WYWIAD Z PIOTREM REISSEM - TO ON, STRZELEC 108 GOLI!
CZYTAJ TEŻ:
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn
To był jak na razie największy upadek 2009 roku. On, ikona nie tylko Lecha, ale całej polskiej ligi, król strzelców nagle zostaje zatrzymany przez wrocławską prokuraturę. Media z całej Polski trąbiły, że oto słynny Piotr R. ustawiał mecze. Dziś były kapitan "Kolejorza" wraca do futbolu, w barwach Warty. Co weekend walczy z pierwszoligowymi obrońcami, a każdego dnia toczy bój znacznie ważniejszy - o dobre imię. Czy kiedyś znowu będzie postrzegany jako wiecznie uśmiechnięty, sympatyczny "Rejsik"?
Wywiad został przeprowadzony w Lublinie, na początku sierpnia przed pierwszym meczem sezonu, z Motorem. W hotelu, w którym mieszkał nowy zespół Reissa, Warta Poznań. Dzień później do gry po półrocznym zawieszeniu wracał Reiss.
Wywiad ukazał się we wrześniowym Magazynie Futbol, widziałem go też w onecie.pl i na http://piotrreiss.pl/index.php?c=media&nid=31, itd.
Idea była trochę inna - miało nie być tylko o korupcji.
Kiedy piłka dawała Ci najwięcej satysfakcji?
Piotr Reiss: - Piłka ciągle daje mi bardzo dużo satysfakcji i to pomimo tego, że gram już w nią od 28 lat. Gdyby nie to, że kocham ten sport, pewnie bym do niego nie wrócił po moich lutowych doświadczeniach w prokuraturze, a potem w Lechu. Najchętniej wracam do trzech momentów. Pierwszy to 1994 rok, kiedy podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt z "Kolejorzem". Drugi moment, to rok 1998, gdy miałem wyśmienity sezon, który zaowocował podpisaniem kontraktu z Herthą Berlin. Trzeci - i chyba największy moment satysfakcji to rok 2004. Do niego będę często jeszcze wracał. Puchar Polski i Superpuchar... Jeden z ostatnich tak dobrych sezonów Lecha, tego przed fuzją.
Pytam właśnie dlatego, bo spędziłeś w Lechu 28 lat. Ciężko przypomnieć sobie wszystkie chwile, jeszcze trudniej w polskiej piłce znaleźć ludzi związanych z jednym klubem przez tak długi okres czasu. Trudno też znaleźć kogoś, kto po wielu latach spędzonych praktycznie w jednym klubie, nie zostałby w nim pożegnany. Niezależnie od okoliczności.
- Odnoszę wrażenie, że obecni działacze za bardzo nie utożsamiają się z Lechem jako klubem i jego historią. Patrzą na klub przede wszystkim pod kątem biznesowym, a nie da się ukryć, że Lech Poznań grający nawet w pierwszej lidze to produkt z większym potencjałem niż ekstraklasowa Amica Wronki. Nie zdziwiłbym się, gdyby w przyszłości zdecydowali się odsprzedać go dalej. Jeśli popatrzę nawet na politykę Legii to widzę w jej składzie Rybusa, Paluchowskiego, Borysiuka, a nawet Jędrzejczyka czy Machnowskiego. Stołeczny klub stawia na "zadeklarowanych legionistów". W dzisiejszym Lechu chyba nie ma pojęcia "zadeklarowanego lechity". Nie było też miejsca dla Piotra Reissa. Stwierdziłem więc, że jeśli nie mogę spełniać się w Lechu, to będę czynił to w Warcie Poznań, chociaż moje serce będzie zawsze w niebiesko-białych barwach. Byłbym dumny gdybym przyczynił się w Warcie do odkrycia kilku nowych talentów. Fakt, że Warta jest klubem numer dwa w Poznaniu, nie znaczy, że nie może wychować równie dobrych lub nawet lepszych piłkarzy niż Lech. Ja sam chcę otworzyć w Poznaniu szkółkę piłkarską.
Z Franciszkiem Smudą współpracowałeś przez trzy lata. Jak go zapamiętasz?
- Jako trener ma coś w sobie, ale dla mnie nie przemawia jako człowiek. Zachowanie, sposób bycia, jego kontaktu z innymi są - w moim odczuciu - fatalne. Myślę, że gdyby Franciszek Smuda "topił się", to z zeszłorocznego składu Lecha tylko Manuel Arboleda podałby mu bezwarunkowo rękę, bo się ściskali jak ojciec z synem. Może jeszcze "Muraś"... W miarę upływu kontraktu Smudy w Poznaniu, stawało się dla mnie coraz bardziej oczywiste, że reszta zawodników nie była dla niego nawet godnymi partnerami do pracy. Jako lechita żałuję, że przez trzy lata w "Kolejorzu" nie dał prawdziwej szansy żadnemu młodemu piłkarzowi. Smuda jest przede wszystkim nastawiony na wynik "tu i teraz". On nie ma czasu na wychowywanie młodzieży. Nie interesuje go długoterminowy rozwój piłkarzy, których ma w klubie. Wystarczy przytoczyć przykład historii z Gordanem Golikiem i Harisem Handzicem. Ileż ci biedni chłopacy naczytali się w prasie i nasłuchali w wywiadach o swoich "drewnianych umiejętnościach". Nawet jeśli trener Smuda tak myślał, to swoimi wypowiedziami zdemotywował tych chłopaków i zdeprecjonował pracę skautów Lecha.
To czemu Lech nie został na wiosnę mistrzem Polski?
- Trener Smuda mówił, że zabrakło mu wartościowych zmienników na ławce. Mi się wydaje, że zabrakło przede wszystkim zespołu. Nie było nikogo kto byłby w stanie poderwać tę ekipę od wewnątrz. Gdyby relacja między zespołem i trenerem była lepsza, Lecha nie zatrzymałby nikt. Nie było mnie w środku w końcówce sezonu, ale z moich informacji wynika, że Smudzie "rozlazła" się właśnie szatnia. Zrobił się straszny bałagan i niewiele brakowało, a doszłoby w niej do rękoczynów. Niech zabrzmi to nawet arogancko, ale twierdzę, że gdybym ja tam wtedy był, to Lech zostałby mistrzem Polski. Gdyby Bartek Bosacki został wybrany wtedy kapitanem, też mielibyśmy "majstra" w kieszeni. O tym jestem przekonany. Mam nadzieję, że Bartek w tym sezonie zrobi w zespole porządek. Chyba, że szybko przejdzie do zagranicznego klubu... Ale teraz nie ma co już gdybać, co by było, gdyby w szatni był Reiss. Może kolejna runda Pucharu UEFA, mistrzostwo Polski?
