poniedziałek, 30 sierpnia 2010

SYLWETKA MARKA BAJORA, TRENERA ZAGŁĘBIA LUBIN



(Pierwszy z lewej. Zdjęcie z czasów gry w Widzewie, początek lat 90.)

"Kawa, grzałka i zeszyt, czyli gotowy jak harcerz"
("Przegląd Sportowy". 09.04.1010)


-Był jak rosyjski harcerz. Zawsze przygotowany i nic nie mogło go zaskoczyć. Na każde zgrupowanie zabierał ze sobą grzałkę do parzenia wody na kawę, kubki i dzbaneczek. Mówił: - Po co mam schodzić do restauracji, skoro tu mam wszystko. Dzięki temu do jego pokoju zawsze można było wpaść na kawę. Bardzo skrupulatny człowiek - wspomina Marka Bajora, trenera Zagłębia Lubin Czesław Michniewicz, kolega z Amiki Wronki.


- Jako obrońca zdarzało się, że popełniał błędy, ale był wzorem postępowania. Gdy przyszedł do Wronek, to miał nawet swoją teorię na temat wkrętów do butów, korków, tego jakich należy używać na deszczu. Marek zawsze miał przy sobie zapasową koszulkę. Tak na wszelki wypadek. To był taki wczesny profesjonalizm lat 90. Do Wronek przywiózł też ze sobą zeszyty z mikrocyklami treningowymi, które zapisał grając w Widzewie Łódź. Miał ich już całkiem sporo, ale wciąż prowadził je we Wronkach. Mówiłem mu: - Po co ci to? Nie przyda się - śmieje się Michniewicz.


Bajor na to opowiada: - Notowałem najciekawsze treningi u trzech trenerów. Pisałem, co mi się podobało w zajęciach, a co nie. Patrzyłem, sprawdzałem, byłem ciekaw wniosków, jakie płyną z tych notatek. Na koniec rundy robiłem jeszcze podsumowania. Zeszyty trzymam do dziś. Co jakiś czas je otwieram, ale nie wszystko można użyć. Piłka się zmieniła.


Nieopierzone kurczę
Kilkanaście lat później Bajor dostał szansę bycia pierwszym trenerem. Po tym, jak Franciszek Smuda został trenerem reprezentacji narodowej, to jego asystent Bajor stał się samodzielnym szkoleniowcem Zagłębia. I sprawił, że tej wiosny prowadzona przez niego drużyna jest rewelacją rozgrywek. Lubinianie odnieśli cztery zwycięstwa i dwa remisy.I to właśnie na współpracy z Franciszkiem Smudą Bajor najwięcej skorzystał. Niektórzy mówią nawet dosadnie, że po przedwczesnym zakończeniu kariery piłkarskiej w 2003 roku wiedział, pod jaką latarnią stanąć. Gdy Smuda objął Lecha, przypomniał sobie o podopiecznym z Widzewa, który w tamtym czasie prowadził zespoły juniorskie Amiki. To nie był przypadek. Smuda za asystentów zawsze dobierał sobie ludzi spokojnych. Wcześniej mieszankę wybuchową - autokraty i stonowanego pomocnika - stosował w Wiśle. Na Bajora postawił też w Zagłębiu, a potem - gdy został selekcjonerem - forsował go na swojego następcę.

- Zdziwiłem się, że Marek został trenerem. Spodziewałem się, że jego charakter raczej spowoduje, że ucieknie od tego zawodu, od życia na walizkach i emocji związanych z tym zawodem. Cieszę się, że po odejściu Smudy z Lubina nie mówi się, że to nieopierzone kurczę sobie nie radzi. Markowi idzie dobrze i to wszędzie. Widziałem go ostatnio w telewizji. Mówił rzetelnie i spokojnie - ocenia Maciej Szczęsny, który przez rok grał z Bajorem w Widzewie. Zaskoczony jest też Radosław Michalski, inny kolega z boiska: - Pamiętam, że gdy rozmawialiśmy jakiś czas temu, Marek mówił mi, że woli pozostać drugim trenerem. Jakieś obawy więc miał.

To nie jest hura-bura
Ten, który w Widzewie poznał go najlepiej, czyli Tomasz Łapiński, twierdzi jednak, że Marek jest stworzony do pracy trenera: - Emanuje spokojem, który potrafi się wielu udzielić. A do roli trenera przygotowywał się od lat, zwracał uwagę na okresy przygotowawcze. Przy tym to bardzo solidny i świetnie zorganizowany człowiek - zachwala Łapiński. - W środowisku piłkarskim nie spotyka się wielu lojalnych ludzi. Marek zawsze taki był - uzupełnia Michalski.

Docenił to Smuda.- To skromny człowiek, nie hura-bura, ale gdy trzeba, to też tupnąć potrafi, bo cichy był tylko, gdy był moim asystentem - zaznacza selekcjoner.- Jako trener ma autorytet przede wszystkim dzięki temu, że w lidze rozegrał trzysta meczów. Przekonuje też swoim indywidualnym podejściem do każdego zawodnika, a nie grupowym - tłumaczy Ilijan Micanski, napastnik Zagłębia.

W Widzewie Smudy, w którym Bajor grał na pozycji stopera, zdarzało się, że piłkarzom nie płacono miesiącami, a zespół zastanawiał się nad strajkowaniem. Wtedy uwypukliły się cechy jego charakteru - Bajor nie narzekał i cały czas powtarzał, że muszą grać. Był oddany sprawie. Jak twierdzą koledzy z drużyny, Bajor-piłkarz był zawsze gotowy do gry i chętny do pracy. Jego charakter nie pozwalał mu na to, by w szatni być typem przywódcy, który przekomarza się z trenerem, jak Szczęsny czy Andrzej Michalczuk, ani też żartownisiem w rodzaju Piotra Szarpaka, który lubił się powygłupiać.


- Fakt, że na zgrupowaniach mieszkał w jednym pokoju ze spokojnym Tomaszem Łapińskim mówi o Marku chyba najwięcej - przyznaje Michalski. Bo tak jak kolega z pokoju, Bajor przespał najlepszy okres w karierze do wyjazdu z Polski, gdy z Widzewa wyjechać było łatwo. Dlatego obok „Łapy" Bajor był jednym z niewielu srebrnych medalistów igrzysk olimpijskich z Barcelony 92', którzy pozostali w kraju.

Cichy pokój z Łapą
- To był pokój, którego za często się nie odwiedzało. Wiadomo było, że Tomek czyta książkę, a Marek czymś też się zajmuje. Tomek kochał pić kawę, może więc ta grzałka do kawy służyła temu, by częstować też Tomka? - śmieje się Szczęsny: - Bo na Marku można było zawsze polegać, nie trzeba było mu niczego siedem razy powtarzać. Przy tym nie rzucał się w oczy, spokojnie wypełniał obowiązki. Był obliczalny, co nie znaczy, że nudny, a w życiu pomogło mu to, że do wszystkiego, co go otaczało, podchodził pogodnie. On w ogóle nie wpadał w złość - zaznacza Szczęsny.


Cichy i spokojny, to słowa klucze w przypadku Marka Bajora. Trener Zagłębia przekonuje jednak, że kiedy potrzeba, głos też podniesie.
- Na pewno jednak nie będę chciał iść z zawodnikami na wojnę. Może ja też nie mam takiego charakteru jak trener Smuda, żebym szalał i walczył? Ale przecież nie mogę nagle zmienić się o 180 stopni - wyznaje. Mirosław Szymkowiak, inny kolega z Widzewa, uzupełnia: - Marek nie okazał się tylko zapchajdziurą do prowadzenia rozgrzewki, pokazał, że będąc asystentem, cały czas się uczył. Dlatego Zagłębie stosuje pressing, odbiór piłki w stylu zespołów Smudy.

