęśliwy i próbował podciąć sobie żyły. Lekarz, który go ratował krzyczał: „Ty masz wszystko! Samochody, pieniądze. Możesz mieć w łóżku każdą kobietę tego świata. Jesteś piłkarzem Interu Mediolan". Dziś mieszka w Berlinie i jest muzykiem. Jak Martina Fenina, młodego czeskiego napastnika Eintrachtu, który wpadł w depresję i wyskoczył z okna. W końcu jak Larsa Elstrupa – mistrza Europy 1992, który załamanie nerwowe przebył w swój – niesamowity – sposób.

Rok po EURO 92 miał 30 lat. Po udanej karierze w Anglii, wielu strzelonych golach dla Luton Town, wrócił do Danii. Ale futbol zaczął go paraliżować. Coś złego wydarzyło się między półfinałem, a finałem turnieju o mistrzostwo Europy.
– Oba spotkania dzieliło ledwie kilka dni. Ale o ile jeszcze w trakcie półfinału chciałempomóc drużynie, to w dniu finału z Niemcami za nic w świecie nie chciałem już wyjść na boisko. Byłem przerażony, że zawoła mnie selekcjoner i będzie chciał, abym wszedł na boisko. Za każdym razem, gdy na mnie spoglądał odwracałem wzrok – mówi „PS". Zrywa się deszcz. Elstrup prosi o przerwę w rozmowie. Musi rozwinąć dach nad łódką, po chwili wraca do telefonu. – Kariera piłkarza nigdy nie była moim pragnieniem. Tak po prostu się stało. Przez ostatnie pięć lat kariery dojrzewała we mnie myśl, żeby to rzucić. Przesądziło o tym tamto EURO – mówi.

Dzika Gęś
Jego strach przed graniem osiągnął niewyobrażalny poziom. Zadawał sobie cięte rany, byle tylko nie wychodzić na boisko. Zrezygnował z kariery rok po mistrzostwach. Wstąpił do anarchistyczno-buddyjskiej sekty o nazwie „Dzika Gęś". Zaszył się na farmie na wyspie Funen. Zmienił imię na Darando, co oznacza „rzeka, która wpływa do morza". Porzucił dziewczynę i rodzinę. Sprzedał cały dobytek. Na swojej stronie internetowej zamieszczał zdjęcia z porozbieranymi członkami sekty. Paparazzi donosili o grupowym seksie na wyspie.


– Nie chciałem być w społeczeństwie tym, kim stałem się po EURO. Nie potrafiłem się już dłużej uśmiechać. Wiedziałem, że muszę zmienić swoje życie. Czułem, że muszę uciec od piłki, poznać ludzi z nowymi pomysłami. Futbol jest przecież tylko jedną ze sfer życia, które dają szczęście. Tam na farmie poczułem, że w końcu patrzą na mnie przez pryzmat tego, kim naprawdę jestem. Rozumieli mnie lepiej niż ja sam. Mogli mi pomóc – mówi, po czym zaczyna opowiadać o miejscu, w którym żyje: – Przyznaję, że ta łajba to nie jest najlepsze miejsce na życie. Ale już jest na sprzedaż. Chcę za nią 275 tysięcy koron. Może ktoś z Polski? Mam ją od kilku lat, ale teraz przestała dawać mi radość. Chcę poszukać sobie nowych miejsc. Zamieszkam na ulicy. Nie posiadam niczego, bo rzeczy nie dają mi szczęścia. Cenię sobie życie, w którym szybko można się gdzieś przenieść – mówi.

Trzy lata w depresji


Po zerwaniu z futbolem w 1993 roku jego życie na łonie natury było sielanką przez 3 lata. – Czytaliśmy książki, uczyliśmy się o medycynie alternatywnej, rozmawialiśmy, szukaliśmy jedzenia – wspomina z przyjemnością. Ale później zaczęły się męczarnie. Popadł w depresję maniakalną i kolejne trzy lata przeleżał w łóżku. Nie chciał żyć. W chwilach obłędu prosił, aby ktoś podciął mu nadgarstek. Aż w styczniu 2000 roku po sześciu latach, nagle zjawił się w siedzibie klubu Odense i powiedział: „Jestem gotowy na powrót do futbolu". Miał 36 lat, porzucił życie w sekcie. Otrzymał szansę. Jednak po dwóch tygodniach zrezygnował z treningów. Nie zaakceptował proponowanych mu pieniędzy, chociaż twierdził, że... może jeszcze wrócić do reprezentacji Danii.


Postanowił założyć własną sektę o nazwie „Serce Słońca". Zainwestował mnóstwo pieniędzy w kupno domu, w którym mieszkało 30 osób. I zniknął z życia publicznego. Aż do czasu, gdy został zatrzymany za obsceniczne zachowanie, gdy przewiązany liną biegał nago po głównej ulicy Kopenhagi. Mistrz Europy przekonywał, że zachowuje się w ten sposób, bo uwielbia prowokować ludzi.
– Lubię doświadczać różnych zachowań ludzi. Niektórzy mogą potraktować moje zachowanie jako obraźliwe, ale inni jako zachętę do seksu – mówił w duńskich mediach. Uderzył w twarz chłopca, który nie mógł powstrzymać się od śmiechu, widząc nagiego mężczyznę oplecionego liną.