W ten sposób w ostatnim roku Twojego pobytu w Lechu koło nosa przeszedł Ci pierwszy tytuł mistrzowski. Poprzednie widziałeś jako fan z perspektywy trybun. Jak zaczęła się Twoja miłość do "Kolejorza"?
- Lechem zaraził mnie tata. Gdy miałem trzy lata pierwszy raz zabrał mnie na mecz. Na pierwszy trening trampkarzy poszedłem sześć lat później. Trener Roman Jakóbczak, legenda klubu i uczestnik mistrzostw świata 1974, robił wtedy selekcję. Stwierdził jednak, że jestem zbyt wątły i nie przyjął mnie do zespołu. W dodatku nabór był od dziesięciolatków, więc miał dodatkowy powód dla swojej odmownej decyzji. Musiałem więc poczekać. W końcu - w kolejnym roku - wyselekcjonował mnie trener Edmund Białas, jeden z członków legendarnego tercetu napastników A-B-C, Anioła-Białas-Czapczyk. Pod okiem Białasa trafiłem do trampkarzy. Treningi dzień w dzień, rok w rok… Aż w Lechu przeszedłem wszystkie szczeble piłkarskiej kariery.
Na chwilę jednak trafiłeś do Kotwicy Kórnik, później do Amiki Wronki. Byłeś młody, sam nie wiedziałeś jak potoczy się Twoja kariera. Z czego żyłeś?
- Gdy zostałem włączony do szerokiej kadry Lecha, zaproponowano mi etat na kolei. Byłem zatrudniony jako mechanik urządzeń spalinowych. Pobierałem więc nawet przez chwilę pensję z polskich kolei państwowych. Takie były czasy. Trwało to rok, potem dostałem wyprawkę i na półtora roku poszedłem odbywać służbę wojskową. W tym czasie trafiłem do Kotwicy Kórnik, gdzie świetny trener Włodziemierz Jakubowski sprawił, że jeszcze bardziej rozwinąłem się jako piłkarz. Z gry w Kotwicy nie było wielkich pieniędzy, natomiast Amica Wronki - z którą byłem związany na początku lat 90. przez jeden sezon - już wtedy płaciła naprawdę dobre pieniądze.
Jak sobie radziłeś z karierą piłkarską i wojskiem? - To było blisko 20 lat temu. Wojsko wyglądało inaczej niż dzisiaj. Trudno było chyba mówić o profesjonalizmie armii. Ja też nie byłem wyjątkiem od tej reguły. Zdarzało się, że bez zgody przełożonego opuszczałem koszary. Pewnego razu pełniłem służbę wartownika, a w tym samym czasie moja drużyna miała rozegrać spotkanie ligowe. Opuściłem więc na cztery godziny cichaczem swoje miejsce wartownicze, zamieniając się z innym kolegą. Zagrałem spotkanie, strzeliłem bramkę... i spokojnie wróciłem na wartę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby właśnie nie ten gol, który został odnotowany w mediach. W jednostce zrobił się mały szum. Dowódca kompanii nie dawał mi spokoju, zasypując mnie pytaniami jak to możliwe, że w tym samym czasie stałem na służbie i strzelałem bramki?
Wciąż byłeś wielkim fanem Lecha, może nawet prawdziwym fanatykiem. Ile zaliczyłeś wyjazdów?
- Pierwsze wyjazdy jako kibic zaliczyłem z ojcem, gdy miałem osiem czy dziewięć lat. Wtedy bywałem już we Wrocławiu, Szczecinie. Na dalsze wyjazdy tata mnie nie zabierał. W tamtych czasach na stadionach nie zawsze bywało bezpiecznie. Gdy dorosłem, jeździłem już sam. Dzięki temu byłem świadkiem zdobycia przez Lecha Pucharu Polski po rzutach karnych, tytułu mistrzowskiego po remisowym meczu w Warszawie na Legii. Trochę sukcesów więc jako kibic też przywiozłem.
Prałeś się czasem z policją?
- Raczej powiedziałbym, że zdarzało się, iż byłem w centrum wydarzeń wokół stadionu... Dochodziło wtedy do wielu zajść. Policja kontrolowała starcia zorganizowanych grup, ale były rozmaite pogonie za kibicami. Oberwałem kilka razy od tych, którzy nie przepadali za "Kolejorzem"... Rzadko zdarzało się to na Legii, bo w Warszawie było tak dużo ochrony, że żadna ze stron nie była w stanie przerwać kordonów policji. Częściej dochodziło do zadym w Szczecinie czy Wrocławiu. Nie byłem aniołkiem, ale też nie nazwałbym siebie prowodyrem zajść. Moja częsta obecność jako widza na trybunach sprawiła, że znam sporo osób z "kibicowskiego kotła" "Kolejorza".
Jak z Twojej perspektywy - symbolu ekstraklasy ostatnich kilkunastu lat - w tamtych czasach wyglądała liga polska? Spotkałeś wszystkich, widziałeś wszystko. Czy przez ten czas zmienili się działacze i dlaczego się nie zmienili?
- Powiedzmy sobie uczciwie: działacze w większości się nie zmienili. Na razie zmienia się struktura własnościowa klubów, a to dopiero zarzewie większych strukturalnych zmian, które nieuchronnie muszą dotknąć polski futbol. Dziś za polskimi klubami stoją zamożni ludzie, którzy wiedzą, że jeśli chcą wyciągać pieniądze z piłki, to najpierw trzeba zainwestować, mieć pomysł na klub, strategię jego budowy, uporządkować struktury organizacyjne, rozpisać zadania i - przede wszystkim - mieć odpowiednich wykonawców do tych wszystkich działań. Z tym ostatnim jest najtrudniej, bo wielu decydentów pochodzi jeszcze ze starych czasów, kiedy za klubami stały państwowe firmy sponsorujące. Wówczas liczyły się kontakty, dyspozycyjność wobec dających pieniądze na klub i w zasadzie nic innego.
Jeśli jeszcze nie wszyscy działacze, to czy jest coś, co pozwala nam mieć nadzieję, że polski futbol jednak idzie w odpowiednią stronę? Są jakieś plusy?
