wtorek, 28 czerwca 2011

AS ROMA ZADRĄ W SERCU...

"AS Roma pozostanie zadrą"
(Przegląd Sportowy, 28.06.2011)

CZYTAJ TEŻ:
Mr Kupić - Sprzedać, czyli facet, który ściągnął Iliewa
Stan Valckx opowiada o swoim pobycie w Chinach
Wszystkie ucieczki Roberta Maaskanta...
Moje śledztwo: Ile lat ma Mouhamadou Traore?
Marek Pogorzelczyk najszybszy na sto metrów?


Ivica Iliev miał być gwiazdą tak wielką jak kolega ze szkoły Mateja Kezman. Dokonywał jednak złych wyborów. Coraz gorszych. Dziś jest w Wiśle Kraków i tylko wspomina dawne marzenia.

- Tu Radio Roma, gratulujemy! Zostałeś piłkarzem AS Roma! Wszyscy czekamy tu na twój przyjazd! – krzyczał do słuchawki podekscytowany włoski dziennikarz. Telefon odebrał Ivica Iliev. Był czerwiec 2005. Serb od roku był piłkarzem Messiny. Grał w Serie A. W taki sposób dowiedział się o zainteresowaniu wielkiego włoskiego klubu. Tego popołudnia zaskoczony odpowiedział tylko: – Okej, miło mi, dziękuję, ale ja jeszcze niczego nie podpisałem.
Wystarczyło jednak kilka dni, by w trakcie własnego ślubu co chwilę już podpytywał swojego menedżera: – I co, dzwonili z Romy?

Dziś drybler niedawno pozyskany przez Wisłę Kraków otwarcie przyznaje się do wielu pomyłek w swojej karierze. Roma to wierzchołek góry lodowej. – Całe życie popełniałem różne błędy. Dla mnie wszystko było albo czarne, albo białe. Jeśli coś mi się nie podobało, mówiłem o tym głośno. Podejmowałem decyzje w ciągu jednej chwili, pod wpływem impulsu. Zatrudniałem po sześciu agentów naraz, by szukali mi klubów. Mówiłem menedżerowi: „Rób, co chcesz" – kiwa głową. – Ale boli mnie tylko jedno. Ta Roma. To zadra w moim sercu, którą trzymam do dziś – łapie się za klatkę piersiową.

Na ten transfer czekał przez całe lato. Miał za sobą udany debiutancki sezon w Serie A. Włoskie gazety rozpisywały się o przenosinach Serba do Rzymu. Dzięki temu Brazylijczyk Mancini z Romy miał powędrować do Interu. Prezydent Messiny Pietro Franza snuł plany wymian zawodników między Romą a klubem z Sycylii, ale nieustannie domagał się zbyt dużych pieniędzy za samego Serba. Sytuacja zrobiła się patowa. W ostatni dzień okna transferowego menedżer Iliewa czekał na koniec negocjacji wraz z dyrektorem sportowym Romy Daniele Prade. I wydzwaniał: – Myślę, że dziś podpiszemy. Uda się! – przekonywał. Nie wyszło. Umówili się na zimę. Wtedy FIFA wydała na Romę wyrok za niezapłacenie Auxerre pieniędzy za Philippe Mexesa. Zakaz transferów!

– No i tak skończyło się moje calciomercato. Taka szansa, taki klub... Ale czy mogłem zrobić coś więcej? Nie wiem. Może powinienem był wtedy wywierać presję na działaczy Messiny? Protestować, by mnie sprzedali? – zastanawia się dziś, siedząc na krakowskim rynku.

Chciał odejść, przestał grać. Pogorszyła się jego sytuacja w Messinie. Prezydent zaczął mieć go dość. Zimą propozycję złożyła Genoa, w której do pracy zabrał się były dyrektor sportowy Messiny.

– Mariano Fabiani wyciągnął już mnie kiedyś z Partizana, a teraz zaproponował podwojenie zarobków, które otrzymywałem na Sycylii. Problem był tylko jeden: Genoa grała w Serie C, ale... zgodziłem się – opowiada Iliew. Zaszokował tym kibiców w całej Serbii. Genueńczycy odkupili połowę praw do niego, a drużyna z wychowankiem FK Rad w składzie awansowała do Serie B. Klub rósł w siłę, miał wielkie perspektywy (w następnych latach stał się czołowym włoskim zespołem). Tymczasem Iliew... wolał wrócić do Messiny, która dwa lata później zbankrutowała i trafiła do Serie D. Odrzucił ofertę przedłużenia kontraktu w Genui na tych samych warunkach.

– Po powrocie na Sycylię zagrałem świetny mecz z Lazio w 1/8 finału Coppa Italia. Strzeliłem gola, pokazałem się z dobrej strony, ale w następnym spotkaniu nie zagrałem. Pauzowałem za żółte kartki. Messina beze mnie wygrała z Udinese. Dziennikarze spytali trenera: „Teraz i tak do składu wraca Iliew?". Bruno Giordano na to: „A niby czemu? Zwycięskiego składu nie zmieniam". I tak zaczęły się kolejne problemy. Byłem młody. Protestowałem, nie rozmawiałem z nim, pokazywałem mu, że nie jestem szczęśliwy – przypomina sobie.

Wir przeciętniactwa
Nadeszło wybawienie. Pomocną dłoń wyciągnął do niego Lothar Matthäus, trener Salzburga, któremu Serb w barwach Partizana wyszarpał awans do Ligi Mistrzów w sezonie 2003/04. Niemiec wysłał do niego współpracownika z ofertą transferu. Iliew zagrał jednak dobry mecz z Torino i znów poczuł się pewnie...
– Pomyślałem: Za te same pieniądze, co we Włoszech? Ja? Ja mam odchodzić z najlepszej ligi świata, Seria A, do ligi austriackiej? Byłem młody, pewny siebie. Wydawało mi się, że świat leży u moich stóp. Chwilę później Messina spadła z ligi, a ja wylądowałem w PAOK Saloniki...

Tak Iliew wpadł w wir przeciętniactwa. To nie był pierwszy i ostatni splot niekorzystnych okoliczności w jego życiu. Ich pasmo doprowadziło do tego, że nie spełnił pokładanych w nim wielkich nadziei. Wystarczy przejść się ulicami Belgradu i zapytać o niego – każdy będzie go znać. W derbowych bitwach między małymi uliczkami dzielnicy Cerak zapowiadał się nie gorzej niż Mateja Keľman, z którym chodził do szkoły. Korytarze tej samej podstawówki wydeptywał też rok młodszy Bojan Isailović, dziś bramkarz Zagłębia Lubin.

Ulica „Breza", na której mieszkał Iliew, grała często przeciwko podwórku Keľmana albo Isailovicia. Keľman był w tych meczach wysuniętym napastnikiem, Iliew środkowym pomocnikiem, dlatego dziś lubi rozpoczynać akcje; Isailović czasami grywał w polu. Iliew najpóźniej z nich, w wieku 11 lat, zapisał się do klubu (FK Rad), ale najszybciej wygrał mistrzostwo Jugosławii (U-15) i w grudniu 1995, w wieku 16 lat, trafił do Partizana. Trzy miesiące później w holenderskim Groningen odbywał się turniej młodzieżowy zespołów do lat 21. Był jego najmłodszym uczestnikiem, miał ledwie 16 lat.

– Spodobałem się PSV Eindhoven. Działacze tego klubu prosili Żeljko Petrovicia (zawodnika PSV w latach 1996–1997 – red.), by zadzwonił do mojego ojca. No i dzwonił, nakłaniał do transferu. Stanęło na tym, że mieliśmy się przenieść całą rodziną do Holandii, ale w końcu weto postawił Partizan. Holendrzy usłyszeli: „Dopiero co przyszedł z FK Rad. Może za 5–6 lat" – przypomina sobie Iliew, którego skala własnego talentu kwalifikowała do gry w Lidze Mistrzów co rok. Piętnaście lat później Serba do Wisły ściągnął Stan Valckx, wówczas partner Petrovicia w obronie. Jednak tylko po to, by mógł awansować do rozgrywek dopiero po raz trzeci...

Sygnał z Mallorki
Iliew pozostał wtedy w Jugosławii i wraz z Igorem Duljajem w barwach Partizana zdobył kolejne juniorskie mistrzostwa kraju. Najpierw U-16 oraz nagrodę dla najlepszego zawodnika rozgrywek. Wkrótce dołożył dwa tytuły w kategorii U-18 (w dorosłym futbolu też wygrał cztery mistrzostwa), podpisał profesjonalny kontrakt, przebił się do seniorów. Kibice analizowali, co przyniesie większy zysk: sprzedaż Iliewa, Keľmana czy Saąy Ilicia. Miało się dopiero okazać, że Partizan na błyskotliwym skrzydłowym nie zarobi ani centa. I to dwa razy – odchodził za darmo w 2004 i 2011 roku. Ostatnią szansę stracił, gdy miał 24 lata i przyszła propozycja z Mallorki. Iliew nawet dostał od hiszpańskiego klubu kontrakt do podpisu.