Koniec przygody?
Spokój, z jakim rozmawia, powoduje, że Bajor nie sprawia wrażenie kogoś, na kim kilka wygranych meczów mogło zrobić wrażenie. Do tego stopnia, że wydaje się jakby... nie zależało mu na znalezieniu się w tym miejscu.
- Wszystko to spadło na mnie bardzo niespodziewanie. Nie spodziewałem się, że będę pracował w ekstraklasie, i to w tak młodym wieku. Myślałem, że wyląduję w spokojniejszych klimatach, na przykład pozostanę w pracy z młodzieżą - zdradza 40-letni szkoleniowiec. - Podobało mi się, że w Amice widać było, że dzieci tak bardzo potrzebują autorytetu kogoś, kto grał w ekstraklasie - dodaje. Dlatego jeśli nie otrzyma przedłużenia tymczasowej licencji, która upływa po meczu z Cracovią, wątpliwe, by miał się buntować. Po prostu stanie w kolejce i spokojnie poczeka na kolejną szansę.
SYLWETKA COSTY NHAMOINESU,
MOJEGO ULUBIONEGO PIŁKARZA EKSTRAKLASY
(pierwszy z prawej, w trakcie meczu A-klasowej Wisły Ustronianki)

Deszcz uratował mu życie
("Przegląd Sportowy", 29.03.2010)

Rano, po przebudzeniu coś tam się przegryzło, a potem trzeba było przetrwać do wieczora. Mieszkaliśmy w getcie w Harare, a każdego dnia rodzice w momencie wydawania posiłków udawali przed nami, że coś zdążyli już zjeść, bylebyśmy – ja, brat i siostra – nie czuli się źle z tym, że zostawiają jedzenie dla nas. Patrzyłem na to ze smutkiem. Mówiłem: - Mamo, przecież ty nie jadłaś! Miałem jakieś 15 lat… – zaczyna swoją opowieść 24-letni Costa Nhamoinesu z Zimbabwe, piłkarz Zagłębia Lubin, jeden z najlepszych lewych obrońców w ekstraklasie.

Ucieczka z getta
Trafił do Polski dwa lata temu. Dziś wykorzystuje szansę. Gra otwarcie, ofensywnie, pokazuje wyszkolenie techniczne, zmysł do gry kombinacyjnej. Kontrast między jego optymistyczną grą, a wydarzeniami, które otaczały jego dzieciństwo w Harare, rzuca się od razu w oczy.
- Rodzice sporo przecierpieli, żebym nie zszedł na złą drogę, robili wszystko, by zapłacić czesne za moją szkołę. Bo w Zimbabwe, jeśli nie płacisz, to siedzisz w domu… Wiele dzieciaków w moim kraju tak spędza dzieciństwo, dlatego moi kumple zajęłi się czymś innym - poszli w narkotyki i prostytucję. Ja widząc wyrzeczenia rodziców po prostu nie mogłem ich zawieść. Ani razu nie opuściłem szkoły. Widząc jednak całą tą beznadzieję sam od życia za wiele już nie oczekiwałem – opowiada Costa. Jego matka Getty Rudo może już dziś żyć normalnie w Harare. Ojciec Godwin Mguni zmarł jednak w październiku, gdy syn grał mecz z Jagiellonią Białystok.

- Czasami, gdy pada w Lubinie, ja wychodzę na zewnątrz, żeby trochę zmoknąć. Wszystko zaczęło się, gdy byłem mały. Dzieciaki uciekały z podwórka, a ja stałem i mokłem. Uwielbiałem patrzeć jak pada. Stąd wzięła się moja miłość do geografii. Interesowało mnie wszystko. Czemu rzeki się kręcą? Skąd bierze się parowanie? Monsuny, rzeki, wzniesienia. Być może to deszcz zatrzymał mnie w szkole. Bo ja czasami, gdy zaczyna padać potrafię wszystkich naokoło pytać: - "Hej, wiesz czemu teraz pada?" – opowiada z entuzjazmem Costa.

Nauka była dla niego szansą, ale w życiu najbardziej pomógł mu talent piłkarski. Na jednym z turniejów Coca-Coli wypatrzył go klub AmaZulu Bulawayo, jednak 18-latek wciąż częściej marzył o tym, by zostać prawnikiem niż piłkarzem. Trochę lekcewazyl swój talent.
– Dopiero gdy działacze AmaZulu przenieśli mnie do lepszej szkoły i zapłacili za czesne, pomyślałem: „Moje marzenia się spełniają”. Cieszyłem się, że w końcu ktoś opłaci moją naukę, a nie z dostania się do ekstraklasy Zimbabwe. Dostawałem od nich wszystkie przybory szkolne. Mówiłem: "Chcę to, to i to". Na drugi dzień człowiek z klubu szedł do sklepu i kupował. Nie zarabiałem wielkich pieniędzy, grałem za globusy, linijki, mapy, podręczniki – śmieje się 24-latek.

Poznawanie Polski
Wkrótce nastąpił jednak AmaZulu wycofało się z ligi. Większość piłkarzy była wyznawcami Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Prawie cały zespół obchodził w sobotę sabat - żaden z nich nie mógł pracować, podróżować, nikt nie chciał grać. Costa właśnie zdał maturę.
- Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Musiałem grać w piłkę, żeby ktoś dalej finansował moje studia. Dałem sobie ostatnią szansę, przyjął mnie klub Masvingo United, z którym dwa razy wygraliśmy Puchar Niepodległości w Zimbabwe, kończyłem sezon na podium ligi. Wtedy przyszło powołanie do reprezentacji regionu, w której zagrałem z Takesure’m Chinyamą, a potem już do kadry Zimbabwe! Byłem zdziwiony, wszystko nagle się odmieniło. Wkrótce pojawił się Wiesław Grabowski, który zaoferował mi robienie kariery w Europie. Wspólnie trenując, mieliśmy się do tego przygotować. W końcu Grabowski powiedział: - Okay, jesteś gotowy. Poleciałem.

Fotka z Małyszem
Costa trafił do A-klasy (polska szósta liga), do Wisły Ustronianki, klubu, z którym współpracuje Grabowski. Tam miał przyzwyczaić się do klimatu, ludzi, języka i gry.
- Wisła miała być odskocznią do kolejnego klubu. Gdy przyjechałem do Polski wiedziałem już trochę o tym kraju, ale od razu zacząłem tłumaczyć w internecie nagłówki portali. To było zimą, więc Adam Małysz pojawiał się tam bardzo często. Któregoś dnia spotkaliśmy go w hotelu. Patrzyłem na niego i myślałem: - To on? Mistrz? Był taki mały. Byłem zdziwiony, ale zrobiliśmy sobie z nim zdjęcie. Każdy po kolei – śmieje się Nhamoinesu, z którym w Wiśle grało trzech innych piłkarzy z Zimbabwe. Trudniej było na boisku:
- Piłka na tym poziomie naprawdę nie jest zbyt poważna… To jakby inny gatunek futbolu. Raz wygraliśmy 12:0, a każdy z nas chciał strzelić, pchał się do przodu. Krzyczeli do mnie: - Szybko, szybko! Byleby strzelić jeszcze jedną. Było to jednak dobre przetarcie. Poznaliśmy kraj i jedzenie, przyzwyczaiłem się do pogody. A przecież jeszcze na początku zamarzały mi palce. Na pierwsze treningi wychodziłem w trzech swetrach! W końcu przestaliśmy jeść kurczaki z ryżem i w restauracji spróbowaliśmy polskiego jedzenia. Po kolei wszystkie zupy – rosół, żurek, pomidorowa - wymienia z błyskiem w oku.

Inny gatunek
- Nasza czwórka z Zimbabwe tworzyła jakby inny gatunek w tej lidze, wszyscy się na nas patrzyli – Costa po chwili wybucha śmiechem, gdy przypomina sobie taktykę rywali:
- Nie jestem pewien, co trener przeciwnych zespołów mówił o nas w szatni, ale co tydzień wyglądało tak, jak gdyby rozmawiali tylko o nas. Od razu, gdy któryś z nas przyjął piłkę, dookoła pojawiało się dwóch lub trzech zawodników! Kopali po kostkach, ciągnęli za koszulki. Byliśmy tym trochę sfrustrowani, ale wyciągnąłem wnioski – poszedłem na siłownię i zacząłem zmuszać się do dodatkowych przebieżek, aby się im przeciwstawić – mówi.

Do góry
Po pół roku miało przyjść wybawienie: transfer do wyższej klasy. Gdy pojechał na testy do Górnika Zabrze, został wystawiony na pozycji lewego pomocnika. Do Zagłębia trafił dzięki przypadkowi. Na obóz do Wisły przyjechali "Miedziowi", a Costa obserwował ich zajęcia przez okno.
- Grabowski zagadał i powiedział o mnie ludziom z Zagłębia. Zaprosili mnie na mecz, później filmowali moje występy w Wiśle aż w końcu kazali przyjechać na obóz do Grodziska Wielkopolskiego. Jakiś czas później podpisałem kontrakt – mówi, ale uśmiecha się na wspomnienie gry w pierwszej lidze:
- Przeskok z A-klasy nie był wcale tak wielki. Okazało się, że gra wygląda podobnie! Nie masz czasu, żeby pograć piłką, a jeśli od razu po przyjęciu nie kopniesz jej do przodu i nie grasz długą piłką, to przegrywasz. Jeśli grasz po ziemi, to i tak cię zatrzymają – analizuje.