- Plusem jest bez wątpienia poprawiająca się nieustannie infrastruktura. Duża w tym rola polityki Ekstraklasy S.A, Euro 2012 też dołoży do tego kolejną cegiełkę. Ci zawodnicy, którzy dziś mają po 20 lat, za chwilę będą grać na super nowoczesnych stadionach. I to we własnym kraju! Weźmy na przykład taki Lubin. Dzisiaj jest tam piękna Dialog Arena, a ja pamiętam, że przez dziesięć lat musiałem grać na starym stadionie zbudowanym raczej na uroczystości dożynkowe, niż pod kątem widowisk piłkarskich… Nie mogę się doczekać jak będzie wyglądał w rzeczywistości nowy Stadion Miejski przy Bułgarskiej. Nigdy nie przypuszczałem, że w Poznaniu będzie można grać na takim obiekcie. Ale nie wszystkie stadiony zmieniają się tak pięknie jak Gdańsk, Kielce, Lubin, Kraków czy Poznań. W ekstraklasie są jeszcze stadiony, których szatnie straszą, wręcz zniechęcają do przebierania się... ŁKS, Odra Wodzisław, Polonia Bytom, a nawet zaprzyjaźniona z nami Arka Gdynia - muszą sporo poprawić w kwestii infrastruktury. Często zastanawiam się co Niemiec Marco Reich z Jagiellonii sobie myśli, gdy wchodzi do szatni "Jagi"… Może być też w szoku, gdy gdzieś pojedzie na wyjazd. Szatnie gości w całej lidze są nieciekawe. Małe, nieprzyjemne. Wszystko pływa. Mam nadzieję, że to też, wraz ze stadionami zmieni na lepsze.
Coś Cię dziwi, gdy na treningach obserwujesz dzisiejszych młodych piłkarzy albo kandydatów na nich?
- Dla mnie smutne i zaskakujące jest, że na sali gimnastycznej młodzi piłkarze nie potrafią zrobić fikołka, prostej figury akrobatycznej, na przykład gwiazdy. Większość młodych zawodników ma problem ze zwykłym skokiem przez kozła. Znam jednego świetnego piłkarza o ogromnych predyspozycjach, z niesamowitym talentem, który gdy tylko miał zrobić jakieś akrobatyczne ćwiczenie, to zawsze wychodziła z tego kupa śmiechu. Nieco mniej dziwią mniej braki w technice, bo to jest nieustannym mankamentem polskich piłkarzy od wielu, wielu lat. Za moich czasów trenowaliśmy na piachu, betonie i kępach trawy, a mimo to byliśmy w stanie wyrobić sobie jakąś technikę. To przecież nie jest przypadek, że w ekstraklasie wciąż grają Tomasz Hajto, Piotr Świerczewski - piłkarze mojego pokolenia. Grupa polskich piłkarzy o przyzwoitych umiejętnościach niebezpiecznie się zawężyła.
Lech Poznań ma za to inny wielki argument - jedno, całe województwo wielkopolskie wspiera jeden klub. Inni, czy to Wisła Kraków, czy Legia Warszawa, w swoich miastach na tak wielki komfort liczyć nie mogą.
- Lech ma wielki potencjał - rzesze kibiców. To podstawa każdego biznesu, bowiem jedynie kibice są w długiej perspektywie w stanie utrzymać klub sportowy. "Kupno-sprzedaż" zawodników to tylko element uzupełniający budżet. Mając na myśli kibiców jako sponsorów, nie utożsamiam tego jedynie z kupowaniem biletów na mecze. Jeśli z takim Lechem utożsamia się 3-4 miliony Polaków, to dla potencjalnych sponsorów jest to ogromna wartość marketingowa. Jeśli dzisiejszego właściciela Lecha będzie stać na to, by jeszcze zainwestować w klub, to właśnie - spośród wszystkich polskich klubów - Lech jest najbliższy temu by awansować do Ligi Mistrzów i - co ważne dla jego rozwoju - zadomowić się tam na dłużej. Jeśli natomiast nie będzie dalszych inwestycji, jeśli dojdzie do sprzedaży Lewandowskiego czy Rengifo, "Kolejorz" wróci tam gdzie była Amica Wronki, czyli czołówka Ekstraklasy, z reguły za plecami Wisły czy Legii, czasami Puchar Polski i udział w europejskich pucharach. Gdy zakończę karierę piłkarską, chciałbym się zająć pracą w klubie. Mam pewną wizję i pomysły, które chciałbym wdrożyć. Zresztą, przedstawiłem je kilkakrotnie prezesowi Kadzińskiemu oraz - w trakcie pożegnalnej jak się potem okazało kolacji - panu Jackowi Rutkowskiemu. Cieszę się, że część z nich jest wdrażana. Szkoda, że zabrakło w tym procesie miejsca dla Piotra Reissa.
Co byś jednak próbował zmienić, by poprawić sam poziom sportowy?
- Teoretycznie Wisła, Legia, Lech są poza zasięgiem reszty, mają duże budżety i są już na niezłym poziomie sportowym. Ale one tak rzadko grają ze sobą, że ich zawodnicy nie są przyzwyczajeni do grania pod presją co 3-6 dni. Miesiącami grają bowiem mecze, w których może trochę się zmobilizują, ale wygrywają lub w najgorszym wypadku zremisują, relatywnie niewielkim nakładem sił. Przychodzą puchary i presja i wtedy wychodzi naga prawda. Wisła nie wykorzystała kilku sytuacji z Levadią, zremisowała na swoim stadionie, w rewanżu też nie wchodziło i zaczęła się w nogach "galareta". Ale to nie wszystko. Piłkę w Polsce trzeba przebudować tak jak drogi, po których jeździmy. Powiedzmy sobie szczerze jedną rzecz: nie w każdym mieście będzie możliwe utrzymanie zespołu Ekstraklasy. Klub nie może żyć tylko z dotacji Canal+ czy też innego sponsora ogólnego ligi. Taki klub nie ma szans się utrzymać w dłuższym terminie. Myślę, że piłka na poziomie najwyższej ligi ma szansę istnieć tylko w ośrodkach, które są w stanie kiedyś mieć średnio 30-tysięczną widownię na każdym meczu. Z takiej mieszanki można ułożyć już solidny budżet i zakontraktować porządnych graczy. Trzeba też z rozgrywek piłkarskich zrobić coś na kształt rywalizacji miast, wtedy co tydzień społeczeństwo całego regionu będzie żyło meczem.
Nie denerwuje cię, że w lutym, grając jeszcze w Lechu, pod korupcyjnymi zarzutami zostałeś zawieszony w prawach zawodnika przez ludzi, którzy wcześniej pracowali dla Amiki, ludzie, którzy za uszami swoje mają?