– To było w trakcie Ligi Mistrzów, przed piątym meczem fazy grupowej sezonu 2003/3004 z FC Porto. Menedżer powiedział mi: „Mallorca przylatuje, podpiszemy kontrakt przed spotkaniem". Czekałem, czekałem i nic. Partizan znów zażądał dużych pieniędzy. W tym klubie nie ma stałej ceny za piłkarza. Mały klub – 500 tysięcy dolarów, duży klub – może być i astronomiczne 10 milionów za tego samego gracza. Przeczekałem więc do końca kontraktu. Powiedziałem im: „To wasza wina. Co roku miałem propozycję, by odejść", spakowałem się i poleciałem do Messiny – rozkłada ręce.

Sześciu menedżerów
Ale nie przestał popełniać błędów. Wybrał PAOK Saloniki, w którym rozegrał najgorszy sezon w karierze. Miał kiepskie relacje z trenerem Fernando Santosem, dziś selekcjonerem Greków. Nie potrafił wykorzystać dobrego roku w Energie Cottbus i rozwiązania kontraktu po spadku z Bundesligi, w której otrzymywał wysokie noty (dwa razy był w jedenastce kolejki „Kickera").
– Zagrał jeden z najlepszych sezonów w karierze, miał udział przy wielu bramkach dla Energie – kiwa głową Isailović, kompan z dzielnicy Cerak. Został jednak na lodzie.
– Bo znów za bardzo uwierzyłem w siebie. Dziennikarze sprzedawali mnie do Nürnberg, Hannoveru, Freiburga, FC Köln, a ja to łykałem. Miałem propozycję z TSV Monachium, ale wybrzydzałem. Nie chciałem iść do 2. Bundesligi, codziennie czekałem na lepszą okazję. Popełniłem błąd, bo pracowałem z sześcioma menedżerami. Źle się to skończyło. Nadszedł sierpień. Myślałem, że pozostanę bez klubu nawet przez pół roku – przypomina sobie Serb.
Wylądował w Maccabi Tel Awiw, w którym pokazał klasę, potem wrócił do Partizana, z którym chciał awansować do Ligi Mistrzów. Udało się, poszło nawet lepiej, niż przypuszczał. Skrzydłowy w wieku 32 lat został królem strzelców ligi serbskiej, ale...
– Jak widzisz popełniłem wiele błędów. Kiedyś byłem innym człowiekiem. Te wszystkie wydarzenia pomogły mi jednak odmienić charakter. To, co działo się w przeszłości, sprawia, że w ostatnich latach jestem już kimś innym. Nikogo za to nie winię, wszystko było w moich nogach...
PRZEMYSŁAW ZYCH

poniedziałek, 13 czerwca 2011

MAREK "SETA" POGORZELCZYK - TRIBUTE


Wczoraj (31.05.2011) z Lecha zwolniony został jeden z ostatnich weteranów "dawnych czasów" ekstraklasy - dyrektor Marek Pogorzelczyk. Kiedyś o Pogorzelczyku "Fryzjer" powiedział: - Na własnej piersi wychowałem żmiję.

Tekst w wersji jpg: www.herman1987.user.icpnet.pl/seta.jpg

"Najszybszy na Setę"
(Przeglad Sportowy, 01.06.2011)

CZYTAJ TEŻ:
Gdzie jest miejsce Kolejorza? Goło i wesoło...
Kim jest Jasmin Burić?
Kim jest Vojo Ubiparip?

Rok 2011
– O męskich kur... nie będę rozmawiał – unosi się Ryszard Forbrich.
Nie pytam o gangstera, przestępcę. Nawet nie o ulicznego złodziejaszka. Tylko o Marka Pogorzelczyka – od wczoraj byłego już dyrektora sportowego Lecha Poznań.
„Fryzjer" krząta się po kawiarni, nie chce usiąść. – Chodził za mną jak kundel, żeby go przyjąć do klubu – denerwuje się. Kiedyś o Pogorzelczyku powiedział: – Na własnej piersi wychowałem żmiję. I faktycznie, dzięki „Fryzjerowi" kariera Pogorzelczyka nabrała rozpędu. Od zwykłego lakiernika z Wronek o pseudonimie Seta, do człowieka, któremu oddano w ręce wielkie biznesowe przedsięwzięcie – Lecha.

Rok 1988
Z okna budynku poczty we Wronkach widać restaurację. Obok Borowianki stoi zakład fryzjerski Forbricha. Naczelnikiem urzędu pocztowego, który od zakładu i Borowianki oddziela ulica Poznańska, jest Sabina Pogorzelczyk.

Pierwsze piętro żółtego budynku zamieszkuje jej syn. Lakiernik Marek. Jego życie toczy się wokół fabryki Wromet. Marek jest brygadzistą. Mistrzem zmianowym na emaliernii. Czasem na piwo wyskoczy. Nie ma lepszego pomysłu na życie. Bo i co we Wronkach można robić? Wkłada żelastwo do komory. Pistoletem maluje ścianki, tak przez cały dzień. Z czasem awansuje. Zostaje zastępcą kierownika wydziału powłok ochronnych. Pełni funkcję szefa ZSMP we Wromecie.
– Spotykałem Pogorzelczyka na skrzyżowaniu – wspomina Tadeusz Hojan, prezes Czarnych Wróblewo – gdy wyskakiwał z zakładów po flaszkę dla szefów i pierwszego sekretarza. Latał tak kilometr do jedynego monopolowego we Wronkach. Zatrzymywał moje auto. Prosił: „Tadziu, podrzuć".

Rok 1992
Marek nie zarabia wiele. Dorabia jako kierownik Błękitnych, w których do niedawna kopał piłkę w okręgówce, wypisuje sprawozdania meczowe. Ciągnie go do Czarnych, których sponsoruje Wromet. Na mieście słychać, że szykuje się jakaś fuzja, że są plany.
Dawny znajomy: – Prezes Wojciech Kaszyński nie chciał go w Czarnych. Nie chciał w klubie pracownika emaliernii, który w dodatku nie był specjalnie we Wronkach lubiany.

Pomógł Rychu. Sąsiad, fryzjer, działacz Czarnych. Opowiadał znajomym: „Wziąłem tego Pogorzelczyka. Wyciągnąłem z gołębnika na poddaszu. Jeździł wózkiem akumulatorowym. Pomyślałem: Niech coś zarobi".

Po kilku miesiącach protegowany Forbricha został kierownikiem drużyny Amica, powstałej z połączenia Błękitnych i Czarnych. „Seta" dostał etat.
– Rychu nie ogarniał wszystkiego, więc latał Pogorzelczyk. Wiara się śmiała, gdy w kombinezonie roboczym przez całe Wronki pędził wózkiem z fabryki. Potem z powrotem na wózku wiózł papierki do księgowego w zakładach – wspomina Marek Kliszkowiak, w latach 90. asystent trenerów w Amice.
Nie znaczył zbyt wiele. Słuchał Rycha. Zaczęły się dla niego złote czasy. Przez ręce „Sety" przechodziły wszystkie rachunki i faktury, które trafiały do księgowości bogatego klubu.
Anna Wilk, naczelna „Gazety Powiatowej": – W Amice alkohol lał się litrami. Każdy chciał wyrwać z klubu jak najwięcej dla siebie. Pogorzelczyk poznając Forbricha, wyszedł z zaklętego kręgu biedy. Trafił do klubu, gdzie się dorobił.

Rok 1994
Za „Setą" nie przepadali piłkarze. Wiedział o wszystkim i wszystkich. Kto wypił, kto przyszedł późno do domu, co żona kupiła w sklepie... Piłkarze się go bali, więc jeździli na zakupy do Obornik i Szamotuł.
– Gdyby szli po butelkę oranżady albo konfitury, to nie musieliby wyjeżdżać poza Wronki – broni się Pogorzelczyk. – Skoro był jeden sklep na osiedlu, to normalne, że ich spotykałem. Gdy przyłapywałem piłkarzy na kupowaniu skrzynek piwa, to miałem nie reagować?
Sam Pogorzelczyk jednak był stałym bywalcem na bankietach w Borowiance. W Amice był nawet specjalny barek schowany za drzwiami opatrzonymi plakietką „WC". Gdy jednak pytam Pogorzelczyka, skąd pseudonim „Seta", odpowiada szybko, bez zastanowienia: – W pierwszej klasie technikum byłem najszybszy w biegach na setkę.