– Został zatrzymany i odwieziony do zakładu psychiatrycznego. Myślę, że aby wyjaśnić co się z nim stało potrzebny byłby psychiatra, który się nim zajmował – mówi Kim Michelsen, dziennikarz.
Sprzedał medal za grosze
Niestety powróciły demony przeszłości. Po raz kolejny wpadł w depresję. Próba powrotu do społeczeństwa skończyła się niepowodzeniem. Stał się dziwakiem, zepchnął się na ubocze. W Danii mało kto rozumie, co tak naprawdę wydarzyło się z mistrzem Europy. Elstrup nie był zainteresowany grą w meczach pokazowych dawnej ekipy. Utrzymuje kontakt tylko z kapitanem tamtej drużyny, Larsenem Olsenem.

– Za grosze pozbył się nawet swojego medalu z EURO 92. W Danii można było usłyszeć, że ludzie, którzy go od niego odkupili zarobili później kupę forsy – mówi Onyszko i przypomina sobie, że w późniejszych latach znudzony Elstrup czasami zjawiał się na treningach. – Przychodził na bosaka. Wchodził na boisko w tym samym czasie, co my, zabierał piłkę i żonglował. Inny zostałby wyrzucony, ale on był tolerowany – przypomina sobie bramkarz.


Elstrup próbował organizować seminaria, na których chciał nauczać ludzi. „Żyj dziś. Wczoraj to przeszłość. Jutro jest przyszłością!" – głosił na ulicy.
– A dziś co daje ci radość? – pytam mistrza Europy. 
– Słuchanie ulicznych historyjek, które później publikuję na facebooku, podziwianie pięknych, kopenhaskich kobiet, oraz słuchanie ćwierkających ptaków. PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych
Z CYKLU: BRUTALNIE O EKSTRAKLASIE CZĘŚĆ 1. ANDRZEJ JUSKOWIAK


Spotkaliśmy się z "Jusko" w Sobieskim na kawce. I zaczęliśmy się nawzajem nakręcać... Jeden z lepszych i najszczerszych wywiadów o polskiej piłce w tym roku. Cała prawda o ekstraklasie 2011/12, którą kilka miesięcy później równie brutalnie wypunktowały: Helsingborg, AIK Sztokholm, Victoria Pilzno, Hannover 96, Rosenborg Trondheim...

CZYTAJ TEŻ: Marek Koźmiński brutalnie o polskiej lidze

"To tragikomiczne"
("Przegląd Sportowy", 27.04.2012)

Spodziewał się pan więcej po obecnym sezonie ekstraklasy?
Andrzej Juskowiak: Spodziewałem się znacznie większej liczby spotkań, o których będę w stanie cokolwiek powiedzieć. Liczyłem, że w każdej kolejce zobaczę 3-4 mecze, o których ludzie będą rozmawiać jeszcze w ciągu następnych dni. Tymczasem zwykle trudno wyróżnić nawet jedno spotkanie. Przed poniedziałkowym programem w Polsacie często mamy ogromny problem, żeby z czystym sumieniem sklecić jedenastkę kolejki. Kłopot jest z napastnikami, środkowymi i lewymi obrońcami. Wojtek Kowalczyk śmieje się, że dużo łatwiej wybrać jedenastkę antybohaterów. To tragikomiczne. W naszej lidze jest mało jakości.

Ile meczów zapamięta pan z tego sezonu?
Nie zapomnę derbów Warszawy. Było ogromne zainteresowanie, a ludzie wychodzili zdegustowani poziomem. Najgorsze, że jest mało spotkań na szczycie, po których moglibyśmy mówić: „Kurde, ale to był mecz. Jak on nie trafił w tamtej sytuacji!". Tak było w przypadku spotkania Lech – Legia (0:0) przez porywające ostatnie minuty, a także Śląsk – Legia (0:4). Mało było tych meczów. Mecze Korony na wiosnę? Niezłe, ale umówmy się, szału nie było. Runda jesienna była ciekawsza. Wiosna jest bezbarwna.

Od prawdziwej ligi oczekuję tego, że gdy w sobotę o 15. włączę telewizor, bo gra Wisła, o 18., bo gra Lech, a w niedzielę o 17. bo jest Legia, i wiem, czego się po nich spodziewać. Kilkunastu dobrych akcji w meczu.
Gra tej trójki to problem obecnego sezonu. Coś ludziom trzeba przecież zaoferować, a myślę, że zwłaszcza tym dużym klubom wydawało się, iż ekstraklasa to będzie samograj w roku EURO 2012. Że ładne stadiony, które wybudowały im miasta, załatwią sprawę. Tymczasem ludzie brutalnie weryfikują atrakcyjność tej ligi. Nie przychodzą na stadiony, bo im się nie podoba, brakuje im jakości i otwartej piłki.
Popatrzmy na Legię. W pewnym momencie, z kim się nie czytało wywiad, to od Wawrzyniaka, Jóźwiaka, po Miklasa i Skorżę wszyscy mówili: „Nieważny jest styl, ważne są wyniki". I tak w to uwierzyli, że mnie, jako kibicowi ekstraklasy, często nie chce się ich nawet oglądać, bo wiem, że zagrają kichę. Nikt nie rozlicza piłkarzy z braku stylu, tylko z wyniku.