Zagłębiu udało się awansować do ekstraklasy, a Costa jesienią był jednym z niewielu piłkarzy Zagłębia, którzy nie zawiedli w tych rozgrywkach. Na wiosnę gra jeszcze lepiej. Wkrótce mogą zadzwonić z lepszego klubu.
- Tak naprawdę marzę by kiedyś z reprezentacją Zimbabwe zagrać w Pucharze Narodów Afryki. Może kiedyś się uda... - spogląda za okno, które wychodzi na stadion Zagłębia Lubin.
- Wydarzenia z dzieciństwa dodały mi sił. Teraz ciężko pracuję, żeby wykorzystać to, co dostałem.
SYLWETKA ILIANA MICANSKIEGO, CO TO BYŁ ZA NAPASTNIK!


"Mój prześladowca Smuda"

("Przegląd Sportowy", 26.03.2010)

Franciszek Smuda zobaczył mnie w szatni Zagłębia, podszedł, podał rękę, uśmiechnął się i powiedział: - Ale ty masz pecha – wspomina Ilian Micanski, 25-letni bułgarski napastnik. Wcześniej w Lechu Poznań obecny selekcjoner reprezentacji trzykrotnie z niego rezygnował.
- Nie mogłem uwierzyć w to, że znów trafiłem na niego. Pierwszego dnia trochę się pośmialiśmy w szatni, porozmawialiśmy, było miło, a za tydzień jak zwykle posadził mnie na ławce – mówi.

A przecież w Zagłębiu bułgarski napastnik odnalazł życiową formę. W pierwszoligowych rozgrywkach 2008/2009 strzelił 26 goli, kolejne 4 dołożył w Pucharze Polski. Powrót do ekstraklasy początkowo był się pasmem bolesnych niepowodzeń i rozczarowań.

Znów na topie
Ilian bierze klucz od portiera. Siadamy w sali pełnej pucharów. Bułgar rozprostowuje się i mówi, co go bolało. Jesienią nie grał zbyt wiele. Wiosnę też zaczął poza pierwszym składem.
- Wydawało mi się, że po tym, jak w poprzednim sezonie strzeliłem 30 goli, nie ma szans, by ktoś mógł posadzić mnie na ławce. Nie wierzyłem na własne oczy, gdy w Chorzowie na mojej pozycji w ataku w pierwszym składzie grał obrońca… No cóż, nie mam nic przeciwko nikomu, ale trochę się pośmiałem… – zaczyna szczerze.
– Uważałem, że cały czas zasługuję na grę. Bo jak to? Ja, król strzelców, nagle muszę coś udowadniać? To inni powinni się obudzić i pokazać klasę. Powiedziałem to parę razy w szatni, narastało to we mnie, ale dopiero dziś mówię to publicznie – zaznacza Micanski.

Pierwsze gole na wiosnę strzelił w Chorzowie w wygranym 2:0 meczu z Ruchem. Chwilę wcześniej wszedł z ławki. Później przyszły dwa gole w meczu z Arką (2:0) i akcja, która wstrząsnęła ligą – w sobotnim meczu z Polonią Warszawa (2:0). Takiej passy nie ma wiosną żaden napastnik w ekstraklasie.

- Po bramkach strzelonych w Chorzowie, wszyscy nagle znów byli ze mną. Ludzie ponownie zmienili swoje podejście do mnie. A wcześniej po kątach szeptano, że klub nie jest ze mnie zadowolony i będzie szukał kogoś na moje miejsce – mówi Ilian.

- Gdy kilka dni temu przyszedłem do klubu wysłać jakiś faks, nagle otworzyły się drzwi w trzech czy czterech pokojach. Połowa prezesów z zarządu wyszła, żeby powiedzieć: „Dzień dobry”. Kawka? Proszę bardzo Ilian. Jesienią jakoś drzwi się nie otwierały. Ale co mam zrobić – wypiję kawkę, pośmieję się i znowu na trening…

Piłkarska rodzina
Ilian pochodzi z Sandanski, trzydziestotysięcznego miasteczka położonego w południowo-zachodniej części Bułgarii. W domu zainstalowany jest sprzęt Cyfry + , jeszcze z czasów, gdy Bułgar jako 20-latek trafił do Amiki. Ojciec Emil, były piłkarz Lewskiego Sofia, dzwoni po każdym meczu:
- Czasami mówię mu, żeby się nie rozpędzał z radami. Mówię mu: „Spokojnie, mam już więcej bramek od ciebie w karierze, meczów może jeszcze nie, ale cię dogonię”.

Matka Iliana, Dymitrina, zajmowała się wychowywaniem dzieci, gdy Emil grał w piłkę i zdobywał tytuły mistrza Bułgarii. Teraz pomaga mężowi w prowadzeniu kilku sklepów sportowych („Nawet gdyby ojciec dostał jakąś propozycję z Lewskiego, pewnie by jej nie przyjął. Musiałby dostać władzę całkowitą, bo nie jest - jak to się mówi po polsku – „pachołkiem”, jak wielu ludzi, których spotkałem w życiu” – mówi).

Wujek Ilijana jest trenerem w trzeciej lidze bułgarskiej. Jego zespół ma w tej chwili już kilkanaście punktów przewagi na drugim zespołem, wygrywa mecz za meczem, wkrótce awansuje.
- Śmiejemy się, że za chwilę zamkną go za korupcję. Ale on oczywiście twierdzi, że wszystko jest OK., że po prostu są bardzo dobrzy – śmieje się Bułgar.

Jedyny brat Iliana, 21-letni Martin mieszka w Niemczech. Uczy się w szkole menedżerów, za jakiś czas przystąpi do egzaminów na licencję FIFA. Matka szybko straciła obu synów z oczu. Iliana najszybciej – już jako trzynastolatek wyjechał z domu na dziesięciodniowe testy do Pirina Błagojewgrad, który zbierał najzdolniejsze dzieciaki z całego regionu. I już nie wrócił.

W seniorskiej piłce zadebiutował jednak nie w Pirinie, a w Makedonskiej Sławie.
- Jednak gdy Makedonska, klub nowo powstały, zaczęła odnosić większe sukcesy niż Pirin, ludziom przestało się to podobać. Połączono więc oba kluby – opowiada Bułgar, który w ten sposób przeżył pierwszą fuzję klubów w życiu. Drugą kilka lat później, gdy Amikę połączono z Lechem.

Przygoda z Amicą
Ilian miał 19 lat, gdy został królem strzelców drugiej ligi bułgarskiej. Gazety pisały o zainteresowaniu nim Lewskim i CSKA.
- Mafioso z Płowdiwu, którego później zastrzelono, też dwa czy trzy razy dzwonił do mojego ojca i namawiał go do tego, żebym trafił do Lokomotiwu, wtedy mistrza Bułgarii. Po jednym z treningów podszedł do mnie jednak dyrektor Pirina i powiedział, że jest oferta z Polski. Trener Amiki Maciej Skorża zaprosił mnie na tygodniowe testy. „Co ja tam będę robił?” - myślałem. Jeden z bułgarskich menedżerów zapytał mnie: - „Ty, wiesz gdzie są Wronki? Wiesz, co to jest za miasto? Wronki przy twoim mieście w Bułgarii to jak stolica. Nie chciałem mu uwierzyć, Sandanski było małe, ale to był przynajmniej kurort przy granicy z Grecją.

Micanski wybrał jednak Amikę. Wiedział, że jeśli mu nie pójdzie, to za rok może wrócić do Bułgarii.
- Samolot wylądował w Poznaniu. Pomyślałem, że te Wronki aż tak źle wyglądać nie mogą... Jedziemy. Droga do Wronek jakaś taka mniejsza i mniejsza, w pewnym momencie pojawiły się pola, łąki, lasy i w końcu… Wronki. Gdzie ja jestem? – pomyślałem, ale podobało mi się to, że Skorża chciał na mnie stawiać. W końcu, gdy wracałem ze zgrupowania młodzieżówki, robił mi treningi w piątki wieczorem, bylebym tylko zdołał przygotować się na sobotnie spotkanie ligowe.