Rok 1996
W trakcie obozu Amiki na Cyprze dochodzi do ostrej kłótni między „Fryzjerem" i „Setą". Forbrich wściekł się, chciał go zwolnić, uznał, że nic nie robi, tylko pali papierosy i popija wódeczkę.

– Usłyszał od Forbricha: „Już tu nie pracujesz, kurwiorzu". Wybroniłem go, bo uznawałem Marka za człowieka pracowitego, któremu można było powierzyć tajemnice – wspomina ówczesny trener Mirosław Broniszewski – Milczał jak głaz. Dziś pewnie mógłby pisać przecudowne pamiętniki o tym, jak się w tamtym latach robiło futbol. Jako asystent Forbricha wiele się przecież od niego nauczył i poznał dużo tajemnic ekstraklasy...
Nie wyjawiał ich, nauczył się też dostosowywać. Jak Grzegorz Lato pił whisky, Pogorzelczyk przekonywał, że to jego ulubiony trunek. Gdy prezes Stanisław Grynhoff wolał piwo, Pogorzelczyk pił piwo. Jak trener Stefan Majewski herbatę z cytryną, „Seta" wypijał herbatę. Jeden z moich rozmówców prezentuje tę elastyczność. Krąży wokół mnie na palcach, udaje że strzepuje kurz z mojej kurtki. Troskliwie pyta, co bym zjadł. Wywija talerzem z ciastkiem.

Rok 2000
Pogorzelczyk trwa. Przed meczami wyjazdowymi „Fryzjer" wynajmuje osobny pokój, z którego dzwoni do sędziów. Za ścianą Pogorzelczyk otwiera kolejną gorzałkę wraz z członkami sztabu szkoleniowego. Z czasem roztacza wokół siebie aurę pozorów.

Były pracownik Amiki: – Wyspecjalizował się w krętym lawirowaniu. Jako mistrz intryg i zakulisowych gierek potrafił się prześliznąć, zmylić tropy.

Hojan: – Wiadomo było, że to ucho prezesa. Może dlatego nie miał przyjaciół? Koledzy zawsze odbierali go jako osobę dwulicową. Myślę, że się go bali.

Kliszkowiak: – Prawda jest taka, że jak był „Seta", to wiara się nie bawiła. Gdy wchodził na salę w czasie klubowych imprez, piłkarze udawali, że nie piją. Poszła fama. Gdy ktoś nowy pojawiał się w klubie, to mówili: „Na niego uważaj". Poczuł się jak pan, gdy został kierownikiem. Nawet najbliższym kumplom nie mówił „cześć". Witał się i zapraszał na piwo tylko wtedy, gdy Amica przegrywała.

Całe Wronki żyły z ustawionych meczów Amiki. Wielu mieszkańców dostawało cynk, jaki wynik padnie w spotkaniu. Amica błyskawicznie pokonywała szczeble, a w ekstraklasie pięła się w tabeli. Kibice czasem w przerwie wychodzili na piwo, bo oczywiste było, kto wygra.
Hojan: – Sam grałem. Grzechem było nie postawić. Kiedyś wchodzę do buków, a tam kolejka piłkarzy: Ława, Król, Dawidowski i pięciu innych. Byli więc też i tacy mieszkańcy Wronek, którzy tylko czekali, aż przyjdą zawodnicy Amiki i wręcz bili się, by spojrzeć, na co postawili!

Pogorzelczyk: – Gdybym brał udział w ustawianiu meczów Amiki, to dziś miałbym postawione zarzuty.
– Ustawa była. Do 2003 roku to było tak legalne, jak to, że tutaj siedzimy i dyskutujemy
– przekonuję.
– Była ustawa... Sam pan powiedział, jak to wyglądało. Natomiast ja nie brałem żadnego udziału.
– Ale wiedział pan o tym? Całe miasteczko z tego żyło.
– To pan twierdzi, że wszyscy wiedzieli.
– Pan wiedział?
– Nie.

Rok 2001
Właściciel Amiki Jacek Rutkowski pozbywa się Forbricha.
Dawny znajomy: – Pogorzelczyk miał pewien dar, trzeba mu to przyznać. Zajął się Rutkowskim, gdy poczuł, że nadchodzi jego czas. Gdy pojawił się Stefan Majewski, to wyczuł zmianę koniunktury, wyparł się znajomości z Forbrichem i na drugi dzień już pędził z Majewskim i żonami nad jezioro.
Wilk: – Świetnie wyczuwa, kiedy czyjś czas się kończy. Gdy ktoś szedł w dół, to sam go podtapiał.

Rok 2006
Amica łączy się z Lechem, powstaje nowy klub. Prezesem Kolejorza zostaje Andrzej Kadziński, wcześniej przerzucony z fabryki na odcinek sportu. Nie jest zaskoczeniem, że ciągnie za sobą z Wronek Pogorzelczyka. Obaj przecież znają się od lat. Bez „Sety" nie ma „Kadzinki" i odwrotnie. To symbioza, wręcz toksyczna zależność – mówią znajomi. Układ się utrwala, bo Rutkowski lubi Kadzińskiego. Marek lakiernik zdobywa zaufanie i trafia na salony. Zostaje dyrektorem sportowym Lecha, a papierosy zamienia na cygara. Przeprowadza się do domu pod lasem z wysokim płotem.

Rok 2010
Pogorzelczyk staje naprzeciwko gości z Juventusu. Uśmiecha się. Nic nie mówi. Nie zna żadnego języka obcego.
We Wronkach pytam o pozytywne cechy. Tyle słyszałem już złego. Może coś umie? – dociekam.
Dawny znajomy: – Co ma kur... umieć? Zasuwał w lakierni, z petem w gębie, podpierał ławkę rezerwowych przez kilkanaście lat, wypisywał jakieś druczki i nadawał na innych.
Dawny współpracownik: – Koniec Pogorzelczyka w sporcie oznacza koniec człowieka – przewiduje. – Przygarnął go sport, a on w nim został. Nie potrzebuje go fabryka, bo miejsce, w którym, stał zajęły automaty.

Rok 2011
Ciągnie się za nim nieprzyjemny zapach afery korupcyjnej. Jeden z byłych prezesów klubu ekstraklasy długo zaciąga się papierosem i mówi: – Dziwię się, że sprawa Pogorzelczyka nie wyszła przy „Fryzjerze". Gdyby ustawa działała przed lipcem 2003...

Kliszkowiak: – Żeby nie Rychu, on nie miałby nic! Do dziś przykręcałby śrubki w fabryce. Kierownikiem mógł zostać każdy, padło akurat na Pogorzelczyka. I niech teraz nie udaje świętego, że o niczym w Amice nie wiedział. Kiedyś przecież wysłali mnie autem „Sety" do Bukowca, żeby pieniądze za mecz przekazać. To „Seta" nie wiedział?

Pogorzelczyk: – Gdzie? Nic nie wiem. Zadziwia mnie pamięć niektórych... Dziwne, że mam tak złą opinię i w dalszym ciągu funkcjonuję w Lechu na topowym szczeblu, nieprawda? Ludzie mi zazdroszczą. Że małemu człowiekowi z małych Wronek udaje się pracować w wielkim Lechu.

A Forbrich kaszle. Dusi się. Pokazuje chore oko. Twierdzi, że stracił 80 procent wzroku w lewej gałce. Otwiera torbę pełną leków, chyba chce uzasadnić odroczenie 3,5-letniej kary więzienia z powodu złego stanu zdrowia. – To nitrogliceryna. A to muszę brać dwa razy dziennie – wyjaśnia. W tym czasie „Seta" mocno zaciąga się cygarem i przechadza się po korytarzach na nowiusieńkim 40-tysięcznym stadionie... Tak było do wtorku...
PRZEMYSLAW ZYCH
UKRAINA 2011 - NA ROK PRZED EURO


Na Ukrainie niemal każdy ma swoją teorię na temat EURO. Jedni już w myślach liczą zyski, jakie przyniesie im turniej, inni muszą przerywać studia. Ich akademiki zostały przerobione na hotele, a na wynajęcie mieszkania ich nie stać. Jednych turniej nakręca, innych zniechęca.