Są jeszcze inne sprawy, które działają panu na nerwy?
Andrzej Juskowiak: Cholernie drażni mnie, gdy piłkarz nie potrafi precyzyjnie dograć ze stojącej piłki. Potrafię zrozumieć, że komuś się to nie uda w akcji, w biegu albo na złym boisku, ale jak pojąć wrzutki z rzutu rożnego albo wolnego na wysokości żołądka lub kilkanaście metrów od celu? To świadczy tylko i wyłącznie o niskich umiejętnościach. Piłkarz, który na dziesięć prób nie potrafi dograć celnie na głowę sześć czy siedem razy, nie ma prawa być środkowym pomocnikiem i grać w ekstraklasie. Nie mówię już o dziewięciu, bo gdyby któryś notował taką skuteczność, to dawno nie grałby w Polsce.

Kto zawodzi?
Andrzej Juskowiak: Nawet najlepszym, jak Semirowi Stiliciowi, to się zdarza. A skąd się biorą asysty Marka Zieńczuka i Kamila Kosowskiego? Na tle ligi ich dośrodkowania robią ogromne wrażenie, a to przecież zupełnie normalna sprawa! Piłka ma spaść tam, gdzie stoi dziesięciu ludzi, między wbiegającym a bramkarzem. Żadna filozofia. A jednak problem istnieje dla większości skrzydłowych. Rozmawiałem ostatnio z Mirkiem Okońskim i przypominaliśmy sobie, że w naszych czasach, jeśli piłkarz w klubie pierwszoligowym nie potrafił dokładnie wrzucić piłki, to niemożliwe było, aby grał w linii pomocy. Od razu był odrzucany. To było podstawowe, kryterium. Nie miał prawa nawet wejść na boisko. Wymagania poszły w dół.

W lidze istnieje kłopot z powtarzalnością wielu zagrań. Wprawdzie gdy się wrzuci piłkę na głowę Marcina Żewłakowa, to wiadomo, że nie będzie obciachu, futbolówka nie poleci kilka metrów od bramki, ale gracz z wyróżniającą go umiejętnością to wyjątek.
Niewielka powtarzalność zagrań przekłada się na cały zespół i ligę, w której mistrzem może być przypadkowy zespół, do pucharów może awansować Lech, mimo że miał wielką stratę, a gdyby tylko Zagłębie zdobyło jesienią o 10 punktów więcej, to dziś grałoby o Europę! To pokazuje słabość ligi.

Co jest jeszcze nie tak z naszą ligą?
Za dużo gra w niej zawodników, którzy chowają się pod płaszczykiem całej drużyny. Nie potrafią zrobić czegoś ekstra. Taki piłkarz jakoś funkcjonuje, dopasuje się do zespołu, natomiast nie prezentuje jakości indywidualnej, na przykład nikogo nie przedrybluje. W programach ligowych bardzo często muszę się doszukiwać pozytywów na siłę.

Kto wnosi do ligi technikę?

Przez te wszystkie lata największą wartością w naszej lidze jest Miroslav Radović. Wysokie umiejętności indywidualne. Miał tak dobre 6 miesięcy, że można było mu wybaczyć poprzednie przeciętne 3,5 roku. Ctilić to też zawodnik, który wnosi na boisku sporo powiewu. Potrafi się ustawić z piłką pomiędzy linią pomocy i obrony, ale ma z kolei braki kondycyjne. Niestety wielu tych obcokrajowców, którzy do nas trafiają, ma jakiś ukryty feler. Ivica Iliev to zawodnik, który wnosi wiele pozytywnego, ale nie jest skuteczny i szybko traci siły.

Maor Melikson?
Tak, ale na mnie od samego początku nie robił takiego wrażenia, jak na większości. Twierdziłem, że bazuje przede wszystkim na swojej szybkości, odejściu na 2-3 metrach. A gdyby mu się dokładniej przyjrzeć, to ma tylko prawą nogę, jest łatwy do przeczytania dla obrońców, którzy wypychają go na lewą stronę. Lewą nogą nie próbuje niczego zrobić, czyli następny ma jakieś braki. Jeśli Maor Melikson nie jest dobrze przygotowany pod względem fizycznym, to niestety staje się piłkarzem przeciętnym.

Chyba trudno komentować mecze ligi polskiej?
Niektórzy się nas czepiają i mówią: „Wy to się naśmiewacie z piłkarzy". Nie naśmiewamy się! Nie wszyscy po prostu zdają sobie sprawę, jak to wygląda dla kibica. Wygląda żenująco. Ostatnio pokazywałem, w jaki sposób Śląsk na ślepo wybija piłki przed siebie. A to właśnie przez to na wiosnę grają tak fatalnie. Myślałem, że Kaźmierczak po powrocie wprowadzi trochę spokoju, ale jest jeszcze gorzej. Dostaje piłkę i zagrywa długą do przodu. Strata za stratą.