Kłopoty z trenerami
Amica za wypożyczenie zapłaciła 30 tysięcy euro. Po roku dopłaciła 110 i wykupiła Bułgara. Gol w debiucie, kolejne w następnych meczach. Wkrótce jednak Skorża podał się do dymisji. Zastąpił go Krzysztof Chrobak:
- Nowy trener się na mnie obraził. Podobno powiedziałem coś nie tak na zimowym zgrupowaniu w Turcji. Wiosną wchodziłem już tylko z ławki. Zamiast strzelić w pierwszym sezonie dziesięć czy dwanaście goli i grać w mocnym klubie w Europie, jestem tam, gdzie jestem. Miałem 19 lat, a gdybym wtedy strzelił więcej, to w Polsce długo bym nie pograł – twierdzi dziś.
Po fuzji trafił do Lecha. To wtedy po raz pierwszy spotkał Franciszka Smudę.
- Miałem inne oczekiwania. Poza tym ja nie jestem takim, co się chowa w szatni, wszystkim grzecznie mówi „dzień dobry” i „do widzenia”. Granie po dziesięć czy piętnaście minut, które miałem u Smudy to nie jest to, czego oczekiwałem – opowiada. Dlatego już po dwóch miesiącach w Lechu przeniósł się do Kielc.
- Piotr Burlikowski dzwonił po trzydzieści razy dziennie. Gwarantował mi miejsce w składzie. Ale okazało się, że chyba tylko on widział mnie w podstawowej jedenastce Korony. Trener już nie. Po dwóch tygodniach chciałem wracać. Przesiedziałem tam do grudnia – mówi.

W Koronie Kielce Micanski ani razu w meczu ligowym nie wyszedł w pierwszym składzie, w Lechu zaledwie raz. Przez półtora roku – w Poznaniu i Kielcach – w 17 meczach ekstraklasy rozegrał 300 minut. Wiosną 2008 roku trafił na wypożyczenie do Odry Wodzisław, a później z propozycją przejścia do Zagłębia Lubin zadzwonił ówczesny trener tej drużyny Rafał Ulatowski.

Powrót do ligi
- Lech się nie odzywał, wiedziałem więc, że znów nie będą mnie chcieli. Ale mówili też: - Jak to będzie, jeśli Micanski za chwilę zacznie strzelać w nowym klubie, a my na nim nie zarobimy? Ja to wszystko pamiętam, wiem, kto to wszystko powiedział. Smuda myślał: - Wchodzi z ławki, a nie strzela? To się nie nadaje. Wiem, że mu się nie podobam jako piłkarz i to się już nie zmieni, ale to tylko jeden trener. Na świecie znam jeszcze tysiąc innych – mówi Ilian. I dodaje: -
W Polsce Smuda dużo jednak osiągnął. Zresztą wydaje mi się, że w ostatnich jesiennych meczach zmienił nieco zdanie na mój temat.
- Miał problemy ze skutecznością. W Lechu trener Smuda nie był przekonany do umiejętności Iliana, ale w Zagłębiu zmienił zdanie - mówi aktualny trener Zagłębia Marek Bajor, jesienią asystent Smudy.

Skuteczność w zeszłym sezonie w pierwszej lidze zrobiła jednak spore wrażenie na wszystkich:
- Na początku sezonu było ciężko. Przegraliśmy w Stalowej Woli, gdzie nie było porządnej szatni, prysznica. Będzie rok męczenia - pomyśleliśmy. Ale potem sytuacja uległa zmianie. Wygrywaliśmy tak często, że okazji do imprez było mnóstwo. Aż w pewnym momencie imprezowania miałem już dosyć. W tamtym sezonie najczęściej jeździłem na balangi do Poznania, do Semira Stilicia, Zlatko Tanevskiego i Dimitrije Injaca – wspomina.

Orest Lenczyk, który obejmował pierwszoligowe Zagłębie w chwili, gdy Micanski na chwilę zatracił skuteczność, a potem próbował ściągnąć go do Cracovii, przyznaje:
- Chomontek to on nie jest, ale jeśli w treningu nie stępi się jego atutów, to potrafi szybką nóżką ośmieszać przeciwników. Ale jeśli się stępi, jest przeciętnym kopaczem. Być może niektórym trenerom zabrakło do niego cierpliwości. Ja ją miałem i widzę w nim tylko jedną wadę: nie gra w Cracovii. W Lubinie chyba w porę się ogarnęli i pomyśleli, że skoro chce go Lenczyk, to coś w nim musi być – przekonuje trener Cracovii.
Piłkarz nie upaja się strzeleniem pięciu goli na wiosnę:
- Wiem, że jeśli w Bełchatowie nie zdobędę bramki, to drzwi w gabinetach prezesów znów się zamkną, kawki nie będzie. Ale spokojnie - mogą się zamykać, bo na pewno otworzą się gdzie indziej.

wtorek, 10 sierpnia 2010

SYLWETKA GEORGIEGO CHRISTOWA,
TRANSFEROWEGO NIEWYPAŁU SEZONU 2009/2010


"Bułgar inny niż wszyscy"
("Przegląd Sportowy", 12.03.2010)

Georgi wychodzi na balkonik położony na wysokości pawilonu medialnego w rogu stadionu Wisły Kraków. Wskazuje na pracę robotników i rozkopane boisko. - W Bułgarii to byłoby niemożliwe - kręci głową. - Jestem tu zaledwie kilka dni, ale widzę, że ten kraj się rozwija, ludzie częściej się uśmiechają. W Bułgarii nic się nie dzieje. Stadion Wisły pewnie sfinansował bogaty właściciel - dopytuje się Georgi Christow, nowy napastnik Wisły. Kiwa z uznaniem głową, gdy wyjaśniamy, że środki na modernizację są publiczne. Dwa lata temu niewiele zabrakło, by Christow trafił do klubu po drugiej stronie Błoń, Cracovii.

Nie jak piłkarz
- Myślisz, że lepiej grać w Lewskim Sofia, czy w Wiśle Kraków? W Bułgarii wszyscy, poza piłkarzami CSKA i Lewskiego doradzą ci, że lepiej grać w Wiśle. Znają ten klub i uważają za lepszy od bułgarskich. Pytali mnie: "Serio, przechodzisz do Wisły?" - przekonuje król strzelców ligi bułgarskiej z 2008 roku.

Od razu w oczy rzuca się jego styl bycia, kontrastuje z typowym zachowaniem piłkarza. Bardziej przypomina muzyka. Takie skojarzenia umożliwiają też fakty. Jego starszy brat, Christo, jest gitarzystą bułgarskiego zespołu PIW, a ojciec, również Georgi, agentem muzycznym. Od dziecka otoczony był zupełnie innym towarzystwem niż jego koledzy w szatni. Matka piłkarza, Ivanka, która aż do zeszłego roku przez kilka lat była wiceministrem pracy i polityki społecznej, zmuszała go nie tylko do nauki języków obcych, ale też gry na pianinie.

- Gdy z bratem mieszkaliśmy w tym samym czasie w Sofii, to często do niego wpadałem. Wtedy nauczył mnie grać na gitarze - śmieje się Georgi, który wraz z bratem trenował w Maritsie Płowdiw, klubie z miasta, w którym się wychował. Brat rzucił piłkę w wieku 15 lat z powodu problemów z żołądkiem. Dziś w bułgarskim środowisku muzycznym jest tak samo znany jak Georgi dla kibiców piłkarskich.

- Jesteśmy zwykłą rodziną, takich jak my jest wiele. Nikt nie mówi o nas: rodzina Christowów - uśmiecha się, ale za chwilę zdradza oznaki dumy z kariery swojej matki. - Nikt nie odsunął jej nawet po zmianie rządów. To bardzo inteligentna kobieta, która całe swoje życie poświęciła studiowaniu. Teraz pracuje w Brukseli przy Parlamencie Europejskim - kiwa głową z uznaniem. Niektórzy jednak wiele boiskowych poczynań Christowa tłumaczą właśnie środowiskiem, w którym się wychował.

- Christow jest zupełnie inny niż większość piłkarzy, bardziej inteligentny, ma szersze zainteresowania, nie słucha disco, a heavy metal. Paradoksalnie zdaje się, że ta inteligencja przeszkadza mu w grze. Czasami za dużo myśli, za bardzo się przejmuje niepowodzeniami, a napastnik powinien działać instynktownie - mówi Georgi Filipow z gazety "Dnevnik".