"Wielka ukraińska przygoda w piętnastu aktach"
(Przeglad Sportowy, 06.06.2011)

CZYTAJ TEŻ:
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn

W Charkowie na kibiców czekają zapadnięte, popękane chodniki rozsadzane przez rośliny. Budynki, których nikt nie odnawiał od kilkudziesięciu lat. Widok starych ład podskakujących na dziurawych ulicach. Tu nawet niebo wydaje się bardziej szare niż w Kijowie... Gdy próbuję wyruszyć stamtąd do Doniecka, autokar spóźnia się o 90 minut, jedzie w skwarze 7 godzin, bo w każdej miejscowości potrzebna jest przerwa.

Nikt nie wie, ile ma potrwać podróż. Ruszamy dalej dopiero, gdy pasażerowie zbiorą się w autobusie i intuicyjnie zdecydują, że już czas. Silnik gaśnie na torach kolejowych. Lotnisko Boryspol pod Kijowem? W obecnej malutkiej poczekalni nie mieszczą się wszyscy pasażerowie. Podróż pociągiem ze Lwowa do Kijowa? 10 godzin sauny, w okropnej duchocie, bo w przedziale jest zepsute okno. Stadion we Lwowie na razie otaczają chwasty... Ale to tylko niewielka część prawdy o tym, jak rok przed EURO wygląda Ukraina.

Walentin, 47 lat, Ochroniarz z Doniecka.
„Czy ktoś do nas potem przyjedzie? Nikt"


– Budują teraz te wszystkie hotele w Doniecku, a co będzie potem? Będą stały puste? Czy ktoś do nas potem przyjedzie? Nikt. Przecież nic się nie zmieni. Dlatego mam ten turniej w d... Ludzie przyjadą, posiedzą i się rozjadą. Mieszkamy w okropnych warunkach, a pieniądze idą na hotele. Kto tu ich potrzebuje? – pyta Walentin w donieckim pubie. Zaczesane włosy, wąsy, pomięta koszula, krucha budowa. Oficjalna pozycja: ochroniarz. Bardziej realna: przynieś, podaj, pozamiataj. Kiedyś pracował w ochronie na stadionie Metalurga Donieck. Przekonuje, że zna sztuczki kibiców i nawet bejsbolami nie będą go w stanie pokonać.

– Kilka lat temu w ostatni dzień szkoły dzieciom dawali jeszcze ciasto. Teraz wszystkie pieniądze idą na EURO. Co tu dużo mówić, nas też dotkną wyższe ceny dla turystów. Że ludzie w Europie nie wiedzą nic o Doniecku, a dzięki turniejowi się dowiedzą? Ale my też nie wiemy nic o ludziach z Europy i nie chcemy wiedzieć. Tęsknie za Breżniewem. Kiedyś mogłem co roku pozwolić sobie na wyjazd nad morze. Teraz muszę na to pracować cztery lata. Gdybym był Rinatem Achmetowem oddałbym ludziom z powrotem wszystkie jeziora wokół Doniecka, bo teraz nie można łowić ryb. Wszystkie należą do miliarderów. I postawiłbym na rolnictwo – wyjaśnia. Nie wybiera się na mistrzostwa. Za bilet nie dałby nawet kopiejki.

Ołeksandr Jarosławski, 57 lat. Miliarder z Charkowa.
„Stalin zbudował jeden terminal. Ja postawiłem trzy"


– Jak EURO 2012 zmieniło moje życie? – powtarza pytanie Jarosławski. Długo myśli, spogląda w okno, z którego widok wychodzi na kilkanaście boisk treningowych. Sam je zbudował. Rozmawiamy w gabinecie na stadionie Metalista. Sam go postawił. Na obiekt EURO 2012 prowadzą dobre drogi. To on dał na nie pieniądze. Jest królem Charkowa z majątkiem 3,5 miliarda dolarów. Recepcjonistka w pobliskim hotelu mówi mi: – Tu każda dziewczyna marzy o tym, by zostać jego żoną.

– Czy ktoś zna Romana Abramowicza w Londynie? Nie. Mnie w Charkowie zna każdy – pręży się Jaroslawski. – Gdyby przyjechał pan do Charkowa 4 lata temu... Tu nie było nic. Turniej wszystko odmienił. W miejscu, gdzie stoją teraz te boiska było błoto, bazary, śmieci, chodzili narkomani. 20 lat temu lokalne władze otworzyły metro, a potem przez dwie dekady nikt nie zbudował już nic. W miejscach, w których zbudowałem hotele i lotnisko pasły się krowy. Za Stalina był jeden terminal lotniczy, a ja postawiłem trzy. Ale nie, nie myślę o tym, czy to odmieniło charkowian. Moje zadanie to po prostu zmieniać. Dzięki turniejowi zapiszę się w historii miasta na zawsze. Dziś ludzie mnie pozdrawiają, gdy jadę autem – uśmiecha się odwracając głowę w kierunku boisk.

Właściciela Metalista denerwuje tylko jedno – osoba Hryhorija Surkisa, który rządzi federacją i Dynamem Kijów.
– Mistrzostwa na Ukrainę ściągnął Surkis, ale to my za nie płacimy! My: ja i Achmetow, biznesmeni, ukraiński rząd. On nie wydał na EURO nawet centa! Popatrzcie na stadion jego Dynama. To jakiś śmietnik... On turniej ściągnął na Ukrainę ze względu na osobiste cele. Chciał być sławny, więc jeśli ktoś mówi mi, że Surkis robi to dla ludzi, nigdy w to nie uwierzę. To nie jest uczciwy człowiek!

Alona, 23 lata. Kasjerka z Bokowo-Płatowe.
„EURO 2012 zabrało mi studia„


– Pochodzę z ubogiej rodziny z Bokowo-Płatowe, jakieś sto kilometrów od Doniecka. Mój ojciec Witalij i brat Igor są górnikami w kopalni węgla kamiennego w pobliskim Antracycie. Matka pracuje w szpitalu. Nie miałam więc żadnych szans, gdy władze miasta zamieniły mój internat na hotel EURO 2012. Rodzina nie mogła mi dać pieniędzy na wynajęcie mieszkania. Bez skończonych studiów nie mogłam znaleźć pracy w Doniecku. Musiałam wracać do Bokowo-Płatowe. Nie rozumiem, czemu organizacja jakichś mistrzostw piłkarskich musi się odbijać na moim życiu? Władze uczelni i miasta nie zapewniły nam kwater. Tłumaczyli jedynie, że w Doniecku brakuje jakichkolwiek miejsc noclegowych.

Znajomi mówią o niej, że wie wszystko z historii Ukrainy. Że zna odpowiedź na każde pytanie z tej dziedziny.

– Akademik był za darmo za dobre wyniki w nauce. Teraz mieszkam z rodziną i pracuję w sklepie. Ale liczę, że kiedyś wrócę na studia do Doniecka. Może gdy skończy się to EURO?

Sierhij Rebrow, 37 lat. Były reprezentant, mieszkaniec Kijowa.
„Każdy Ukrainiec czeka na turniej„


– Być może w czasie turnieju będę komentował mecze dla BBC? – zastanawia się była gwiazda Ukrainy, dziś asystent trenera w Dynamie Kijów. Spotykamy się w przerwie meczu Ukraina – Uzbekistan na stadionie Dynama. Popija herbatę trzymając w powietrzu filiżankę. – Sierioża, odłóż ją – prosi go starsza kelnerka, podstawiając mu tacę pod nos. Sierioża jest tu panem.

Nie mieszka daleko od ośrodka treningowego, więc nie musi wcześniej nastawiać budzika przez remonty drogowe w całym Kijowie.

– Gdy jednak jadę gdziekolwiek indziej, cały czas stoję w korkach. Każdy Ukrainiec musi jednak zrozumieć, po co są te zmiany. Ten turniej to wielkie pieniądze do podniesienia. Nasz futbol po EURO na pewno nabierze rozpędu. Dlatego nie rozumiem, czemu teraz próbuje się pozbawić pozycji Hryhorija Surkisa – człowieka, który ściągnął mistrzostwa na Ukrainę i do Polski. Jeden Surkis przez ostatnie

10 lat zrobił dla ukraińskiej piłki więcej niż wszyscy inni razem wzięci. Ludzie zapominają o tym. To bardzo przykre – krzywi się. – Jestem jednak przekonany, że każdy Ukrainiec czeka na ten turniej.

Wołodia, 24 lata. Kelner z Kijowa.
„Euro? Tylko kurz„


Kurz, wszędzie kurz. Przetarł ścierką – stolik, barierkę, krzesło. Za kilka godzin musiał powtórzyć czynność. Za drugim razem przynosi większą szufelkę.