- Pamiętam finał Pucharu Polski z 1998 roku rozegrany - nomen omen - na stadionie przy Bułgarskiej. Ówczesny mecz Aluminium Konin - Amica Wronki zakończył się wynikiem 3:5, a prasa nie zostawiła suchej nitki na sędziach prowadzących te zawody. Dzisiaj Lech gra na licencji Amiki - o czym włodarze sami mówią - więc próbując odpowiedzieć na to pytanie, staję przed nie lada kłopotem. Niech to pytanie więc pozostanie bez komentarza.
W Polsce nie ma wielu książek o piłce, a Ty właśnie taką wydajesz. O czym dokładnie będzie Twoja?
"Piotr Reiss - spowiedź piłkarza cz. I" będzie o całym moim dotychczasowym życiu, o całej mojej karierze piłkarskiej, a także o wydarzeniach wokół klubów, w których grałem w ostatnich kilkunastu latach. Będzie też sporo wątków z czasów Amiki, czy też ostatniej wiosny w Lechu Poznań. Książka daje mi naprawdę dużo frajdy, ale spisanie jej trwało bardzo długo. Ze względu na napięty terminarz i obwiązki sportowe, jej wydanie planuję na drugą połowę września, a o szczegółach poinformuję na swojej stronie - www.piotrreiss.pl.
Odkąd zostałeś zatrzymany, dziennikarze dużo rzadziej dzwonią do Ciebie?
- I tak, i nie. Był czas w ostatnich miesiącach, gdy sam stroniłem od miejsc publicznych i kontaktu ze środowiskiem dziennikarzy i sportu. Ten czas mi dobrze zrobił, bo sprawił, że dotarło do mnie przesłanie jednej z piosenek Perfectu: "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść". Jestem dorosłym człowiekiem i wiem, że przychodzi moment, w którym światła jupiterów są skierowane na innych. W zawodzie dziennikarza jest pewnie podobnie? Starszego dziennikarza też gdzieś zepchną do kąta, zaszufladkują, powiedzą, że jest nierozwojowy. To nie jest miłe, ale takie są realia. Pogodziłem się z tym, że nie jestem na pierwszym stronach gazet. Nigdy nie byłem nastawiony źle do mediów, choć od momentu mojego zatrzymania w lutym coś we mnie pękło i teraz jestem dużo bardziej ostrożny w kontaktach ze środkami przekazu. Nie mogę przejść obojętnie obok widowiska, jakie zrobiono w telewizji czy radiu z mojego zatrzymania. Przecież w Polsce każdego można zatrzymać na 48 godzin a następnie zwolnić do domu. To się może przytrafić każdemu człowiekowi, ale kiedy zatrzymano Piotra Reissa, nie czułem w mediach nawet cienia chęci obrony mnie jako człowieka. Co więcej wielu "przyjaciół" odwróciło się ode mnie, nawet ci niby z niebiesko-białą krwią. Ale czas goi rany.
Czyli masz żal o sposób w jaki Cię zatrzymano?
- Równie dobrze można było mnie wezwać przez telefon, przysłać wezwanie poprzez dzielnicowego lub listem poleconym. Stawiłbym się do prokuratury. Zrobiono to jednak w inny sposób i zatrzymano mnie niczym członka niebezpiecznej mafii. Cóż, piłka to też polityka. Być może jakiś inny zatrzymany - ratując własną skórę - próbował wkręcić jakąś znaną piłkarską personę w nieczyste sprawki i padło na mnie... Przypadkowo było to tuż przed meczami z Udinese... Był to więc nośny temat. Choć ja powtarzam od wielu miesięcy: niczego złego w życiu nie zrobiłemi. Dlatego liczę się z tym, że na wielu boiskach i wyjazdach nie będę akceptowany przez kibiców. Ale myślę, że kiedyś i tak wszystko wyjdzie na światło dzienne i wtedy każdy będzie mógł zobaczyć jak było naprawdę. Ciężko będzie mi odbudować swoje nazwisko, ale będę o to jednak walczył.
Zawsze powtarzasz: nigdy nie sprzedałem meczu Lecha, a nigdy nie zaprzeczasz temu, że dla Lecha jakiś mecz kupiłeś.
- To mogę to teraz powiedzieć: nigdy nie sprzedałem, ani nie kupiłem meczu Lecha. Też to mówiłem, ale każdy z kontekstu wyciąga to, co chce wyciągać. Po zakończeniu śledztwa wszyscy poznają prawdę. Wpłaciłem kaucję, zobowiązałem się nie ujawniać szczegółów, więc zbyt wielu rzeczy w tej chwili mówić nie mogę. Z drugiej strony, widzisz, będę miał o czym pisać w drugiej części mojej autobiografii. Jak ja kiedyś powiem za co mnie zatrzymali, a powiem na pewno, gdy sprawa się zakończy, to wszyscy będą w szoku. Pomyślą: - Dlaczego to zatrzymanie przebiegło akurat w taki sposób? A może komuś zależało na tym? Jeśli za tak słaby zarzut robi się takie zatrzymanie, to znaczy, że o coś w tym wszystkim chodziło. Że ktoś tak przeprowadzonego zatrzymania potrzebował. Miałem sześć miesięcy na przemyślenie tego. Wszystkie puzzle sobie powoli układałem w głowie. Chociaż dziwi mnie, że spośród 100 czy 200 zatrzymanych piłkarzy - w tym także tych, którzy w przeciwieństwie do mnie przyznali się do korupcji - podobno jedynie moja teczka dotarła do PZPN. Ale może to i dobrze, bo moja sprawa będzie szybciej wyjaśniona?
Z Twoją osobowością to niemożliwe, żebyś stał w kącie szatni i o niczym nie wiedział. Piotr Reiss to nie jest typ człowieka, który się chowa.