Christow rozkłada ręce: - Nic na to nie poradzę. Od dziecka byłem otoczony artystami, rozmowami o polityce. Ale jestem piłkarzem, bo to cieszyło mnie najbardziej. Oczywiście, gdy ma się matkę na takim stanowisku, to pojawiają się też plotki, że do Lewskiego trafiłem dzięki niej. Ale ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem utalentowany. Jeszcze nieraz to pokażę - przekonuje Bułgar, wypożyczony na rok do krakowskiego klubu. Jego przejście do Wisły odbyło się na wariackich papierach. Z trenerem Maciejem Skorżą po raz pierwszy porozmawiał... dopiero po podpisaniu kontraktu, dzień przed meczem z PGE GKS Bełchatów (0:1).

Plotka o YouTube
- O Wiśle dowiedziałem się we wtorek. Miałem czas na decyzję do środy wieczorem, zadzwoniłem do Stojko Sakaljewa z Arki Gdynia, powiedział: "Idź tam". Kupiłem bilet na samolot i przyleciałem do Krakowa. Dwa dni później zadebiutowałem - wspomina. Jak głosi plotka, Skorża miał go wypatrzeć na... filmiku w portalu YouTube.com, o co Bogusław Cupiał miał mieć do trenera wielkie pretensje. Bo Christow, choć był królem strzelców drugiej ligi bułgarskiej w 2006 roku i pierwszej dwa lata później, ma za sobą słabszy okres - jesienią strzelił tylko jednego gola w Lewskim.

- Miał problemy z kibicami, wyzywali go, deprymowali, nie czuł wsparcia - dodaje bułgarski dziennikarz. Gdyby nie to, Wisła nie miałaby jednak szans na jego ściągnięcie. W końcu to król strzelców ligi bułgarskiej. Stanimir Stoiłow, selekcjoner reprezentacji Bułgarii, odejście Christowa z Lewskiego tłumaczy nieumiejętnością poradzenia sobie z presją: - To bardzo dobry napastnik, ale w Lewskim zablokował się. Dlatego lepiej dla niego, że odszedł do Wisły. To dobry kierunek i sportowy awans. Mój asystent przyjedzie na któryś z jego meczów w Krakowie, ale ciężko będzie mu się przebić do kadry, gdzie mamy wielu napastników - przekonuje.

Georgi od najmłodszych lat marzył o przejściu do Lewskiego. Gdy w barwach Maritsy strzelił 16 goli i został królem strzelców drugiej ligi, trafił do lokalnego rywala, Botewu. Tam powtórzył osiągnięcie w ekstraklasie, trafiając 19 razy. W międzyczasie pojawił się problem - Botew nie płacił mu przez dwa miesiące. Wyrok Trybunału Arbitrażowego rozwiązał jego kontrakt i Georgi za darmo trafił do wymarzonego Lewskiego. Półtora roku później zgodził się jednak odejść...

Oferta z Cracovii
- Jak to często w życiu bywa, gdy się dorasta, przestaje się patrzeć na świat przez różowe okulary. Gdy tam trafiłem, dostrzegłem, że można grać w Lewskim przez dziesięć lat, zostać legendą tego klubu, po zakończeniu kariery być poklepywanym po plecach przez wszystkich kibiców, ale tak naprawdę nic z tego nie mieć. W bułgarskiej piłce nie ma pieniędzy, a ja w Bułgarii naprawdę wygrałem wszystko, co było do zdobycia. Tytuły króla strzelców, mistrzostwo, superpuchar, pokonałem CSKA. A w Polsce liga jest lepsza, trochę szybsza - wylicza.

Gdy pytamy go, czy to prawda, że trener Lewskiego, kiedyś legenda klubu, Georgi "Gonzo" Iwanow już w lipcu zeszłego roku chciał go sprzedać, Christow traci cierpliwość:
- Jak mógłby tak postąpić, skoro to właśnie on w Lewskim przyznał mi swój legendarny numer 9? Cztery dni przed moim przylotem do Krakowa powiedział mi: - Chcę, żebyś tu został, bo wiem, że będziesz grał lepiej. To twoja decyzja - tłumaczy.

Po chwili przyznaje, że ostatnio mu nie szło: "Miałem problemy, ale nie tylko ja" - cały Lewski wylądował na piątym miejscu w tabeli. Mieliśmy kłopot ze strzelaniem bramek, ale wcześniej szło mi dobrze (w pierwszym sezonie strzelił pięć goli - red). A ostatnio? Może miałem jakiś problem z samym sobą, nie byłem szczęśliwy, chciałem coś zmienić w życiu - przekonuje.

Klimat mógł zmienić wcześniej. W grudniu 2007 roku Christow prowadził w tabeli strzelców ekstraklasy bułgarskiej i chciał wyjechać z kraju. Właśnie wtedy pojawiła się oferta z Cracovii.
- Spytałem: "W którym polskim mieście jest ta Cracovia?". Powiedzieli mi, że w Krakowie. Spytałem czy chodzi o Wisłę Kraków? Nie znałem Cracovii, zresztą okazała się być zbyt nisko w tabeli. Wiedziałem wtedy, że za pół roku trafię do Levskiego lub CSKA, co było lepszą perspektywą niż gra w Cracovii - mówi choć według Janusza Filipiaka rozeszło się wtedy tylko o kwotę, którą za transfer Christowa do Cracovii żądał prezes Botewu.

- Do klubu z Płowdiw przyszła też oferta z Kaiserslautern, ale dla Botewu byłem jak los na loterii. Myśleli, że mogą zamienić mnie na dwa miliony euro. Pomylili się. Niemcy zrezygnowali, bo jeśli nie grasz dla CSKA albo Levskiego, nie możesz żądać takich pieniędzy - mówi. Teraz Christow ma czas do grudnia, aby udowodnić, że wart jest chociaż połowę tej kwoty.
DONG FANGZHUO.
WYWIAD Z PIERWSZYM CHIŃCZYKIEM W LIDZE POLSKIEJ.




W lutym na boisku treningowych Legii (przypominającym wtedy plac budowy) złapałem Donga. Ściągnąłem chińskiego tłumacza i zaatakowałem. Na kilku portalach, które nielegalnie przedrukowały wywiad, pojawiły się komentarze: "Cham!", "Jak mógł?".

Pięć miesięcy później wyszło na moje - Legia rozwiązała kontrakt z piłkarzem. Pierwszy zawodnik z Chin w polskiej lidze, na długo będzie raczej ostatnim. Dong Fangzhuo, reklamowany jako były gracz Manchesteru United (rozegrał w nim kilka spotkań), wrócił do Chin. W Anglii jego transfer do ManU określony został dosadnie "just another marketing gimmick". W Polsce nie wszyscy mieli odwagę.

W Warszawie z Dongiem było jeszcze gorzej. Ani się nie sprawdził na boisku, ani nie sprzedał koszulek. Raczej też nie został zaakceptowany w zespole. Na turnieju towarzyskim w Chicago koledzy z Legii niby dla zabawy wypychali go z kadru, gdy robiono zdjęcie całemu zespołowi. Dające do myślenia. Na szczęście najważniejsze zdjęcie życia już za sobą miał. Z Manchesteru przywiózł foto z premierem Wielkiej Brytanii Gordonem Brownem (poniżej).

Spójrzmy jeszcze jakie wypowiedzi Donga zaczęły pojawiać się w polskich tabloidach? Chociażby taka:

"W Manchesterze Kuszczak uczył mnie polskiego!"

Heh. Tak, to było zdecydowanie najlepsze, i takie do przewidzenia.

Dong, powiedz coś!

Dong: Ale co? (還有什麼)

Najlepiej że Kuszczak uczył cię polskiego!

Mój wywiad z Dongiem był pierwszym w Polsce (napisał Przemek popijając wodę sodową). W dniu publikacji Legia zaprezentowała piłkarza. Odpowiedzi na wszystkie pytania wszyscy oczywiście już mieli (Przemek pisząc to uchylił się zza palmy; Wawrzyn pasuje?:) )

"Dość Manchesteru!"
(PRZEGLAD SPORTOWY, 25.02.2010)

Jest pan pierwszym Chińczykiem w polskiej lidze. Od razu można się zastanawiać: Czy teraz w Chinach będą oglądane mecz Legii?

W Chinach z moją popularnością nie jest tak źle, w końcu grałem w reprezentacji. Wydaje mi się, że przed moim przyjazdem do Warszawy nikt nie słyszał o Legii, ale w tej chwili pewnie już większość tych, którzy w Chinach interesują się piłką wie, co to za klub. Możliwe więc, że choćby fragmenty moich meczów będzie można obejrzeć w Chinach.