Po dwóch latach inwestowania w obcokrajowców z krajów sąsiednich trzeba zmienić kierunek?
Nie mam nic przeciwko obcokrajowcowi w polskiej lidze, ale każdy z nich musi mieć coś lepszego niż młody, polski piłkarz! Są u nas piłkarze szybcy jak Makuszewski czy Kupisz, natomiast brakuje nam dryblerów, więc takich piłkarzy powinniśmy ściągać z zagranicy. Spójrzmy na takiego obrońcę Pavla Widanowa. Co wniósł? Naprawdę nie wiem, ciągle wybija piłki w aut. Albo Ivans Lukjanovs. Dla mnie to zawodnik nijaki, strzelił kilka goli, ale w sytuacjach, w których każdy powinien strzelić. W miarę zdrowy, wybiegany, ale kiwać już za bardzo nie umie, więc nie notuje asyst. Paradoksalnie najczęściej obcokrajowcy nadrabiają właśnie zaangażowaniem i szybkością, a nie umiejętnościami. Niewielu wnosi natomiast jakość czysto piłkarską, jak Radović. Albo jak Ljuboja –jego blokowanie piłki to jest właśnie jakość, której oczekuję od obcokrajowców. Od nich młodzi faktycznie mogą się czegoś nauczyć podobnie jak od Kosowskiego, Zieńczuka, Saganowskiego, Frankowskiego czy Murawskiego.

Mamy 2012 rok, a hasło „skauting w polskim klubie" wzbudza u mnie uśmiech. 
Czekam aż zrozumiemy, że każda liga jest inna i nie każdy piłkarz zagraniczny będzie pasował do ekstraklasy. Tu gra jest szybka, szybko atakuje się rywala w porównaniu do np. Holandii, gdzie jest więcej taktyki, kryje się strefą, łatwiej się utrzymać się przy piłce.
W Holandii Koen Van Der Biezen praktycznie dobijał piłkę do pustej bramki, w Polsce oczekuje się od niego więcej. Kiedyś dzwonił do mnie dziennikarz z Krakowa i mówi, że może ten Van Der Biezen nie zaaklimatyzował się w Krakowie? Pomyślałem sobie, że może ten Holender powinien spróbować przejechać się do Łodzi Fabrycznej? Gra w Krakowie, w tak pięknym mieście, w klubie bez problemów z płatnościami, piękny stadion... Nie wiem, co jeszcze trzeba mu zaproponować. Ekstraklasa to naprawdę łatwa możliwość zarobienia dobrych pieniędzy za naprawdę nietrudną pracę.

Czego jeszcze brakuje panu u piłkarzy ekstraklasy?
Rzadko zwraca się uwagę na zachowanie gwiazd. Polski ligowiec wyjdzie na boisko, zrobi swoje, a potem działa na zasadzie: „Dobra, dajcie mi spokój". Ani nie chce się pokazać w gazetach, ani powiedzieć niczego kontrowersyjnego, czy zabawnego, jak Prejuce Nakoulma. A czasem trzeba, bo to podnosi zainteresowanie. To media napędzają ten biznes. Nie każdy piłkarz musi być grzeczny, odpowiedzialny, czasami trzeba kogoś sprowokować. A nasi piłkarze chowają się za sobą, u nas wszystko jest super, rywal, mecz, kolega z drużyny. Ligowcy nie czują się tak mocni, aby brylować w prasie.

Przykład krytyki Wojciecha Pawłowskiego po wypowiedzi „Nie chcę ośmieszać Korony, ale to co pokazują to jest czwarta liga" pokazuje, że w Polsce trudno być kontrowersyjnym i prowokować, bo od razu dostaje się za to po głowie.
W Polsce mówi się: „Sodówka mu odbiła". Tu łatwiej kogoś zniszczyć niż wypromować. Nie ocenia się, że ten facet może chcieć wnieść coś do tej ligi. A taką wypowiedź należało podsumować żartem, że to bramkarz, może za wiele razy upadł itd. Niestety u nas wszyscy niezdrowo się napinają. Tak było z Patrykiem Małeckim. Gdy zwyzywał kibiców od pikników, mógł zrobić grilla na Błoniach, pojawiłyby się kiełbaski z rusztu. Świetnie wyszedłby z niekomfortowej sytuacji. Przy obecnym zainteresowaniu mediów, piłka to musi być show!

Ale to Polsat skrytykował prezesa Jerzego Wolasa z Podbeskidzia za to, że piłkarzom przyniósł klocki do szatni.
Bo zrobił to w głupim momencie. Podbeskidzie właśnie ograło Legię przy Łazienkowskiej i zamiast jechać na tym sukcesie, on przyniósł klocki, bo jego piłkarze nie mogli wygrać meczu u siebie. Zamiast o zwycięstwie na Legii, wszyscy mówili więc o klockach.

Bezbarwne wypowiedzi to jedynie wina piłkarzy?
To też musi wynikać ze strategii i filozofii klubu. Takim klubem w Niemczech jest Bayern. Tylko im przysługują pewne zachowania. Dlatego byli tak obrażeni, gdy Robert Lewandowski powiedział, że nie ma po co przenosić się do Monachium. W Bayernie bawią się piłką, puszczają różne informacje, aby coś się działo. Klub nazywa się FC Hollywood. Tak też można budować wizerunek. Niestety to bardzo kuleje w Polsce, a media należy wykorzystać przy obecnym zainteresowaniu. Gdybym był zawodnikiem, oczekiwałbym szkoleń z PR, ale też jasnego stanowisko od prezydenta: „Jeśli przekroczysz granicę, to nie spotkasz się z krytyką klubu". Jedyny klub, który ma jasną linię to Korona Kielce. Ale raczej za sprawą trenera Leszka Ojrzyńskiego. Będą grać agresywnie, nikt się z tym nie chowa. Mówi się o tym, dziś wszyscy dyskutują o Koronie.