- Wiesz, jako kapitan zespołu otrzymywałem przed meczem wiele telefonów. Gdy odbierasz telefon, to na dobrą sprawę nie wiesz, kto jest po drugiej stronie słuchawki. To może być każdy - kibic, dziennikarz, to może być też prowokacja. Ja na przykład dostawałem telefony od kibiców z pogróżkami, którzy przedstawiali się za działaczy. Dziś znaleźć mój numer to nie jest wielki problem i każdy może zadzwonić. Próbowali mnie też podchodzić pod kątem odpuszczania meczów. Mówiłem człowiekowi: - Panie rób pan co pan chcesz, ale do mnie pan nie dzwoń i mnie w to nie mieszaj. Zawsze sprawę stawiałem jasno. Chwilę później wchodziłem do szatni i mówiłem: - Panowie, dzwonił ktoś do mnie. Sondował temat sprzedania meczu, więc uważajcie, bo w najbliższej kolejce może coś być na rzeczy. A i tak się okazywało, że czasem ktoś coś odpuścił. Mieliśmy kiedyś bramkarza-obcokrajowca, mniejsza o nazwisko. Po jego wyjeździe do swojego kraju, jak zaczęły wychodzić na światło dzienne różne historie, to okazało się, że co drugi mecz ów "stranieri" nam bronił "w drugą stronę". Okazało się, że wiedzieli o tym niemal wszyscy - działacze innych zespołów, piłkarze, trenerzy. I co mieliśmy z tym już zrobić? Nie masz na to wpływu. A przykłady Piotra Dziurowicza nie nastrajały motywacyjnie do rozgłaszania tego typu sytuacji w prasie. Każdy dziennikarz i tak wiedział, co jest grane, a jednak nie napisał...
Nie masz kontroli w szatni? Nie wiesz co się w niej na co dzień dzieje?
- Nie jestem w stanie z każdym spędzić 24 godzin, spać z nim, cały dzień za nim chodzić. Jeśli dostałem sygnał, to stawiałem sprawę jasno, że kto odpuści mecz, nie ma szans wejść do tej szatni. Wiesz, ja dużo w swoim sportowym życiu się nasłuchałem różnych opowieści. Zanim ja wszedłem na dobre do piłki, o wszystkim decydowała partia albo miejscowy kombinat, w którym zatrudnieni byli piłkarze. Wchodził prezes do szatni i mówił: - Panowie, musicie grać tak i tak, bo jak nie, to was wyp… do kopalni. Pięćset metrów na dół! Krótka piłka. Ilu miało odwagę postawić się szefowi? Po dominacji partyjnych bossów, przyszły lata 90., a w nich rządzili już sędziowie. Korupcyjna mentalność jednak została ta sama.
Poznań to specyficzny klimat. Kiedyś jednemu z dziennikarzy ktoś w Poznaniu ukradł spod domu samochód. Dziennikarz zwrócił się z tym do jednego z piłkarzy Lecha. Po dwóch dniach samochód stał znów przed jego domem.
- To musiał być dobry dziennikarz, albo dobrze pisał o klubie… A tak poważnie mówiąc… W jednym mieście wszyscy się znają. Myślisz, że ten co łapie, nie zna tego, który kradnie? Przecież oni dobrze się znają. Każdy o wszystkim wie. A nawet czasami jest tak, że w jednym mieście przymykają oko na tego, który kradnie, bo on im sprzedaje jakieś informacje, kto kradnie więcej. Tak nie jest tylko w filmach. Wiadomo, że środowisko się zna. W Poznaniu miałem okazje spotykać się i z prezydentami, i z wysoko postawionymi policjantami, ale też z tymi, których uważa się na bandytów i złodziei. Jeśli jest się osobą publiczną w jakiejś społeczności, to zna się praktycznie wszystkich.
Pytałem o ten poznański klimat, bo pamiętasz rok 1998 i sprawę z sędzią Żyjewskim. Miałeś mu ponoć grozić spaleniem domu. Później tam wylądował koktajl Mołotowa.
- Ktoś mu się najwyraźniej pomylił. Pozwał mnie do sądu, ale doszliśmy wtedy do porozumienia. Sytuację z Żyjewskim zapamiętałem dobrze, ale z innych względów. W czasie procesu byłem już zawodnikiem Herthy Berlin. I Niemcy zachowali się dużo lepiej niż wiosną ludzie, którzy zarządzali Lechem. Działacze Herthy dali mi swoich najlepszych prawników. Powiedzieli: - Piotr, masz najlepszych ludzi, oni mają tę sprawę rozwiązać. Lech zagrał w drugą stronę. Po zatrzymaniu odcięli się ode mnie. Mimo 28 lat w klubie.
Jeśli w tej chwili nie możesz pracować w Lechu, to czym się zajmiesz? masz jakiś alternatywny plan na życie?
- Może sam kiedyś będę dziennikarzem? Kiedyś w Hercie Berlin w pokoju mieszkałem z Thomasem Helmerem, kiedyś piłkarzem Bayernu Monachium. Dzisiaj jest dziennikarzem sportowym, pracuje dla stacji DSF. Nigdy nie wiadomo, zwłaszcza, że niedawno komentowałem mecz Bundesligi dla Eurosportu. Chociaż zawsze marzyłem o roli dyrektora sportowego w Lechu. Znam się na piłce, a z racji kilku moich lat spędzonych zagranicą mam szerokie kontakty m.in. w Niemczech i na Bałkanach. Miesiąc po zatrzymaniu zdałem sobie sprawę, że - kurczę - nie będę chodził przecież bocznymi uliczkami tylko dlatego, że media zrobiły ze mnie Piotra R. Dalej jestem Piotrem Reissem, strzeliłem ponad sto goli w lidze.
Rozmawiał Przemysław Zych
moje dłuższe artykuły z "Przeglądu Sportowego". krótsze na Twitterze: @PrzemZych
poniedziałek, 26 października 2009
poniedziałek, 12 października 2009
CHULIGANY TERORIZOVAL OBYVATELE PRAHY
W końcu poczułem się jak dziennikarz, który relacjonuje coś więcej niż tylko to, czy do siatki wtoczyła się piłka. To była adrenalina, stres, zagrożenie, nad głową latały petardy, race, tłum tratował ludzi, wierzgały konie. W Pradze podążając za kibicami znalazłem się w samym centrum starć chuliganów z czeską policją.
Futbol News, nr 21, 12-14 października 2009
Piątek. Godzina siedemnasta. Północno-zachodnia część Pragi. W kameralnym hotelu Crowne Plaza Castle, w którym mieszka reprezentacji Polski, panuje cisza i spokój. Podobnie jeszcze jest w centrum Pragi. Rynek Starego Miasta okupują turyści z całego świata. Kupują pamiątki, robią sobie zdjęcia. Ani widu i słuchu po polskich kibicach.