Dotarły do pana głosy niektórych kibiców Legii, że został pan ściągnięty do Warszawy wyłącznie w celach marketingowych, by w Chinach sprzedawać koszulki z pańskim nazwiskiem?

Nie słyszałem, ale ludzie mogą mieć różne punkty zdanie. Trudno mi się wypowiadać na ten temat, ale być może klub ma wobec mnie jakieś plany. Moim zadaniem jest jednak grać, robić to jak najlepiej, a o resztę staram się nie martwić. Jednak zgadzam się, że zawodnik dla klubu poza znaczeniem czysto sportowym jesy ważny dla takze ekonomiczne. I jeśli ktoś dobrze prezentuje się na boisku, a klub ma pomysł jak go wykorzystać poza nim, niech korzysta.

Wszystkie wątpliwości wynikają z tego, że z jednej strony był pan piłkarzem Manchesteru United, ale w nim rozegrał pan zaledwie jeden mecz, a łącznie w pierwszej lidze chińskiej, belgijskiej i angielskiej strzelił tylko jednego gola! Według angielskiej prasy pański transfer do Manchesteru to był po prostu zabieg marketingowy.

Jeśli chiński piłkarz przyjeżdża do Europy, to tutejsi ludzie od razu zaczynają się zastanawiać: "Dlaczego akurat Chińczyk?". Chcę zostać w tym klubie jak najdłużej, nieważne czy ze względu na to, co robię na boisku, czy co innego. Mam jednak nadzieję, że chodzi o mnie jako piłkarza. Adaptacja w Europie była dla mnie trudna również przez podejrzliwość prasy. Na początku to było bardzo dokuczliwe. Najwięcej problemów miałem właśnie w Anglii, gdzie publikowano kompletnie, co innego niz mówiłem.

Był pan królem strzelców w drugiej lidze belgijskiej, w pierwszej nie zdobył jednak żadnej bramki.

W pierwszej lidze poziom techniczny zawodników jest tak wysoki, że nie każdy może się z nimi mierzyć. To było dla mnie wyzwanie. Ale że nie strzelałem, wcale nie oznacza, że jestem kiepski. W porównaniu z innymi zawodnikami po prostu nie miałem szans. Za wcześnie też mówić czy wobec tego poradzę sobie w Polsce. Bo to dla mnie dopiero początek. Jednak poziom nie powinien tu być dużo wyższy niż w Belgii. Zresztą wkrótce się tego dowiem.

Mówi pan też o wysokim poziomie w pierwszej lidze chińskiej?

Nie odnosi się to do Chin. Jeśli chodzi o moje występy w ojczystym kraju, to muszę przyznać, że w tamtym środowisku nie za dobrze się odnajduję.

Dlaczego?

To są względy natury osobistej i nie chcę tego roztrząsać. Spędziłem tam półtora roku, po czym stwierdziłem, że to nie jest miejsce dla mnie. Było bardzo wiele skomplikowanych spraw, o których nie chcę rozmawiać.

Jak wytłumaczyć sytuację: piłkarza ściąga do siebie wielki Manchester United, a ten, gdy odchodzi, nie potrafi znaleźć sobie żadnego klubu w Europie?

Umowę z Manchesterem rozwiązałem tuż przed igrzyskami w Pekinie. Bardzo chciał mnie klub, z którego wyjechałem, czyli Dalian Shide, i zgodziłem się pograć u nich przez jakiś czas. Uznałem, że skoro wcześniej mnie wypromowali, to powinienem im się odwdzięczyć. Z tego, co wiem były jakieś rozmowy, propozycje z Portugalii, ale nic z tego nie wynikło.

Dlaczego przez półtora roku Alex Ferguson dał panu tylko jedną szansę w meczu ligowym?

Nie chcę już rozmawiać o Manchesterze United. Od trzech lat, gdziekolwiek pojadę, wszyscy pytają mnie tylko o to. Już tam nie gram. Porozmawiajmy o Urbanie, skupmy się na Legii. A teraz wyjaśnię raz na zawsze: z Manchesteru musiałem odejść przez kontuzję, nie doszedłem do właściwej sprawności, nie byłem więcej przydatny zespołowi, nie mogłem grać w meczach.

Legia potrzebuje jednak piłkarza, który strzela kilkanaście goli w sezonie. Pan przez dwanaście miesięcy w lidze chińskiej nie potrafił strzelić ani jednego!

Bez względu na to, co robisz i jaki zawód wykonujesz, w nowym środowisku nie wszyscy w ciebie wierzą. Moje możliwości pokażę dopiero w prawdziwych rozgrywkach. Jestem pewien, że w trakcie treningów trener Urban choć trochę mnie poznał i zauważył moje zalety. Do Legii wnoszę szybkość, mogę grać w bocznych sektorach boiskach, jako skrzydłowy. Już w Belgii grałem na tej pozycji i jakoś to wychodziło.

Co zadecydowało o tym, że Legia podpisała z panem kontrakt? Bo wydawało się, że nie chciał pana Jan Urban, ale właściciel klubu Mariusz Walter.

Ponieważ przyjechałem z Chin, to nie do końca znam wszystkie niuanse tej sytuacji. Z trenerem rozmawiałem właściwie tylko trochę na boisku, przeszkadza nam oczywista bariera językowa. Jednak mimo problemów w komunikacji nie zauważyłem, żebyśmy mieli jakieś problemy w zrozumieniu siebie. Moje pierwsze wrażenia są bardzo pozytywne. Spotkałem się też z prezesem Legii (Leszkiem Miklasem - przyp. red.). Podkreślał, że mogę liczyć na wsparcie klubu zarówno na boisku, jak i poza nim.

W wywiadach prasowych trener Urban mówi o pańskich niedociągnięciach. Wspominał chociażby, że nie za bardzo angażuje się pan w grę defensywną. To sprawia wrażenie, jakby nie był do końca przekonany do tego transferu.


Nie widziałem tych publikacji, więc trudno mi ocenić, co miał na myśli. Nie myślałem o tym, by z nim porozmawiać na ten temat. Wydaje mi się, że to wszystko wynika z wielkich oczekiwań wobec mnie. Jednak zupełnie mi to nie przeszkadza.

Gdzie pan mieszka w Warszawie? Zdążył pan poznać już miasto?

Na razie w hotelu, gdzie spędzam dużo czasu. Wszędzie chodzę na piechotę. Mam tu opiekunów, ale w tej chwili są poza miastem, więc sam muszę komunikować się z kolegami. Chociaż w przyszłym tygodniu jedna osoba z klubu obiecała mnie zabrać na wycieczkę po mieście. Na razie największa różnica między Warszawą a Dalianem jest taka, że w moim rodzinnym mieście już stopił się śnieg. Powoli się adaptuje, znam już całkiem sporo twarzy na Legii. Z każdym dniem będzie lepiej.


(Nie było)


A oto obiecane zdjęcie z premierem Brownem i Dong już znika z naszego życia:


SYLWETKA JASMINA BURICIA, BRAMKARZA LECHA POZNAŃ.



CZYTAJ TEŻ:
Marek Pogorzelczyk najszybszy na sto metrów?
Gdzie jest miejsce Kolejorza? Goło i wesoło...
Kim jest Vojo Ubiparip?

"Przyjeżdżaj! Burić to mój sąsiad. Będę czekać na lotnisku w Sarajewie! Zabiorę cię do domu jego rodziców. To dobrzy ludzie, podobnie jak Jasmin. Nazywamy go "Libe", od dziecka. Tak po prostu, nikt nie pamięta już czemu i po co, ale tak już będziemy nazywać go na zawsze. Nie Jasmin, a "Libe". Daj znać kiedy będziesz w Sarajewie".

Tak brzmiał mail od Ademira, sąsiada z Zenicy, Jasmina Buricia, bramkarza. Nieważne, że nigdy wcześniej z Ademirem się nie spotkaliśmy, a on by odebrać mnie z lotniska w stolicy Bośni i Hercegowiny, musiałby jechać godzinę autem ze swojego miasta. Podobnie jak wszyscy krewni, przyjaciele Jasmina, z którymi udało mi się skontaktować, był bardzo chętny do opowiedzenia jakiejkolwiek anegdotki.