– Kurz. Taki wpływ na moje życie ma na razie EURO. Kurzu jest pełno, unosi się z budowy stadionu narodowego – mówi Wołodia, kelner z luksusowej restauracji dla biznesmenów przy ulicy Czerwonej Armii 68, na przeciwko stadionu w Kijowie.

– Turniej mojego życia w ogóle nie zmieni. Zresztą popatrz tylko – pokazuje palcem na stadion – przecież oni nie skończą tego obiektu w tym roku.

Wołodia ma dziadków z Korei Południowej i skośne oczy. Dopiero co skończył studia, ale nie chciał pracować za 1500 hrywien jako nauczyciel angielskiego. Woli za 6-8 tysięcy. Wkrótce znów wyjeżdża do Egiptu, gdzie pracuje sezonowo. Bawi staruszki, rodziny – jest animatorem. Nie czeka na EURO. Może nawet nie wróci do tego czasu. Jego znajomi mają auta i chcą jeździć po mieście oferując kibicom zwiedzanie miejsc, których nie ma w żadnych przewodnikach.

Andrij, 58 lat. Taksówkarz z Lwowa.
„Będzie łatwiej w pracy„


– Widzi pan te korki? – wskazuje palcem. – To z powodu objazdów. Terminal lotniczy budują. Chcą połączyć się ze światem. Władze Lwowa nie remontują dworców autobusowych, bo sądzą, że więcej fanów przyleci samolotami – wyjaśnia Andrij. Na początku lat 90. jeździł do Rzeszowa na drobny handelek. Nie chce opowiedzieć, co sprzedawał. Wiezie mnie po nowej drodze przy wjeździe do Lwowa. 7-8 kilometrówdobrego asfaltu.
– Wszędzie remonty. Wkrótce będzie się lepiej jeździć. Moje życie będzie łatwiejsze, a jak otworzą terminal to i więcej klientów będzie. Tyle hrywien idzie w lotnisko, że na linię tramwajową nie starczy. Wszystkiego nie uda się naprawić, ale na ulicach jest tyle pięknych kobiet, że nikt nie zauważy dziur – uśmiecha się Andrij. Faktycznie w centrum Lwowa chodzą długonogie brunetki na szpilkach, wydekoltowane blondynki. Trudno się skupić na rozmowie z Andrijem.

Sasza i Inna Szewczenko, 24 lata. Feministki z Kijowa.
„Nasze kobiety będą cierpieć„


Najpierw wyrastają jej długie nogi. Trwa to kilka sekund. Potem dostrzegasz tylko wypuszczone kieszenie króciutkich dżinsowych spodni, a na koniec twarz Saszy. Sasza nie jest prostytutką. Jest feministką. Rozbiera się, bo chce zwrócić uwagę na problem prostytucji na Ukrainie. Obok siedzi Inna, założycielka grupy Femen. Kiedyś zrobiła protest topless w centrum Warszawy.

– Jesteśmy młodymi ukraińskimi dziewczynami, nie chcemy być znane w Europie jako tanie dziewczyny i prostytutki. Boimy się, że ten turniej na lata zapisze Ukrainę jako miejsce, w którym można wyrwać dziewczyny na ulicach, wepchnąć im plik banknotów za seks, Tajlandią Europy. Nie chcę Euro. Nie chcę być prezentem dla fanów futbolu – mówi Inna.
– W Kijowie jest mnóstwo burdeli, które politycy chcą zalegalizować, by w czasie mistrzostw zarobić dodatkowe pieniądze. Za rok będziemy protestować i to dużo. Przywitamy gości na lotniskach. W trakcie meczów chcemy iść na stadiony, spróbować wejść na boisko. Euro będzie świętem futbolu, ale też problemem ukraińskich dziewczyn.
– Turyści myślą, że jeśli Ukrainki są najpiękniejsze w Europie, to one starają się być piękne, by się sprzedać – protestuje Sasza. – Codziennie na ulicach Kijowa chodzą za dziewczynami i mówią: „Jesteś Ukrainką, masz tu sto dolarów„. A my mamy prawo ubierać się, jak chcemy.

Wołodia, 53 lata. Kierowca autokaru do Lwowa.
„Mojego życia Euro nie zmieni„


Nie da się przecisnąć wąskim przejściem. Nie da się też usiąść. Pasażerowie siedzą z podniesionymi nogami, które stawiają na kartonach. Zaglądam do tekturowych pudeł: soki, przyprawy, wszystko co tańsze i lepsze w Polsce. W zajęciu własnego miejsca przeszkadzają mi pelargonie stojące w przejściu. Bagażu nie można włożyć, bo schowki zajmują podarte gąbki i kawy Jacobs. Zamiast firanek w oknach – szmatki w kwieciste wzorki.
Rozpadający się, duszny autokar do Lwowa prowadzi Wołodia. Odcinek80 kilometrówod granicy pokonujemy w ponad dwie godziny. Słyszę trzeszczące łożysko, burczy zdarty silniki, podskakują bagaże. Ukraińscy pasażerowie cierpliwie to znoszą, a Wołodia się krzywi:
– Tej drogi to chyba już nie pobudują. Ludzie się na niej gubią, bez GPS. Ma kiepskie oznakowanie. Goście Lwowa mają przyjeżdżać z lotniska... Czy EURO coś u mnie zmieni? Co ma zmienić, jak od Medyki będzie ta sama droga? W tym roku w planach mają położeniu11 kilometrów, ale czy to zrobią?

Walerian. 43 lata. Biznesmen.
„Będziemy mieć ręce pełne roboty. To my rozdajemy karty„


Posiada 44 apartamenty w Kijowie.
– Dzwonią już Włosi i Niemcy. Pytają, chcą rezerwować. Ale my postawimy ceny przynajmniej dwukrotnie wyższe. Jeśli dziś wynajęcia naszego apartamentu kosztuje 400 hrywien, za rok będzie przynajmniej 800. Rezerwujesz, płacisz od razu, a jeżeli zrezygnujesz, nie możesz liczyć na zwrot pieniędzy. Ci Włosi protestowali: „Jak to? Ale dlaczego?„ A ja im na to: „robimy to, co wy w Wenecji. Wy mogliście, a my nie?„ Też chcemy zarobić. Włosi, cholerni Włosi. Oni zawsze kręcą i lawirują.
– To my rozdajemy karty. Rząd jedynie obiecał zbudowanie 50 hoteli w Kijowie. Wiesz ile powstało? Teraz ledwie kończą piąty... Dlatego wiem, że będziemy mieć pełne ręce roboty. Turyści będą potrzebowali naszych apartamentów.

Irina, 25 lat. Redaktor czasopisma kobiecego.
„Nie zarobię już na EURO„


Widząc pomnik Małego Księcia w dzielnicy Podole zaczyna deklamować Saint Exupery'ego. Mała, drobna, nie rzuca się w oczy. Pyta: – Czemu wasz polski ser Spomlek jest tańszy niż nasz, ukraiński? – wchodzimy do supermarketu. – Czemu płacę 75 kopiejek, a za nasz ukraiński 90? Chcę wiedzieć, czemu importowany, a tańszy.

Irina w wolnych chwilach gra na perkusji, ale w czasie EURO chciała otworzyć biznes. Szyć na zamówienie różne suweniry, gadżety, czapki.
– A logo? – pytam. Prycha mi w twarz.
– Wymyśliłabym nowe, podobne i nikt na Ukrainie nawet by się tym nie zajął. Wynajęłabym „kitajców„ w Chinach i by mi szyli. Cała trudność polega na tym, by przygotować takie logo, które kojarzy się z Euro, ale nie jest nim – tłumaczy. – W całej Ukrainie trwa już produkcja takich gadżetów. Ja niestety to przespałam, ale moi niektórzy znajomi tym się zajęli.
Kupujemy piwo. Przestrzega: – Nie szalej. Ostatnio na komisariacie zabili studenta. Przez rok w Kijowie poturbowali tak ponad sto osób.

Jaroslaw, 45 lat. Menedżer w kijowskiej firmie.
„Jestem po prostu dumny„


– Rozpiera mnie duma, gdy na to patrzę – widok faceta, który przygląda się, jak budują stadion zza zielonego, drewnianego ogrodzenia wokół stadionu w Kijowie przyciąga moją uwagę. Kto normalny ogląda jak budowlańcy mieszają beton? – Pracuje o tam,500 metrówdalej. To mój sposób na wolny czas. Żałuję, że moje okno nie wychodzi na obiekt. Niestety dziś przerwa trwa tylko 15 minut. Nie zdążę obejść stadionu wokoło. Szykuję się już na finał. Mam bilet od wysoko postawionych przyjaciół – twierdzi. Obawia się mówić o opóźnieniach stadionu, czemu kilka razy zmieniano projekt areny. Wszystko kwituje dwoma słowami: „słowiańska mentalność„.