Sobota. Godzina dziewiętnasta. Dookoła stadionu Sparty Praga trwa walka polskich zadymiarzy z policją. Ponad dwa tysiące Polaków otacza kordon niemal tysiąca funkcjonariuszy. Trafiłeś do niego, nie masz już szans wyjść. W ciasnej uliczce przy kołowrotkach i bramie wejściowej wybuchają petardy, w ruch idą policyjne pałki, w oficerów policji trafiają płonące race. Widok spłoszonych koni w gęstym tłumie Polaków na tle czerwonego ognia oznaczają jedno - jest źle. „Zawsze i wszędzie policja j… będzie” – próbie sił współczesnych gladiatorów od kilku minut towarzyszy ta przyśpiewka. Co się dzieje wewnątrz, trudno zgadnąć. Widoczność ogranicza już dym.
– Spier…my! – dobiegł krzyk. Część tratowanych, wziętych w kleszcze, spanikowanych Polaków w końcu przerywa kordon policji, by wydostać się na zewnątrz. Ucieczce przynajmniej tysiąca kibiców towarzyszy ryk godny starć w starożytnym Koloseum. W uciekających trafiają race, rzucane przez resztę Polaków z przeciwległej strony. Nikt nie wie już o co chodzi. Nikt nic nie widzi. Trzeba uciekać. Na ulicy leży kilka stratowanych osób. Atmosferę doprawia huk latającego nad stadionem helikoptera i ujadanie psów. Obrazek jak z wojny. Dantejskie sceny. Za ponad godzinę zaczyna się w centrum Europy mecz piłki nożnej. Z drugiej strony pod stadion spokojnie zajeżdża polski autobus i busy z VIP-ami.
Obawa. Tak można podsumować to, co przed meczem czuli wszyscy Czesi. Już piątkowy „Sport” w artykule „Prijedou zbesilci” informował o przyjeździe polskich chuliganów. Obok tekstu zamieszczono ranking wskazujący najniebezpieczniejszych chuliganów w Europie. Byli nim oczywiście Polacy, którzy wyprzedzili Rosjan, Serbów, Chorwatów, Anglików i Turków...
Atmosferę podgrzewały wszystkie czeskie gazety. Informacje dotyczące tego, co wyrabiający maskujący się za szalikami polscy chuligani zdominowały wiadomości z obozu reprezentacji Stefana Majewskiego. Na dobrą sprawę, polscy piłkarze nikogo nie obchodzili. Liczył się tylko najazd „hord kibiców”.
W piątek wieczorem będąc w Pradze nie można było przeoczyć ryku „Biało-czerwone barwy niezwyciężone” w małych, ciasnych praskich uliczkach. Gdy w jednym z pobliskich pubów, miejscowi zanucili „Czesi do toho” (Czesi naprzód), wydawało się, że może sprawdzić się najczarniejszy scenariusz kreślony przez media. Na polskie przyśpiewki, Czesi odpowiedzieli jednak krzykiem „Polska, Czesko - together”. Osłupiali polscy kibice nie mieli wyboru. Przyłączyli się do Czechów. Ci mieli szczęście. Zadymiarze dopiero pakowali manatki i w Pradze mieli pojawić się dopiero w dniu meczu.
W piątek, nim doszło do jakichkolwiek starć z policją, o obawy i antypolskie nastroje zapytaliśmy jednego z taksówkarzy. – E tam. Gazety zawsze pompują balon, a później nic się nie dzieje. Wyolbrzymiają każdy fakt. U was też tak jest? – dopytywał Vaclav. Po chwili milczenia taksówkarz pytał nas już jedynie o meczowe typy. – Ile będzie? W patriotycznym odruchu odpowiedzieliśmy, że wygra Polska. Vaclav gwałtownie zwolnił. – Tak? Vypadni! – śmiejąc się chciał nas wyrzucić z samochodu – Chyba w to jednak wątpicie? Ten wasz nowy trener to podobno straszny oryginał. My też mamy małe szanse na awans. Jesteśmy w tej samej sytuacji. Musimy wygrać dwa mecze i liczyć na pomoc Słowaków – mówił Vaclav, który jeszcze nie wiedział, że na pobratymców nie ma co liczyć, bo Słowacy przegrali 0:2 ze Słoweńcami.
Do pierwszych starć doszło dopiero w sobotnie popołudnie, gdy do Pragi nocnymi pociągami zjechali zadymiarze. W tym czasie w wygodnym barze hotelowym w przyjaznej atmosferze toczyła się dyskusja kilku VIP-ów. Powszechne zdziwienie wywoływała obecność w składzie Piotra Polczaka. Z miasta z drobnymi upominkami wracali działacze PZPN – Grzegorz Lato, Zdzisław Kręcina, Antoni Piechniczek i Adam Olkowicz. Jak widać w przeciwieństwie do Leo Beenhakkera, Stefanowi Majewskiemu nie przeszkadza obecność pezetpenowskich notabli w tym samym hotelu.
Kilka kilometrów dalej w uliczkach praskiego starego miasta policja pałowała polskie grupy zadymiarzy, które atakowały przechodniów. W północno-zachodniej części miasta Piechniczek z Olkowiczem szli właśnie na spacer.
Wydarzenia postawiły policję w stan gotowości. Zdecydowała się wytoczyć najcięższe działa. Uznano, że postawienie czoła czterem tysiącom Polaków, wymaga mobilizacji aż dziesięciu tysięcy funkcjonariuszy. Wielu patrolowało miasto również w cywilnych strojach. - To największa operacja policyjna w Pradze w ostatnich latach. Przygotowania do tego wydarzenia zabrały nam prawie dwa miesiące – mówiła rzecznik policji.
W okolicach hotelu polskiej reprezentacji w oczy rzucała się grupka około pięćdziesięciu kiboli. Ubrani w ten sam sposób (czarne ortalionówki z napisem Arka Gdynia), identycznie uczesani (modnie – na jeden milimetr!). Przed grupką i za nią podążało łącznie pięć samochodów policyjnych. Tak było w każdej części miasta. Wszystkie grupki były monitorowane i miały swoich opiekunów.
Praga się wyludniła i zamarła. Na cztery godziny przed meczem na rynku starego miasta czescy sprzedawcy pospiesznie zamykali budki sklepowe. Zamiast turystów zabytkowe miejsce wypełniło się chmarą ubranych w polskie szaliki, zakapturzonych kibiców. Naprzeciwko nich stały nieruchomo kordony policji. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej rynek tętnił życiem, słychać było szepty sprzedawców trawki: „Marihuana?”. W sobotę wieczorem wszyscy zniknęli. Sytuacja na rynku przypominała szachy, żadna ze stron nie chciała wykonać ruchu. Ani kibice, ani policja nie wyglądali też na zainteresowanych pamiątkami.
– Dziękuję, my już lepiej pojedziemy do domu – mówił Petr, sprzedawca naszyjników.