Jaką ma pan receptę dla polskiej ligi?
Potrzeba lepszych transferów obcokrajowców, ale przede wszystkim muszą pojawić się ludzie, którzy zrozumieją, że to wychowankowie przyciągają publiczność. Kluby powinny szukać piłkarzy w swoim województwie, nawet na siłę! Ja wyjeżdżałem z Gostynia do Poznania w wieku 17 lat i wcale nie uważałem, że jestem najlepszy nawet w Kani Gostyń. Ale byli ludzie, którzy potrafili wyciągnąć daleko idące wnioski, że ten chłopak za trzy lata będzie mógł grać na dobrym poziomie. Albo się nie chce jeździć i szukać, albo nie mają dobrych informacji. Nie wierzę, że nie ma utalentowanych zawodników.

Co zmieniłby pan w ekstraklasie?
Kluby muszą przyciągnąć kobiety na stadiony. Gdy byłem w Holandii na pucharowym meczu Twente – Wisła, to moją uwagę zwróciła spora liczba kobiet. Bez tego nie będziemy się rozwijali. Kolejna sprawa to start ligi na wiosnę. Nie rozumiem tłumaczenia, że zimą jest za zimno i kibice mogą nie przyjść na stadiony. Mamy zadaszone stadiony, a katastrofą jest to, że zespoły walczące w europejskich pucharach, nie grają wcześniej meczów ligowych. Ekstraklasa powinna wracać do gry pod koniec stycznia lub na początku lutego. Rozumiałem też oburzenie Roberta Maaskanta na brak chęci pomocy dla mistrza Polski, gdy w sierpniu walczył z Wisłą o Ligę Mistrzów. Czy naprawdę nie można ustawić kalendarza tak, aby mistrz Polski 2012 dwa pierwsze mecze ligowe rozgrywał na własnym stadionie i uniknął zbędnych podróży?

Po tak bezbarwnym sezonie obawiam się o jesień w europejskich pucharach.

Zobaczymy, co będzie się działo po mistrzostwach Europy. Z drugiej strony to może być przełomowy moment, jeśli chodzi o PZPN i wizerunek polskiej piłki, który niestety wciąż jest fatalny. A co z boomem w lidze? Dortmund nie miałby problemów, żeby niedawno sprzedać 1,5 miliona biletów na mecz z Bayernem. Ale panowie, tego nie robi się z dnia na dzień...
Rozmawiał PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych
NIE WALCZĄ O MISTRZA, ALE O LEPSZĄ AKADEMIĘ...

 
Mateusz Możdżeń - chłopak z Warszawy w Lechu Poznań


"Mistrzowie podwórka"
("Przegląd Sportowy", 20.04.2012) 

CZYTAJ TEŻ: A może by tak przymusowy młodzieżowiec w ekstraklasie? 
CZYTAJ TEŻ: Stan Valckx o szkoleniu w Wiśle 
CZYTAJ TEŻ: czemu uciekł nam świat? (tekst z 2009, zawsze prawdziwy)
CZYTAJ TEŻ: napastnik - towar deficytowy (w Polsce) 
CZYTAJ TEŻ: przewidziałem krach młodzieżówki 1988-1989

W Warszawie i Poznaniu postawili mocno na produkcję piłkarzy. Kto wygrywa wyścig Legia Warszawa i Lech Poznań?

Kiedyś gdy budziłem się w dniu meczu juniorów Legii, pierwsze co robiłem, to wyglądałem za okno i sprawdzałem, czy nie pada. Jeśli lało, to na naszym boisku powstawały okropne kałuże. Trzeba było zmieniać całą taktykę – śmieje się Jacek Mazurek, trener koordynator akademii Legii. – Dziś otrzymujemy imienne zaproszenia dla naszych najlepszych juniorów z klubów angielskich i niemieckich. Gdy byliśmy ostatnio w Portugalii, skauci Benfiki świetnie znali naszych zawodników. To świadectwo naszej pracy – nie kryje dumy Mazurek.

Wcześniej w Legii nigdy nie szkoliło się młodych. Pokolenie Michała Żyro – pierwszego rocznika, które objęto szkoleniem w 2000 roku – uczyło się głównie na grząskich boiskach. Sztuczna płyta przy Łazienkowskiej powstała dopiero dwa lata temu, jednak gdy wychowankowie pojechali niedawno na sparingi do Włoch, ograli zespoły Primavery Interu, Udinese i Brescii. W trakcie meczów dochodziło do bójek, bo Włochów irytowało, że Polacy grają techniczny futbol.

Taki efekt, a szkółka Legii, to przecież na dobrą sprawę tylko jedno sztuczne boisko, pomysł i trenerzy. Żadna tam akademia, jak nazywają ją przy Łazienkowskiej. Ale w Polsce bardzo łatwo wyróżnić się na tym polu, bo wszyscy dopiero raczkują w szkoleniu. W Legii jednak przekonują, że ośrodek z prawdziwego zdarzenia powstanie.
– Inaczej przestaniemy się rozwijać, bo ograniczą nas warunki. Gdybyśmy mieli taki superośrodek, to zdominowalibyśmy wszystkich w Polsce – marzy Dariusz Banasik, trener Młodej Ekstraklasy.
– Właściciel Legii chce, aby klub wykonał ten ostatni krok. Ale nie jest łatwo pozyskać w Warszawie blisko 10 hektarów ziemi na 6-8 boisk i budynki – tłumaczy Mazurek.