Alex Glyvynsky, 38 lat. Komentator sportowy, mieszkaniec Kijowa.
„Szybciej mogę dojechać do Lwowa„


– Czuć oczekiwanie święta – mówi znany na Ukrainie komentator w telewizji 1+1 i Nowym Kanale, a także producent niedzielnego magazynu Gol. Alex jest również wiceprezesem Profesjonalnej Ligi Strongmenów Ukraińskich oraz przyjacielem Euro numer 26. Jedzie na spotkanie z Vasylem Virastiukiem. Najsilniejszy człowiek świata ma zostać Druhem Numer 27 mistrzostw.
Aleks pracuje w federacji piłkarskiej, odkąd Ukraina otrzymała turniej. Odpowiada za kontakty z mediami. Tęskni za adrenaliną zawodu dziennikarza, ale chciał być bliżej EURO, nie mógł przepuścić takiej okazji. Po turnieju wraca do telewizji.

Robotnik, 55 lat. Kijowianin.
„Robota nie idzie. Daj się napić„


Siedzi w rowie. Kopie łopatą. Spływa z niego pot. Dookoła przy murach chowają się inni robotnicy. Pracują przy budowie stadionu w Kijowie. On nie ma tyle szczęścia. Pracuje na wzgórzu – najwyższym wzniesieniu w okolicy, do którego prowadzą betonowe schody.
– Robota nie idzie. Są zbyt duże upały. Tak już jest od tygodni. Rozejrzyj się dookoła. Każdy odpoczywa. Daj mi wody – prosi. Dziura, którą wykopał na instalacje elektryczne nie jest zbyt głęboka. Obok, na wzgórzu leży górka śmieci. Konserwy, stare spodnie, zimowe obuwie, kefir, gumiaki. Śmieci to symbole, jak w rzymskich obozach oznaczają nadejście zmiany – kolejnych legionów. Tu też się zmieniała ekipa. Ze stanowiska, na którym pracuje jak na dłoni widać wnętrze stadionu. W miejscu, w który pada cień od słupów dachu jak robaczki siedzą robotnicy. Pusto jest tylko tam, gdzie świeci słońce.

Wiktoria, 24 lata. Bileterka w Charkowie.
„W Charkowie będzie problem. To będzie jak wybuch„


Piękna blondynka w pośpiechu obsługuje kolejkę obcokrajowców. Gorączkowo krzyczy przez mikrofon, kreśli na kartce połączenia z innymi miastami. Pracuje w okienku na dworcu kolejowym w Charkowie przy ulicy Gagarina. W promieniu kilkunastu kilometrów wydaje się, że tylko ona zna jakikolwiek język obcy i jako jedyna jest gotowa na EURO.
– To będzie pierwsze miejsce, które zobaczą turyści. I będą w szoku. W Charkowie będzie problem, to będzie jak wybuch – narzeka; w pubie obok nie ma popielniczek. Na stołach leżą puszki po konserwach. – Nie widzę zmian, a mieszkam w centrum miasta. Niby otwierają hotele, kawiarnie, restauracje, ale co z tego? Nikt nie mówi po angielsku, a przez rok się nie nauczą. Teraz przed EURO rozpoczęli kursy dla pracowników kolei, ale... nie mają nauczyciela. Zajęcia prowadzi osoba, która zna tylko podstawy języka! To miejsce jest paskudne. Chciałabym się już dziś stąd wyrwać, ale nie mam nawet paszportu.
8 czerwca zwolni się z pracy. Nienawidzi jej.

Ana, 23 lata. Asystentka przy obsadzie filmowej.
„Nasz film obejrzy teraz więcej ludzi„


Nie lubi piłki nożnej, ale poruszyła ją historia, która stała się podstawą do scenariusza filmowego. Ana pomaga przy obsadzie do ekranizacji „Meczu„; o spotkaniu piłkarskim między jeńcami sowieckimi i nazistami w czasie drugiej wojny światowej. Swoją premierę film będzie miał tuż przed

Euro 2012. W roli głównej Bezrukow, ale dziewczyna ogląda się za siebie czy może to zdradzić. To jeszcze tajemnica. Podobnie jak nazwisko reżysera. Cicho sylabizuje: – Ma-liu-kow. Andriej. Każdy aktor musi potrafić grać w piłkę. Sam Bezrukow bierze więc lekcje.
W 1942 roku, tydzień po meczu, gestapo rozstrzelało sowieckich jeńców, mimo że umowa była taka, że jeśli wygrają, naziści darują im życie.
– Dopiero dowiedziałam się, co może znaczyć piłka dla ludzi. – błyszczą duże, sarnie oczy Any.

Przemysław Zych korespondencja z Ukrainy
STAN VALCKX O CHINACH


"Wisła Kraków? Porozmawiajmy o Chinach"
(Magazyn PS, 08.05.2011)

CZYTAJ TEŻ:
Czemu Tomas Jirsak zawodzi?
Wszystkie ucieczki Roberta Maaskanta...

ZYCH: Przed przyjazdem do Polski pracował pan w Szanghaju. Jaka jest chińska piłka?

VALCKX: Wszędzie na świecie piłkarze mogą popełnić błąd, tylko nie w Chinach. Byłem doradcą prezesa klubu Szanghaj Shenhua. Po meczach prosił mnie z reguły, czy mógłbym raz jeszcze przyjrzeć się spotkaniu. Szeptał: „Zastanawiamy się, czy gracze z numerami 5 i 7 próbowali sprzedać mecz". Wiele razy interwencje właściciela zdarzały się już wcześniej. Gdy ktoś z jego otoczenia miewał wątpliwości co do intencji piłkarza, właściciel natychmiast kazał pomijać go w składzie. Chińczycy myślą o piłce w zupełnie inny sposób. Nie byłem do tego przyzwyczajony.

Nie dało się przywyknąć?

Spędziłem rok w Chinach i... wystarczy. To zupełnie inna praca niż obecnie w Wiśle Kraków, w której odpowiadam za przyszłość. W Chinach miałem dużo różnych doświadczeń, ale to, jak myśli się tam o piłce i metody, jakich używa się, by osiągnąć w niej sukces, są dla mnie niewiarygodne.

Co było dziwne?

Chociażby to, że na dwa dni przed każdym meczem piłkarzy izolowano w hotelu. Nie mogli zabierać ze sobą laptopów. Nie pozwalano im też na używanie telefonów, które musieli oddać kierownikowi. Hotelowe automaty odcinano. Zabroniona była jakakolwiek komunikacja ze światem zewnętrznym. Mało tego! Każdy z zawodników musiał oddać swoje bagaże. Do tego doprowadziła korupcja. W lidze chińskiej latami na dużą skalę ustawiano mecze. Zamieszani byli wszyscy: sędziowie, piłkarze i trenerzy, działacze federacji. Wyśmiewano reprezentację. Wizerunek futbolu był okropny, stąd tak drastyczne metody zapobiegania próbom korupcji. Piłkarze muszą więc siedzieć w hotelowych pokojach i czekać na spotkanie, które często sędziują arbitrzy z zagranicy.

Jaki wpływ ma to na graczy?

Jeśli piłkarz popełnia błąd, cały stadion krzyczy do niego: „Sprzedałeś!". A trenerzy bardzo często wysyłają takiego zawodnika na kilka tygodni do drugiego zespołu, żeby zszedł na jakiś czas z linii ognia. Efekt tej nienaturalnej presji jest jednak taki, że w Chinach każdy piłkarz, sparaliżowany strachem, myśli tylko o sobie. Nie ma szans na jego kreatywność. To nie przypadek, że gdy chiński zawodnik ma na boisku do wyboru dwie lub trzy opcje zagrania piłki, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć podejmuje złą decyzję. Z kolei gdy ma sytuację sam na sam z bramkarzem, trzęsą mu się nogi ze strachu. Oni boją się odpowiedzialności.

Za jakie błędy groziła kara?

Banalne, takie jakie co tydzień zdarzają się piłkarzom na stadionach całego świata. Zagrożony jest nawet zawodnik, który nie trafi w piłkę lub daje się minąć rywalowi. Dlatego wielokrotnie musiałem oglądać mecze tylko pod kątem tego, czy ktoś odpuścił. Prawda jest też taka, że w Chinach najczęściej stosuje się tak surowe środki tylko po to, by wskazać jakąś ofiarę. Tam po prostu zawsze ktoś musi być winny. Myśli się w ten sposób: ktoś musi ponieść odpowiedzialność, skoro nam się nie wiedzie. Zdarzało się tak, że karany był piłkarz, który w czasie całego meczu popełnił tylko jeden błąd, ale kosztował on utratę bramki. Innemu, który pomylił się pięć razy, uchodziło to płazem. To myślenie krótkowzroczne, wydaje mi się, że wzięte z komunizmu. Bo w piłce nie zawsze trzeba karać za błędy.