Ubaw mieli tylko turyści. Przestali robić sobie zdjęcia na tle katedry, a zaczęli ustawiać się przed polskimi kibicami i kordonami policji. To była największa atrakcja dnia w Pradze.
– To przezabawne co się tu dzieje – nie mogąc uwierzyć w to, co widzą, angielscy turyści komentowali zajścia, przy okazji robiąc zdjęcia i wszystko filmując.
Gdy przy dźwiękach bębnów trzy tysiące kibiców nagle ruszyło z rynku w długi pochód w kierunku stadionu, wycieczki turystów z całego świata obserwowały to ze zdziwieniem, stojąc na pobocznych murkach i ławkach. Z uśmiechem na twarzach, jakby zaskoczeni, że coś takiego mogło przytrafić im się w dniu, w którym odwiedzali stolicę Czech, unosili kciuki rąk w geście sympatii.
Nie wszystkie zachowania polskich kibiców w Pradze jednak na takie gesty zasługiwały. To nie przypadek, że sklepy, które znalazły się na drodze pochodu, były już zamknięte albo zostawały na widok polskich fanów.
Uśmiechnięci Azjaci nie wiedzieli jaki jest powód radosnego podskakiwania kilku tysięcy polskich kibiców. Przyśpiewka „Kto nie skacze ten z policji – hej, hej!” towarzyszyła im aż do końca drogi na stadion wokół syren i otaczającego ich kordonu funkcjonariuszy.
Polacy na swój sposób sterroryzowali mieszkańców miasta, sprawili, że życie w Pradze zamarło. Tworzyły się gigantyczne korki. Tylko przyjazdy Anglików są w stanie postawić Pragę w stan podobnego zamarcia. Za maszerującymi kibicami aż do końca podróży ciągnęła się grupka zaciekawionych Czechów i reporterów miejscowej telewizji, która na bieżąco śledziła wszystkie wydarzenia.
W tym czasie w zaciszu szatni do meczu przygotowywali się piłkarze. Po końcowym gwizdku Jerzy Dudek złapał schodzącego z boiska Dawida Janczyka, poprosił go o podziękowanie polskim fanom i wskazał mu drogę pod sektor Polaków. Gdyby Dudek wiedział jak wiele zdrowia i stresu kosztował ten dzień czeskich funkcjonariuszy i mieszkańców Pragi, pewnie zastanowiłby się dwa razy, po czym wysłałby Janczyka prosto do szatni. Świetny doping to jedno. Zachowanie poza stadionem – to drugie. W sobotę w Pradze Polacy przegrali na stadionie i poza nim. PRZEMYSŁAW ZYCH
W końcu poczułem się jak dziennikarz, który relacjonuje coś więcej niż tylko to, czy do siatki wtoczyła się piłka. To była adrenalina, stres, zagrożenie, nad głową latały petardy, race, tłum tratował ludzi, wierzgały konie. W Pradze podążając za kibicami znalazłem się w samym centrum starć chuliganów z czeską policją.
Futbol News, nr 21, 12-14 października 2009
Piątek. Godzina siedemnasta. Północno-zachodnia część Pragi. W kameralnym hotelu Crowne Plaza Castle, w którym mieszka reprezentacji Polski, panuje cisza i spokój. Podobnie jeszcze jest w centrum Pragi. Rynek Starego Miasta okupują turyści z całego świata. Kupują pamiątki, robią sobie zdjęcia. Ani widu i słuchu po polskich kibicach.
Sobota. Godzina dziewiętnasta. Dookoła stadionu Sparty Praga trwa walka polskich zadymiarzy z policją. Ponad dwa tysiące Polaków otacza kordon niemal tysiąca funkcjonariuszy. Trafiłeś do niego, nie masz już szans wyjść. W ciasnej uliczce przy kołowrotkach i bramie wejściowej wybuchają petardy, w ruch idą policyjne pałki, w oficerów policji trafiają płonące race. Widok spłoszonych koni w gęstym tłumie Polaków na tle czerwonego ognia oznaczają jedno - jest źle. „Zawsze i wszędzie policja j… będzie” – próbie sił współczesnych gladiatorów od kilku minut towarzyszy ta przyśpiewka. Co się dzieje wewnątrz, trudno zgadnąć. Widoczność ogranicza już dym.
– Spier…my! – dobiegł krzyk. Część tratowanych, wziętych w kleszcze, spanikowanych Polaków w końcu przerywa kordon policji, by wydostać się na zewnątrz. Ucieczce przynajmniej tysiąca kibiców towarzyszy ryk godny starć w starożytnym Koloseum. W uciekających trafiają race, rzucane przez resztę Polaków z przeciwległej strony. Nikt nie wie już o co chodzi. Nikt nic nie widzi. Trzeba uciekać. Na ulicy leży kilka stratowanych osób. Atmosferę doprawia huk latającego nad stadionem helikoptera i ujadanie psów. Obrazek jak z wojny. Dantejskie sceny. Za ponad godzinę zaczyna się w centrum Europy mecz piłki nożnej. Z drugiej strony pod stadion spokojnie zajeżdża polski autobus i busy z VIP-ami.
Obawa. Tak można podsumować to, co przed meczem czuli wszyscy Czesi. Już piątkowy „Sport” w artykule „Prijedou zbesilci” informował o przyjeździe polskich chuliganów. Obok tekstu zamieszczono ranking wskazujący najniebezpieczniejszych chuliganów w Europie. Byli nim oczywiście Polacy, którzy wyprzedzili Rosjan, Serbów, Chorwatów, Anglików i Turków...
Atmosferę podgrzewały wszystkie czeskie gazety. Informacje dotyczące tego, co wyrabiający maskujący się za szalikami polscy chuligani zdominowały wiadomości z obozu reprezentacji Stefana Majewskiego. Na dobrą sprawę, polscy piłkarze nikogo nie obchodzili. Liczył się tylko najazd „hord kibiców”.
W piątek wieczorem będąc w Pradze nie można było przeoczyć ryku „Biało-czerwone barwy niezwyciężone” w małych, ciasnych praskich uliczkach. Gdy w jednym z pobliskich pubów, miejscowi zanucili „Czesi do toho” (Czesi naprzód), wydawało się, że może sprawdzić się najczarniejszy scenariusz kreślony przez media. Na polskie przyśpiewki, Czesi odpowiedzieli jednak krzykiem „Polska, Czesko - together”. Osłupiali polscy kibice nie mieli wyboru. Przyłączyli się do Czechów. Ci mieli szczęście. Zadymiarze dopiero pakowali manatki i w Pradze mieli pojawić się dopiero w dniu meczu.