Nad identycznym problemem głowią się w Poznaniu, bo też dostrzegli, że lepiej produkować, niż kupować. W pierwszym składzie Lecha, podobnie jak w Legii, co tydzień wybiega dwóch młodych zawodników. Ale ich następcy wciąż nawet nie mają gdzie trenować (po EURO ma zostać wybudowana sztuczna płyta przy Bułgarskiej). Dlatego piłkarze w wieku licealnym przeniosą się do Wronek, gdzie są 3 boiska, należące do właściciela klubu. W Warszawie i Poznaniu jest tak samo – dużo szumu, piękne hasła, ale solidnych fundamentów brak.
– Nigdy nie odważę się powiedzieć, że mamy już akademię. Dotychczas mieliśmy tylko program szkoleniowy, a nad akademią dopiero pracujemy. Śmiać mi się chce, gdy ktoś tak nazywa te dwa boczne boiska – mówi Marek Śledź, trener koordynator w Lechu.

Na razie program
– Oczywiście, że optymalnie byłoby gdyby to w Poznaniu, najlepiej w promieniu dwóch kilometrów od stadionu, pojawił się ośrodek z boiskami, internatem, szatniami, budynkami, ale zanim tak się stanie juniorzy od 15 roku życia będą trenować, mieszkać i chodzić do szkoły we Wronkach. Szukamy po prostu lepszych rozwiązań. Zostajemy przy korzeniach, tylko dokonujemy restrukturyzacji systemu – mówi Śledź.

W ten sposób w Warszawie tłumaczą też porażki juniorów i trampkarzy Legii z rówieśnikami z Poznania: „Nasi nie mają szans rywalizować na tym poziomie, bo trenują mniej". Na razie okazuje się, że w ekstraklasie pojawia się więcej lechitów, ale jakość legionistów jest wyższa. To Lech w 2009 roku wygrał turniej U-17, Legia została wicemistrzem, ale z tamtej Legii do pierwszego składu seniorów przebili się  Wolski i Michał Żyro, a dwóch kolejnych znajduje się kadrze (Jakub Szumski i Dominik Furman). W dorosłym Lechu gra tylko Marcin Kamiński, a ostatnio szanse dostaje Drewniak.
 To pokazuje, że jeśli za kilka lat w składzie Kolejorza naprawdę ma znaleźć się 70 procent wychowanków, to produkcja musi ruszyć z kopyta. Na razie Lech może szczycić się Mateuszem Możdżeniem, który – podobnie zresztą jak Wolski w Legii – został przejęty w wieku 16 lat. Ten „transfer" świetnie z kolei obrazuje przewagę Lecha. Wychowanek Ursusa odrzucił propozycję Legii, gdy pokazano mu ośrodek we Wronkach i Popowie.

Tylko raz
Oba kluby muszą sobie radzić z konkurencją zagraniczną. Wydawało się, że Lechowi zagrozi akademia Sportingu Lizbona, ale prawdopodobnie jednak nie powstanie. Trudniejszą sytuację ma Legia, bo w Warszawie pojawiła się szkółka Barcelony.– Z reguły odchodzą tam ci, którzy sobie nie radzą. Zresztą wychodzimy z założenia, że stawiamy na tych, którzy chcą grać w Legii – mówi Mazurek i przyznaje, że niedawno sami pozbyli się uzdolnionego 13-latka, który złamał zasady akademii. Ojciec pół Szweda Marwina Leidewalla poprzez swoje osobiste kontakty załatwił synowi testy w Chelsea, na co Legia przystała. Problemy powstał, gdy przychodził z kolejnymi prośbami o wyjazdy. Od tego czasu trampkarz krąży po świecie (był m.in. w Arsenalu, Romie, Valencii).
 – W polskich klubach zaniedbane jest kształtowanie charakteru piłkarzy. Jeśli nie będziemy nad tym pracować, to zawodnik nie poradzi sobie z motywacją i zarabianiem pieniędzy. Przyjmujemy zasadę, że można się zachować nieodpowiednio. Ale tylko raz! – stanowczo mówi Mazurek. PRZEMYSŁAW ZYCH, twitter: @PrzemZych

EKSTRAKLASA: EKSTRA SĄ TYLKO KONTRAKTY I AUTA NA PARKINGACH

Drogie auta na parkingach średnich klubów 20. ligi w Europie, w dodatku klubów z kiepską frekwencją: 4-6 tysięcy widzów na mecz. To nie jest poważne... Niedługo później prezesi Widzewa zdradzili, że nie dalej niż do lata 2013 roku wszyscy piłkarze w klubie będą mogli zarabiać maks. 15 tysięcy złotych miesięcznie. Do niedawna najwyższe pensje sięgały 50 tysięcy.

CZYTAJ TEŻ: Kto był nieprzyzwoicie opłacany w sezonie 2010/11? 

"Piłkarski boom... na kredyt"
("Przegląd Sportowy", 13.04.2012) 

Kluby wydają coraz więcej, ale wcale się nie bogacą. Dziś na pensje piłkarzy, często przepłaconych, przeznaczają 75 procent przychodów. EURO 2012 miało być trampoliną. Nie jest, bo długi zamiast maleć - rosną.