Chińscy piłkarze godzą się na ten system kar?

Tak. Nie narzekali. Wychowali się w nim. Pamiętam sytuację, gdy kilku z nich 2-3 tygodnie chorowało na grypę. Wszędzie szukano człowieka, który ponosi za to winę. I znaleziono. Obwiniono lekarza! Przypominam sobie trening, na którym z powodu tej nieszczęsnej grypy nie ćwiczyło wielu piłkarzy. Stałem z boku, jak zwykle przyszedłem obejrzeć trening. A na boisku... trener naszego zespołu okłada pięściami lekarza! Drużyna trenuje, jakby nic się nie działo, on go okłada... Trener był po prostu zdenerwowany, że musi grać w osłabionym składzie. Lekarz został zwolniony... Byłem świadkiem wielu takich scen. Zdarzało się, że do szatni wchodził prezes i mówił: „Ten się nie nadaje, ten też i ten". Obcokrajowcy, a mieliśmy ich kilku, przecierali oczy ze zdumienia. Łapali się za głowy i nie potrafili tego zrozumieć.

To przecież niemożliwe, żeby w takiej atmosferze cokolwiek zbudować.

To bardzo samolubna społeczność. Każdy chce brać odpowiedzialność jedynie za siebie. Z tego powodu w drużynie sportowej nie ma ducha zespołu. W Chinach wygrywasz razem, ale przegrywasz osobno. Efekt atmosfery nagonki jest taki, że żaden piłkarz nie chce przyznać się do błędu i pomóc rozwiązać jakiś problem. Chińczycy nie współpracują ze sobą na boisku. Lewy obrońca wychodzi z piłką, nikt go nie ubezoiecza, traci piłkę i wszyscy wokół mają pretensje tylko do niego. A w piłce - sporcie zespołowym - jeden musi polegać na drugim. Tymczasem oni tylko wzajemnie się obwiniają. A przecież jeśli wskażesz problem, umiesz go poprawnie zdefiniować, to możesz uniknąć powtórzenia go w przyszłości. W Chinach wszyscy mówią: „To nie mój błąd". W dodatku każdy piłkarz ma kontrakt na rok, a jeśli okazuje się, że nie jest dobry, w klubie mówią: „Następny!". Gdy przychodzi nowy trener, wymieniany jest cały skład. Na rynku jest mnóstwo wolnych chińskich zawodników.

Wspomniał pan o biciu lekarza przez trenera. To bardzo porywczy ludzie?

Łatwo tracą kontrolę nad sobą. Przypominam sobie mecze wyjazdowe, na których było po 3 tysiące policjantów, więcej niż kibiców na stadionie... To nie jest normalne. Oni wszystko próbują zorganizować, przygotować się na każdy scenariusz, ale w taki sposób, że rodzi to tylko same problemy. Nie zapomnę Światowego Dnia Fair Play FIFA, który wypadł w trakcie naszego meczu w Szanghaju... Na płytę boiska wyszli piłkarze z flagami, atmosfera była w porządku, poza jakimś incydentem, kiedy nasz zespół domagał się karnego. Normalny mecz, nie za wiele fauli. Sędzia odgwizdał koniec spotkania, więc poszedłem na górę. Wracam chwilę później, spoglądam na boisko, a na nim oba zespoły się tłuką! Sztaby szkoleniowe, lekarze i masażyści! Grupka piłkarzy goni arbitra...

Wyobrażam sobie więc, że negocjacje kontraktowe z Chińczykami bywają trudne.

Jeżeli mają sto żądań, to negocjują wszystkie. Potrafią robić to całymi dniami, zupełnie nie interesuje ich fakt, że stają się absurdalni. No i robią to tak, jakby wszystko mieli gdzieś. Nie dają po sobie niczego poznać. Ich twarze w ogóle nie pokazują emocji. Nie awanturują się, nie wściekają, wydaje się, że nie są niczym rozczarowani. Mają pokerowe twarze. Bardzo trudno ich rozgryźć. W klubie nieraz negocjowali od rana do wieczora. Ale na koniec i tak nie wiesz, czego tak naprawdę oczekują.

Jak więc próbował pan przekonać ich do swoich racji?

Podawałem Chińczykom przykłady pokazujące, że sposób, w jaki chcą coś zrobić, nie działa. Mówili: „Tak, zgadzamy się, racja". Ale dwie sekundy później powtarzali swoje wymagania! Zawsze się zgadzali, lecz chwilę później okazywało się, że to były czcze słowa...

Gdzie negocjuje się równie trudno? Kilka lat pracował pan też jako dyrektor sportowy PSV Eindhoven.

Ameryka Południowa jest pokręcona. Czasami nie masz pojęcia, do kogo należą prawa do zawodnika i cały twój czas spędzasz na tym, by ustalić, do kogo się zwrócić. Spotykałem się z sytuacjami, gdy 20% praw dysponował piłkarz, 15% agent, a kolejnymi 20% ojciec gracza. Bardzo trudno też było, gdy pracowaliśmy nad transferem Maora Meliksona do Wisły. Różne zmiany warunków transferu zdarzają się bardzo często, ale byłem zaskoczony, ile razy miało to miejsce właśnie przy Meliksonie. Nie dowierzałem, gdy Izraelczycy znów informowali o modyfikacji oczekiwań. „Przecież już się co do tego dogadaliśmy" - myślałem. Kilka tygodni nam zajęło przeprowadzenie tego zakupu.

W Chinach transfery robi się szybciej?

Chińczycy potrafią podjąć decyzję o zakupie piłkarza po obejrzeniu na płycie DVD pięciu minut jego gry! Szybko wpadają w zachwyt. Wokół właściciela kręci się mnóstwo przyjaciół, menedżerów, którzy podrzucają takie płyty, stąd to główna metoda przeprowadzania transferów. Nie jestem przyzwyczajony do takich standardów. DVD można czasem użyć jako pomoc, by poszerzyć obserwację, ale na pewno nie może to być główną podstawą do oceny gracza. Bywa, że wystarczy tylko spojrzeć na CV klienta, i wiadomo, że nie jest to dobry piłkarz, a oni takich zatrudniali...

W Polsce popularną metodą oceniania zawodnika są testy.

Tak, przyjeżdża na nie mnóstwo zawodników. Nie jestem wielkim zwolennikiem testów, one przeważnie jedynie psują atmosferę w drużynie. Można je robić tylko wtedy, gdy chodzi o młodego piłkarza lub gdy znam zawodnika, ale nie jestem pewien, czy on się zaadaptuje, więc wrzucam go na tydzień do nowego środowisko. Ale tylko w trakcie okresu przygotowawczego. W Chinach natomiast zdarzało się, że w tym samym czasie, w trakcie sezonu przyjeżdżało na testy trzech napastników. Przyglądało się temu dwóch snajperów, już grających w drużynie, którzy musieli się zastanawiać: „Co jest do cholery nie tak ze mną, skoro tylu ich przyjeżdża?". Nie miałem na to wpływu.

A na co miał pan wpływ? W czym wobec tego doradzał pan właścicielowi?

Mówiłem mu, jak powinniśmy grać, opiniowałem piłkarzy, proponowałem metody podniesienia poziomu treningu. Moja praca polegała głównie na obserwacji. W Krakowie bywam rzadko, ale jak już jestem, to siedzę za biurkiem. W Szanghaju nie miałem gabinetu i przez cały dzień... chodziłem. Po boiskach treningowych, po klubie. Rozmawialiśmy, oglądaliśmy trening. To nie był najbardziej profesjonalny sposób zarządzania klubem. Trzeba też przyznać, że nie miałem za wiele pracy. Na szczęście dużo podróżowałem, graliśmy w azjatyckiej Lidze Mistrzów.

Przypomina pan sobie więcej absurdów chińskiej piłki?