W piątek, nim doszło do jakichkolwiek starć z policją, o obawy i antypolskie nastroje zapytaliśmy jednego z taksówkarzy. – E tam. Gazety zawsze pompują balon, a później nic się nie dzieje. Wyolbrzymiają każdy fakt. U was też tak jest? – dopytywał Vaclav. Po chwili milczenia taksówkarz pytał nas już jedynie o meczowe typy. – Ile będzie? W patriotycznym odruchu odpowiedzieliśmy, że wygra Polska. Vaclav gwałtownie zwolnił. – Tak? Vypadni! – śmiejąc się chciał nas wyrzucić z samochodu – Chyba w to jednak wątpicie? Ten wasz nowy trener to podobno straszny oryginał. My też mamy małe szanse na awans. Jesteśmy w tej samej sytuacji. Musimy wygrać dwa mecze i liczyć na pomoc Słowaków – mówił Vaclav, który jeszcze nie wiedział, że na pobratymców nie ma co liczyć, bo Słowacy przegrali 0:2 ze Słoweńcami.
Do pierwszych starć doszło dopiero w sobotnie popołudnie, gdy do Pragi nocnymi pociągami zjechali zadymiarze. W tym czasie w wygodnym barze hotelowym w przyjaznej atmosferze toczyła się dyskusja kilku VIP-ów. Powszechne zdziwienie wywoływała obecność w składzie Piotra Polczaka. Z miasta z drobnymi upominkami wracali działacze PZPN – Grzegorz Lato, Zdzisław Kręcina, Antoni Piechniczek i Adam Olkowicz. Jak widać w przeciwieństwie do Leo Beenhakkera, Stefanowi Majewskiemu nie przeszkadza obecność pezetpenowskich notabli w tym samym hotelu.
Kilka kilometrów dalej w uliczkach praskiego starego miasta policja pałowała polskie grupy zadymiarzy, które atakowały przechodniów. W północno-zachodniej części miasta Piechniczek z Olkowiczem szli właśnie na spacer.
Wydarzenia postawiły policję w stan gotowości. Zdecydowała się wytoczyć najcięższe działa. Uznano, że postawienie czoła czterem tysiącom Polaków, wymaga mobilizacji aż dziesięciu tysięcy funkcjonariuszy. Wielu patrolowało miasto również w cywilnych strojach. - To największa operacja policyjna w Pradze w ostatnich latach. Przygotowania do tego wydarzenia zabrały nam prawie dwa miesiące – mówiła rzecznik policji.
W okolicach hotelu polskiej reprezentacji w oczy rzucała się grupka około pięćdziesięciu kiboli. Ubrani w ten sam sposób (czarne ortalionówki z napisem Arka Gdynia), identycznie uczesani (modnie – na jeden milimetr!). Przed grupką i za nią podążało łącznie pięć samochodów policyjnych. Tak było w każdej części miasta. Wszystkie grupki były monitorowane i miały swoich opiekunów.
Praga się wyludniła i zamarła. Na cztery godziny przed meczem na rynku starego miasta czescy sprzedawcy pospiesznie zamykali budki sklepowe. Zamiast turystów zabytkowe miejsce wypełniło się chmarą ubranych w polskie szaliki, zakapturzonych kibiców. Naprzeciwko nich stały nieruchomo kordony policji. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej rynek tętnił życiem, słychać było szepty sprzedawców trawki: „Marihuana?”. W sobotę wieczorem wszyscy zniknęli. Sytuacja na rynku przypominała szachy, żadna ze stron nie chciała wykonać ruchu. Ani kibice, ani policja nie wyglądali też na zainteresowanych pamiątkami.
– Dziękuję, my już lepiej pojedziemy do domu – mówił Petr, sprzedawca naszyjników.
Ubaw mieli tylko turyści. Przestali robić sobie zdjęcia na tle katedry, a zaczęli ustawiać się przed polskimi kibicami i kordonami policji. To była największa atrakcja dnia w Pradze.
– To przezabawne co się tu dzieje – nie mogąc uwierzyć w to, co widzą, angielscy turyści komentowali zajścia, przy okazji robiąc zdjęcia i wszystko filmując.
Gdy przy dźwiękach bębnów trzy tysiące kibiców nagle ruszyło z rynku w długi pochód w kierunku stadionu, wycieczki turystów z całego świata obserwowały to ze zdziwieniem, stojąc na pobocznych murkach i ławkach. Z uśmiechem na twarzach, jakby zaskoczeni, że coś takiego mogło przytrafić im się w dniu, w którym odwiedzali stolicę Czech, unosili kciuki rąk w geście sympatii.
Nie wszystkie zachowania polskich kibiców w Pradze jednak na takie gesty zasługiwały. To nie przypadek, że sklepy, które znalazły się na drodze pochodu, były już zamknięte albo zostawały na widok polskich fanów.
Uśmiechnięci Azjaci nie wiedzieli jaki jest powód radosnego podskakiwania kilku tysięcy polskich kibiców. Przyśpiewka „Kto nie skacze ten z policji – hej, hej!” towarzyszyła im aż do końca drogi na stadion wokół syren i otaczającego ich kordonu funkcjonariuszy.
Polacy na swój sposób sterroryzowali mieszkańców miasta, sprawili, że życie w Pradze zamarło. Tworzyły się gigantyczne korki. Tylko przyjazdy Anglików są w stanie postawić Pragę w stan podobnego zamarcia. Za maszerującymi kibicami aż do końca podróży ciągnęła się grupka zaciekawionych Czechów i reporterów miejscowej telewizji, która na bieżąco śledziła wszystkie wydarzenia.
W tym czasie w zaciszu szatni do meczu przygotowywali się piłkarze. Po końcowym gwizdku Jerzy Dudek złapał schodzącego z boiska Dawida Janczyka, poprosił go o podziękowanie polskim fanom i wskazał mu drogę pod sektor Polaków. Gdyby Dudek wiedział jak wiele zdrowia i stresu kosztował ten dzień czeskich funkcjonariuszy i mieszkańców Pragi, pewnie zastanowiłby się dwa razy, po czym wysłałby Janczyka prosto do szatni. Świetny doping to jedno. Zachowanie poza stadionem – to drugie. W sobotę w Pradze Polacy przegrali na stadionie i poza nim. PRZEMYSŁAW ZYCH
Subskrybuj:
Posty (Atom)