Tekst musiałem pisać "zza biurka", choć momentami wygląda jakbym naprawdę był w Zenicy. Dzięki długiemu, czasem męczącemu researchowi redakcja zaoszczędziła kilka tysięcy złotych. Swoje dorzucił tez Emir, daleki kuzyn. "Nie mamy wspólnego dziadka, ale w Bośni oznacza to sporą bliskość" - przekonywał.

Jasmin bramkarzem Lecha jest od półtora roku. Ostatnio stracił miejsce w składzie, w lutym typowaliśmy go do tych, którzy "Wstrząsną liga". I faktycznie - wstrząsnął, w niektórych meczach popisywał się fantastycznymi interwencjami. Na koniec wygrał mistrzostwo Polski.

Istnieją dwie wersje wydarzeń jak doszło do jego transferu do Lecha. Tego w końcu nie udało mi się wyjaśnić. Wersja z Wielkopolski - Buricia obejrzano w kilku meczach na żywo i latem 2008 roku zaproszono na kilka dni do Poznania. Wersja z Zenicy - przed testami Lech nigdy Buricia na żywo w Bośni nie oglądał, dopiero w kolejnych miesiącach, gdy już po przeprowadzeniu testów podpisano z nim umowę. Według Bośniaków Burić nie został znaleziony przez dział skautingu Lecha, a polecony poznaniakom przez menedzera, który rok wcześniej ściągnął do klubu Stilicia. Tego w tekście jednak nie znaleźliście. Czy tak wygląda mityczny scouting w Lechu? Możliwe.


Tu każdy chce być jak "Libe"
(PRZEGLĄD SPORTOWY, 22.02.2010)

Zenica bardzo zmieniła się po wojnie. Z rodzinnego miasta bramkarza Lecha wyjechali Serbowie, na ich miejsce przyjechali rdzenni Bośniacy z innych regionów kraju. Było ciężko, ludzie tracili pracę, ale rodzice Jasmina mieli dużo szczęścia. Mirsada pracuje w firmie Arcelor Mittal, Enver Burić aż do zeszłego roku był kierowcą autokaru, którym na mecze wyjazdowe jeździli piłkarze Celika Zenica - klubu, w którym wychował się Jasmin. Enver jeźdżił również wtedy, gdy w zespole grał jego syn, już wtedy najmłodszy bramkarz w historii ligi bośniackiej (17 lat), najmłodszy kapitan (19 lat) oraz - obok Hasana Salihamidzicia - najmłodszy piłkarz powołany do reprezentacji Bośni i Hercegowiny. Enver przeszedł teraz na emeryturę.

Siedzieli w piwnicy
Do czasów wojny niechętnie wraca Lejla, o kilka lat starsza siostra Jasmina. O pięknej siostrze chętnie opowiada każdy kolega bramkarza.
- Żaden chłopak w szatni nawet nie próbował się jednak z nią umawiać. Lejlą zawsze była oczkiem w głowie Jasmina. Jest z nie bardzo związany emocjonalnie. Nikt nie chciał mu się narazić - tłumaczy Nermin Sabić, dyrektor sportowy NK Celik Zenica, jeszcze do niedawna kolega klubowy Buricia, a w połowie lat dziewięćdziesiątych jeden z pierwszych reprezentantów niepodległej Bośni. Lejla w zeszłym roku skończyła prawo w Sarajewie, dziś pracuje w dziale kadr jednej z firm w Zenicy. Stara się zapomnieć o wojnie.

- Jedynym pozytywem tego, że przeżyliśmy wojnę, jeśli w ogóle mogę użyć tego słowa, było to, że w ogóle nie rozumieliśmy tego, co dzieje się wokół nas. To było straszne przeżycie, bardzo trudne dla naszych rodziców, tym bardziej, że byliśmy dziećmi. Nie było jedzenia, nie było wody. Pamiętam bombardowania, ludzi umierających codziennie, to że z Jasminem w tym czasie siedzieliśmy w piwnicy - mówi Lejla.

Traumą ich dzieciństwa był jednak głód, który nawiedził Zenicę w 1993 i 1994 roku.
- Nikt nie mógł opuścić miasta, bo niedaleko stacjonowała armia serbska. Nikt też do nas nie przyjeżdżał. Miasto kompletnie zamarło. To był największy dramat mieszkańców. Nie bomby i
granaty, bo przez Zenicę nie przebiegał front - opisuje Sabić.

Niewiele z tych strasznych czasów pamięta też Jasmin. Niektórym wydaje się, że jego charakter ukształtowały właśnie przeżycia z dzieciństwa, że to dlatego dziś ma nerwy ze stali.
- Byłem mały i nie do końca świadomy tego, co się dzieje - wspomina Burić. - Ceny były bowiem kosmiczne. Dla przykładu worek mąki kosztował między 500 a 600 euro. Kto miał w tamtych czasach takie pieniądze? Albo czekolada. Nikogo nie było stać na całą. Można było mieć kawałek, najwyżej pół, nie więcej. Czasami w Lechu rozmawiamy o tym z innymi piłkarzami z Bałkanów, ale raczej na zasadzie przywoływanie scen. Ivana Djurdjevicia jednak nie było wtedy w kraju, podobnie Semira Stilicia.

Treningi w parku
Wielki wpływ na Jasmina miały tak naprawdę dopiero skutki wojny, życie w nowej rzeczywistości. Gdy Nermin Sabić, przyszły dyrektor Celika, jako 20-letni chłopak grał w Chorwacji, zastanawiając się, co dzieje się z jego rodziną w Zenicy, na pierwszy trening w Celiku szedł właśnie sześcioletni Jasmin. Właściwie to na tak zwane Kamberovica Polje, rozległe boiska, na których wolny czas spędzali mieszkańcy Zenicy. Grał na nich z Fenanem Salcinoviciem, który rok temu wraz z Jasminem wyjechał z Zenicy i został piłkarzem Lecha Poznań. Nie poszczęściło mu się jednak tak jak przyjacielowi z młodości - Salcinović został oddany na wypożyczenie do norweskiego Sandefjordu. Dziś w rodzinnej miejscowości czeka na telefon z Poznania:

- Większość naszego życia spędziliśmy na tych boiskach w Zenicy. Były w strasznym stanie, szatnie jeszcze gorsze - wspomina Salcinović. - Mieszkałem pięć minut od Jasmina, codziennie chodziliśmy na kawkę, na ciasto zapraszała nas jego mama. Praktycznie codziennie spotykaliśmy się po treningach, choć Jasmin nie zawsze mógł przyjść nawet na zajęcia. Często musiał iść do szkoły.

Samouk
Tuż po wojnie w Celiku brakowało pieniędzy nie tylko na porządne boiska, ale i na trenera bramkarzy. Przez długi czas Burić sam ustalał jak ma ćwiczyć.
- Nie było tam nic, nawet bramek. Braliśmy dwie gałęzie, które służyły, jako słupki. Była tylko jedna piłka, którą po prostu graliśmy między sobą na dwie bramki. Były to jednak oficjalne treningi klubowe. Nawet podczas wojny, choć o lidze nikt wtedy nie myślał, Celik jakoś utrzymywał się na powierzchni. Udawało się przeprowadzać zajęcia, choć najwyżej 2-3 razy w tygodniu - przypomina sobie zawodnik Lecha.

Sposób, w jaki Burić trenował w dzieciństwie wyjaśnia dlaczego na boisku nie zachowuje się jak kolejny bramkarz wytrenowany w szkółce. W wielu boiskowych sytuacjach wyczekuje do końca, nie kładzie się na boisku. Wszystkiego nauczył się sam i po swojemu. Jesienią jego gra zdumiała fachowców w Polsce. Od początku wyróżniał się również w Bośni. Najpierw kibice zauważyli jednak jego czuprynę w kolorze siana, a dopiero później umiejętności.

- Mieszkańcy Bośni zwykle są brunetami i mają ciemną karnację. Jasmin był z kolei jedynym blondynem w całej lidze bośniackiej, dlatego od początku cieszył się dużą uwagą mediów. Wkrótce dostrzeżono też jego unikalny styl na boisku - jak na bramkarza grał bardzo agresywnie i nowocześnie. Wychodził bardzo daleko poza pola karne, często grał jak libero. Takiego zawodnika wcześniej w Bośni nie było - mówi Miralem Jaganjac, menedżer, który ściągnął go do Lecha Poznań.