Przy skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej w centrum Warszawy wielki ekran wyświetla obecny dług publiczny Polski. Narasta z sekundy na sekundę. Od migoczącym cyfr mogą rozboleć oczy. Jeśli polskie kluby piłkarskie nie przestaną wydawać więcej, niż zarabiają, to podobny licznik wkrótce powinien stanąć przy siedzibie Ekstraklasy SA przy ulicy Wybrzeże Gdyńskie. Liga wkroczyła na złą ścieżkę i powiększa dług z roku na rok.

 Bilardowy aut
– Ta liga jest ewidentnie przepłacona. Wszystkie kluby, od A do Z, są w tej chwili w tarapatach finansowych. Kiedyś wyliczono, że wynagrodzenie piłkarzy nie może przekraczać 55 procent przychodu, który generuje ich gra. A polskie kluby cały czas poddają się ich szantażowi, płacą znacznie więcej, bo chcą zrobić wynik – mówi Zbigniew Koźmiński, były prezes czterech klubów.

– Natychmiastowa obniżka pensji o 20 procent to adekwatna cena, jaką wszyscy piłkarze ekstraklasy powinni zapłacić. Są nieprzystosowani do występów na tym poziomie. Szybka gra, a taki jest wymóg, sprawia im kłopoty. Próbują to robić, ale nie są w stanie. Lepiej, jakby wrócili do przyjęcia i podania, bo zwykle już na tym etapie kończy się... bilardowym zagraniem na aut – surowo ocenia Andrzej Juskowiak.

Wydatki na ich pensje rosną. Znacznie szybciej niż przychody klubów. Wysokie wynagrodzenia miał pokryć boom związany z EURO 2012, ale mistrzostwa Europy nie wpłynęły na rzeczywistość piłkarskiej ekstraklasy tak, jak przewidywali eksperci. Część ludzi zarządzających klubami dała się zwieść optymistycznym prognozom.

Miliard z fusów
Do klubów drzwiami i oknami nie walą nowi sponsorzy. Przeciwnie – kluby wciąż tracą miliony złotych przez ustawę hazardową, która znacznie ogranicza grono potencjalnych reklamodawców, wykluczając z niego bukmacherów (odebrało to sponsora np. Wiśle i Lechowi).

Wprawdzie po długich poszukiwaniach sponsora niedawno zyskały Ruch (Węglokoks) i Legia (ActiveJet), a od nowego sezonu prawdopodobnie również Lech (Samsung), jednak pozwoli to tylko na zbilansowanie części rosnących kosztów, w skład których teraz wchodzą również spore wydatki związane z czynszem i wyposażeniem nowoczesnych stadionów.

Dwa lata temu eksperci sugerowali, że w 2015 roku łączne przychody klubów ekstraklasy mogą osiągnąć... miliard złotych. Głównie przez wzrost wartości praw telewizyjnych, które przed EURO miały wystrzelić do astronomicznych wysokości. Tymczasem ich cena... spadła. W obowiązującym od tego sezonu 3-letnim kontrakcie Ekstraklasie SA udało się zachować sumę ok. 120 mln zł rocznie tylko teoretycznie. Za sprawą sprzedaży nazwy sponsora tytularnego ligi (T-Mobile gwarantuje 20 mln zł, które uzupełnia ok. 100 mln zł z praw medialnych).

– Miliard przychodu? To wróżenie z fusów; analizy za pomocą narzędzi wziętych z innych dziedzin. A to jest futbol. W dodatku wartość obecnych praw telewizyjnych już jest wyśrubowana do granic możliwości, a może nawet trochę przepłacona. Będzie gorzej, a nie lepiej, bo sprzedaż dekoderów spada. Własny kanał Ekstraklasy? Padnie po miesiącu. Kluby się na to nie zdecydują, bo to zbyt wielkie ryzyko – ocenia Koźmiński.
– Życie zweryfikowało mocarstwowe plany wielu klubów. Dwa lata temu właściciel Lecha mówił, że w roku EURO 2012 budżet Lecha sięgnie... 100 milionów złotych – przypomina sobie Juskowiak. Dziś wynosi on ok. 40.

Liczono również na coraz wyższą frekwencję. Zadowalający poziom udaje się utrzymać tylko przy Łazienkowskiej. Wprawdzie niedawne otwarcie stadionów, które wynajmują Śląsk, Lechia oraz Wisła (cały obiekt), podniosło liczbę fanów na meczach tych drużyn, ale co zadziwiające, średnia liczba widzów całej ligi niemal nie drgnęła! W tym samym czasie oglądamy niezrozumiały odwrót od futbolu w innych ośrodkach. Efekt jest taki, że drugi sezon z rzędu frekwencja znajduje się na poziomie 8,5 tysiąca kibiców na mecz.

Wymagania o... 30 procent
Do góry wystrzeliły za to wymagania finansowe piłkarzy. Jeden z graczy topowego polskiego klubu, któremu właśnie wygasa kontrakt, oczekuje niemal dwukrotnej podwyżki, do... 80 tysięcy złotych miesięcznie. Ma za sobą słaby sezon, podobnie jak drużyna, i nie gra na kluczowej pozycji. To typowe – przez półtora roku kluby spełniały ich różne zachcianki, więc piłkarze nie boją się stawiać warunków. Gdy na początku tego okresu jeden z obrońców wynegocjował absolutnie rekordowy kontrakt w ekstraklasie, po zakończeniu rozmów ośmielił się jeszcze poprosić o... plazmę. Argumentował tę potrzebę przyjazdem rodziny.

Skutek jest taki, że według zestawienia firmy audytorskiej Deloitte kluby w 2010 roku wydawały na wynagrodzenia aż 75 procent przychodów. Kolejny raport (jeszcze nieopublikowany) musi być jeszcze bardziej pesymistyczny. W poprzednim roku w życie weszły najwyższe kontrakty, czyli Manuela Arboledy (około 135 tysiące złotych podstawy), Rafała Murawskiego, Cwetana Genkowa, Maora Meliksona czy Kew Jaliensa. Latem przyjechał Danijel Ljuboja.

– W ciągu ostatnich dwóch lat, gdy otwierano kolejne stadiony, oczekiwania piłkarzy ekstraklasy poszły w górę o... 30 proc. Zazwyczaj bezzasadnie. Dziś średnie, miesięczne zarobki ligowca to 40 tys. zł podstawy. Kluby nie chcą już iść w tym kierunku. Nie dziwię się – mówi menedżer Marcin Lewicki.
Kto zepsuł rynek? Każdy dołożył cegiełkę, popełniając na swoim podwórku błędy na różną skalę. Ale największą cegłę dorzucił właściciel Polonii Warszawa Józef Wojciechowski, bo on gigantyczne pensje rozdawał przeciętniakom. Dopiero przed bieżącym sezonem zmusił ich do zamrożenia 20 procent zarobków (zostaną wypłacone w przypadku zajęcia 2. miejsca).
– Polonia to kliniczny przypadek, ale my robiliśmy podobnie w Wiśle na początku ery Cupiała. Trzykrotnie przepłacaliśmy Kaliciaków, żeby ich tylko wyrwać z Belgii. Inne kluby musiały dołączyć, ale to i tak nic w porównaniu z tym, co się dzieje dzisiaj. Europeizujemy się, ale niestety ze złej strony
– mówi Koźmiński. I zwraca uwagę: – Rozsądniej postępuje Legia. Ma swój produkt: wychowanków, którzy przyciągają kibiców i obniżają koszty. Ale czy któryś z pozostałych klubów przez tyle lat wybudował swój ośrodek treningowy? Ledwie jeden: Cracovia.

Każdy robi, co chce
Obecny sezon ekstraklasy powinien okazać się przełomowy dla losu kontraktów niemotywacyjnych. Nieprzewidywalność ligi, w której o sukcesie decyduje jeden punkt albo strzał w zamierzeniu mający być dośrodkowaniem, nakazuje się zastanowić, czy ktokolwiek powinien być hojnie opłacany niezależnie od miejsca, które zajmie drużyna.

– Piłkarz to jedyny zawód w Europie, w którym pracodawca nie ma prawa rozliczyć pracownika. Kilka lat temu próbowaliśmy więc ujednolicić kontrakty w Ekstraklasie SA. Proponowaliśmy klubom jeden wzór, który miałby obowiązywać wszystkich. Projekt upadł w fazie dyskusji. Rozbiło się o to, że każdy właściciel może robić, co zechce – rozkłada ręce Koźmiński.

Taka korelacja między wysokością wynagrodzenia a wynikiem istniała kilka lat temu w Wiśle. 50 procent pensji było gwarantowane, wypłacenie następnych części uzależniono od minut gry (25 proc.) i osiągnięć drużyny (25 proc.). Dziś tak dobrze zabezpieczonych jest ledwie kilka klubów, a tylko Lechia zdecydowała się na nowatorski zapis, który podnosi wartość premii za mecz w przypadku wysokiej frekwencji. Gdy liczba widzów wynosi ponad 20 tysięcy, za każdy tysiąc powyżej zawodnicy otrzymują dodatkowe 3 proc. z premii za wygraną. To jednak niewielkie pieniądze.

Przełomowy sezon? 
Co teraz? Wszyscy ochłoną i przeznaczą zaoszczędzoną kasę na szkolenie? Normalizacji najmocniej chcą ci, którzy rozpętali burzę, czyli w Poznaniu i Krakowie. Lech zamiast ogromnego budżetu zakłada już obecność w podstawowym składzie aż 70 proc. wychowanków w 2015 roku. Wisła, która poprzedni rok mimo sukcesów zakończyła ze stratą 10 milionów, a w obecnym już wiadomo, że wykaże przynajmniej podobną, od nowego sezonu drastycznie zamierza obniżać podstawę kontraktów i mocno lansuję ideę umów „50 do 50". Koszty cały czas obniża Widzew i ŁKS (nie płacą od 5 miesięcy), a nawet Ruch (11 mln zł straty w 2011 roku) czy Śląsk (6,5 mln) muszą się nagłowić, jak pozyskać nowe przychody albo gdzie uciąć wydatki.
Juskowiak nie ma wątpliwości:
– Obecny sezon to bolesna weryfikacja umiejętności wielu zawodników. Dlatego trzeba wrócić do czasów, gdy piłkarzom płaciło się mniej. PRZEMYSŁAW ZYCH