W lidze bośniackiej Burić rozegrał 76 meczów. Do Lecha polecił go Stilić.
- Pytali mnie o Jasmina, czy to dobry bramkarz, od ilu lat gra Celiku. Poleciłem go - przypomina sobie Stilić. - Pierwszy raz usłyszałem o Buriciu siedem czy osiem lat temu. On grał w juniorach Celika, ja w juniorach Żeljeznicaru. Spytaj się go czy pamięta gola, którego strzeliłem mu z karnego? Na pewno pamięta. Był piękny. Wygraliśmy 1:0, a mój Żeljeznicar drugie miejsce w tabeli, jego Celik - czwarte.

Niewiele jednak brakowało, a Burić trafiłby do izraelskiego FC Aszdod, zamiast Lecha. Gdy był testowany w Poznaniu odrzucił jednak ofertę z Izraela.
- W Lechu uznano, że Jasmin się tak szybko nie zaadaptuje - mówi Jaganjcac. Ściągnięto więc Ivana Turinę, a Burić do końca roku został w Bośni.
Z brakiem zaufania dla młodego bramkarza Burić musiał zmagać się już wcześniej. Gdy w 2008 roku do Celika przyszedł trener Ivo Isztuk, od razu chciał sprowadzić starszego bramkarza.
- Gdy Jasmin miał 17 czy 18 lat niektórzy mówili: "Nie dawajcie mu szansy. Nie wygłupiajcie się, jest za młody". I teraz co? Gdy znów do tego doszło po kilku latach, był to dla Jasmina sygnał, że musi odejść. Wszyscy w klubie poza nowym trenerem wiedzieli, że to bramkarz nadający się do reprezentacji Bośni, a on chciał sadzać go na ławce. Relacje Buricia z trenerem były coraz gorsze, chłopak był bardzo ambitny i rozczarowany - relacjonuje Sabić.

Jesienią 2008 roku, gdy już wiadomo było że Burić trafi do Lecha, bramkarz został odsunięty od składu. Zagrał tylko w pięciu meczach ligowych. Wystawiano go do składu akurat, gdy pojawiał się na meczach skaut Lecha Hubert Małowiejski.
- Pierwszy raz oglądałem go w październiku w meczu ze Zvijezdą, tydzień przed meczem Lecha z Nancy. Popełnił w tym meczu ze dwa poważne błędy, które mogły zakończyć się utratą bramki,ale inne pojedyncze interwencje pokazywały klasę. Dziś takich błędów już nie popełnia. Później oglądałem go na żywo jeszcze raz. To były już oficjalne wizyty, w loży VIP-ów, obok dyrektora sportowego Celika. Nie kryliśmy się z naszym zainteresowaniem, nie chowaliśmy się już na trybunach.

Szrot Smudy
Burić trafił do Poznania w styczniu 2009 roku, wraz z całym bałkańskim zaciągiem Jaganjaca Salcinoviciem, przyjacielem Jasmina z boisk Kamberovica Polje, Harisem Handziciem oraz Chorwatem Gordanem Golikiem, sprowadzonym przez Danko Dikicia. Handzić okazał się piłkarzem przereklamowanym, wokół którego zrobiono dużo szumu w mediach. Salcinović trafił do Norwegii, Golik do Młodej Ekstraklasy. Trener Lecha, Franciszek Smuda wszystkich wrzucił do jednego worka z napisem "szrot" i zesłał do rezerw.
- Rozmawiałem z nim, gdy znalazł się w drugim zespole Lecha. Powtarzałem mu: "Masz czas, pracuj, nie bądź głupi i nie strać tego, do czego doszedłeś. Czekaj na swoją szansę w Lechu, nie odchodź z Poznania". Sam grałem w wielu zagranicznych klubach poza Bośnią i wiem jak to wygląda. Niektórzy miejscowi piłkarze nie życzą sobie nieznajomych w zespole, obcokrajowców, którzy mogą namieszać w składzie - mówi Sabić.
- Był czas, że wielokrotnie mówił mi, że nie dostaje szans w Lechu, trochę narzekał, ale Dimitrije Injac powiedział mu, żeby się wziął w garść i nie odpuszczał na treningach - przypomina sobie Stilić.

Po sześciu miesiącach na trybunach, Burić przyjechał na letnią prezentację Lecha. Był trzecim, a może nawet czwartym bramkarzem. Wyszedł na scenę, wziął mikrofon i powiedział, że będzie pierwszym. Trochę się z niego śmiano, ale sytuacja zmieniła się błyskawicznie. Po dziesięciu miesiącach pobytu w Poznaniu w końcu wszedł do bramki w spotkaniu z Arką Gdynia, później zagrał kapitalny mecz z Wisłą Kraków. Miejsca nie oddał już do końca rundy.

Chodzący spokój
Burić mógł wyjechać z Zenicy już wcześniej. - Jeden z moich przyjaciół, menedżer piłkarski, kiedyś przyjechał do Zenicy i mówi mi: - Zabiorę go do włoskiego klubu! Nie wiem, o jaki klub chodziło. Ostatecznie nic z tego jednak nie wyszło, ale ludzie rozpoznawali talent Jasmina. W Celiku zagrał wiele świetnych spotkań, przez te trzy czy cztery lata wybronił nam wiele meczów. Ludzie powiedzą, że to tylko liga bośniacka, ale tu też są dobre spotkania - przekonuje Sabić.

Nastoletni Jasmin zmagał się w Zenicy z presją, która w Poznaniu nie jest dla niego niczym nowym. Celik to obok FK Sarajewo i Żeljeznicaru największy klub w Bośni. - Na mieście ciągle tu słychać tylko: Celik, Celik, Celik. Do Sarajewa na mecze potrafiło jeździć dziesięć tysięcy ludzi. Zresztą tu ciągle za dużo mówi się o kibicowaniu, a za mało o samej piłce - narzeka Sabić. Na głęboką wodę Buricia wrzucono w wieku 17 lat, gdy w jednym z meczów wszedł na ostatnie 10 minut. - Wiedziałem, że zrobi karierę, kiedy tylko wyjedzie z Zenicy. Był szybki, ambitny, generalnie dobrze było go mieć w szatni. Wprowadzał do niej spokój, był rozsądny, łatwy w obyciu - mówi nam 20-letni Adnan Zahirović, rozgrywający Celika.

To właśnie dzięki tym cechom charakteru - rozwadze i spokojowi - już w wieku 19 lat został kapitanem Celika. Małowiejski dodaje: - Mimo tego, że zdaje sobie sprawę ze swojego talentu jest pokorny, skromny, cichy.
Podobnie jest na boisku. Burić emanuje spokojem. - To jest taki mój styl, że zachowuję po prostu do końca zimną krew. Emocje gotują się we mnie, w środku, ale na zewnątrz jest spokój -mówi piłkarz.
Może to z powodu wojny, a może dlatego, że ojciec, którego wszyscy nazywają Eno, zawsze miał go pod kontrolą? Jako kierowca autokaru Celika zawsze był z młodym bramkarzem na wyjazdach.
- Znam dobrze rodzinę Jasmina, wiem, w jakiej atmosferze się wychował, że to dziś prawdziwy zawodowiec. Ma przed sobą wielką przyszłość. Może rok pogra w Lechu, czy dwa lata, i pójdzie dalej. Gra w Niemczech czy Holandii już teraz nie byłaby dla Jasmina żadnym problemem -uzupełnia Sabić.

Było ich tylko dwóch
Sławę Buricia w rodzinnym miasteczku w końcu wyjaśnia Salcinović: - Po wojnie tylko dwóch stąd wyjechało. On i ja. Poza nami w ostatnich kilkunastu latach żaden inny piłkarz z Zenicy nie wyjechał do zagranicznego klubu! Lokalne gazety pisały tylko o nas.
Sabić, który o Jasminie usłyszał dopiero wiele lat po wojnie, dziś często rozmawia z nim przez skype'a. I martwi się o Celik. - Powoli stajemy na nogi, wszystko próbujemy naprawić. Liczymy na wychowanie kolejnych Buriciów i Salcinoviciów - przekonuje, ale klub, któremu od dziecka kibicował Jasmin jest dziś w dramatycznej sytuacji. Broni się przed spadkiem.
- W Zenicy prowadzę również swoją prywatną szkółkę piłkarską. Ośmiolatkowie, którzy występują w niej na pozycji bramkarza podchodzą do mnie i ciągle mówią mi: - Chcę być tak dobry jak "Libe". Tak bowiem wszyscy tutaj go nazywamy. Nie pamiętam nawet dlaczego, ale tak już zostało - kończy Sabić.
PRZEMYSŁAW ZYCH