Nasz klub miał dziesięć pięknych boisk w ośrodku szkoleniowym przeznaczonym dla juniorów, ale nie miał... żadnej drużyny! Właściciel nie był zainteresowany przyszłością, więc poza pierwszym zespołem były tylko rezerwy i drużyna dla piłkarzy w wieku do lat 19. Oni nie mieli jednak nic do roboty, bo nie grali żadnych meczów! Mnóstwo boisk stało więc pustych. 20-letni piłkarze, którzy wchodzili do pierwszej drużyny, nigdy nie brali udziału w prawdziwych meczach. Pytałem, czemu tak się dzieje. Obwiniali federację, bo chyba... kogoś trzeba było.

Pewnie marzy pan o tym, by w Krakowie dysponować chociaż połową boisk z Szanghaju. Wszędzie gdzie pan grał, jako piłkarz PSV Eindhoven czy Sportingu Lizbona, czy pracował w Chinach, mógł pan liczyć na infrastrukturę. Poza Krakowem. To możliwe, żeby stworzyć klub na poziomie Ligi Mistrzów bez takiego zaplecza?

Wielokrotnie rozmawialiśmy na ten temat. Pytanie, kiedy będziemy mogli zbudować boiska, bo przecież nic nie powstanie z dnia na dzień. No cóż, mamy plany, w końcu je zrealizujemy. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Oczywiście, że dziś można wszystkie wolne pieniądze wpompować w boiska, szkolenie młodzieży, ale przecież co pół roku musimy też kupować piłkarzy, bo potrzebujemy wyników dzisiaj. Dobrze by było, gdybyśmy mieli milion euro, który można przeznaczyć na skauting i kolejny na infrastrukturę, ale to przecież nie jest takie łatwe. Latem chcemy przecież wzmocnić skład jednym czy dwoma zawodnikami.

Jak pan ocenia pracę trenera Roberta Maaskanta?
Piłkarzom podobają się jego treningi. Oni widzą, że pracując z nim, stali się lepszymi graczami, niż byli jeszcze kilka miesięcy temu.

A jak panu się podoba w 40-milionowym kraju, który przez 15 lat nie potrafił choćby raz stworzyć drużyny na miarę awansu do Ligi Mistrzów?

Tłumaczę to tym, że po upadku komunizmu w wielu krajach Europy Wschodniej nie było pieniędzy. W Polsce środki na futbol spływają od końca lat 90. Inwestycje, które wtedy zaczęły się pojawiać w Polsce, w innych krajach trwały już w najlepsze od końca lat 70. i początku 80. To ogromny dystans. Trudno nadrobić stratę aż dwóch dekad. Spodziewam się, że poziom waszej ligi zacznie wzrastać. Będzie w niej przecież znacznie więcej gotówki, która przyciągnie zagranicznych piłkarzy i doprowadzi do poprawy infrastruktury. Tymi dwoma drogami równocześnie można wyciągnąć waszą klubową piłkę z dołka.

Mówi się jeszcze o polskiej piłce w Holandii? Czy już więcej o futbolu chińskim...

Nie za wiele, choć ostatnio w holenderskich gazetach co tydzień pojawiają się teksty o polskiej lidze. Jak dotąd, same pozytywne, o możliwościach rozwoju. Były też duże wywiady z Robertem (Maaskantem - przyp. red.). Byli zdziwieni, gdy mówiłem, że w Polsce budowanych jest dziesięć stadionów. „Dziesięć? Przecież potrzebują na EURO tylko trzech czy czterech". Myślę, że do Polski można już próbować ściągać piłkarzy z drużyn spoza pierwszej trójki Eredivisie, choć nie każdy dobry zawodnik tu się zaadaptuje.

Pan w Chinach się nie zaadaptował. Wie pan, co dzieje się z pańskim byłym klubem z Szanghaju?
Cóż, gdy tam pracowałem, mieliśmy sześciu reprezentantów w składzie, teraz został tylko... jeden. Trzech z nich wybrało grę w drugiej lidze. Pojawił się tam nowy klub, którego właściciel proponuje dobre pieniądze. Dziwi się pan? To normalne w Chinach. Tam najlepsi piłkarze wcale nie grają w najlepszych klubach. I jak tu nie powiedzieć, że to dziwny świat?

Rozmawiał Przemysław Zych
MARIONETKI W MACKACH MAFII - DERBY BELGRADU


"Belgradzkie marionetki"
(Przeglad Sportowy, 23.04.2011)

CZYTAJ TEŻ SYLWETKI SERBSKICH PIŁKARZY:
Jak Isailović stracił szansę gry w FC Barcelonie i Liverpoolu...
Nowy Sad żałuje. A Poznań?

Awantury, oskarżenia o płacenie sędziom, setki skautów na trybunach. Takie są wielkie derby Belgradu. Ale w cieniu rywalizacji Partizana i Crveny są też ludzkie dramaty...

W sobotę na Marakanie toczyć się będzie walka o mistrzostwo Serbii. Ale aż do meczu więcej niż o formie sportowej szeptać się będzie o tym, kto kogo przekręci. Taka sama atmosfera towarzyszyć będzie zresztą również po spotkaniu.

Na chwilę ucichną echa procesu Dragana Dzajicia - najlepszy piłkarz w historii Jugosławii raczej nie przyjdzie na mecz, bo właśnie został oskarżony o defraudację 10 mln euro w czasach, gdy był prezydentem Crvenej. Nic dziwnego, że klub wspierany przez największe firmy w Serbii, napędzany milionami euro ze sprzedaży piłkarzy na Zachód, ma dziś pustą kasę. W czasie derbów pusta będzie też trybuna północna. 10 tys. kibiców Crvenej zostanie w domach.

- To dlatego, że Crvena stara się udowodnić wszystkim, że to klub narodowy - kręci głową Aleksandar Vuković, wychowanek Partizana. - Pozują na wielkich Serbów, chcą pokazać, jak bardzo są wierzący, dlatego chcieli przełożyć derby rozgrywane w Wielką Sobotę. Zdobyli nawet poparcie cerkwi prawosławnej, która wydała komunikat, że mecz powinien odbyć się w inny dzień. Brak mi słów - dodaje Vuković.

W ostatnich czterech latach to Partizan wygrywał rywalizację, która jesienią w Genui przyczyniła się do wybuchu zamieszek w trakcie spotkania reprezentacji Serbii w eliminacjach EURO 2012. Awantury chuliganów Crvenej miały skompromitować w oczach Europy prezydenta federacji Tomislava Karadzicia - w przeszłości prezesa Partizana. Udało się - byli tak nieznośni, że Włosi otrzymali walkower, a bramkarz Partizana Vladimir Stojković trząsł się w szatni ze strachu przed grupą „Delije" - kiboli Zvezdy - i zrezygnował z gry.

Grozili mu śmiercią. Będąc wychowankiem Zvezdy wybrał karierę w Partizanie. W ostatnich latach jedynym, który zdecydował się na tę niepewną drogę był Cleo, ale to Brazylijczyk. Kolejne derby Belgradu po wydarzeniach z Genui miały w następstwie odbyć się bez udziału publiczności. Ostatecznie odkręcono krzesełka, by ograniczyć straty, ale Stojković nie miał dość - prowokował chuliganów Zvezdy i paradował w koszulce z napisem skierowanym do grupy chuliganów Partizana „Grabari”: „Przepraszam was za moją przeszłość w Crvenej”.

Spirala nienawiści kręci się mocno od lat, ale atmosferę mocno podgrzało zwycięstwo Partizana 1:0 sprzed roku. Dzień po meczu Crvena wystosowała oficjalne pismo do federacji, w którym pisała, że to… prezydent związku ukradł ich klubowi mistrzostwo.

– To typowe dla nich – tłumaczy Vuković. - Przez długie lata prezydentami federacji byli ludzie związani z Crveną. Teraz nie mogą pogodzić się z utratą kontroli. Przez lata to Partizan był bardziej gnębiony przez sędziów, a dziś to wciąż rzadkość by dostał w lidze rzut karny. Gdy otrzymał jedenastkę w niedawnym meczu w Suboticy, Zvezda podniosła krzyk. A to przecież Crvenej gwiżdże się karne, gdy tylko dotknie się piłkarza – piekli się Serb i dodaje:
- Oni zrobią wszystko, by Crvena odzyskała tytuł, bo za długo trwa już passa Partizana. Boję się, że przed tym meczem Crvena przygotowuje się do czegoś niedobrego. Obawiam się sędziowania. „Ten drugi klub” jest bardzo mocny, nie tylko sportowo… Mogą się w to zamieszać ludzie nie tylko związani ze sportem - przewiduje.

Masz rodzinę, pomyśl o tym
Bo derby i dwa belgradzkie kluby to instytucje, w których pomieszkuje polityka i ciemne układy. Oba kluby są tubami mafii oraz partii: Partizan - lewicowej, Crvena – prawicowej. Podejrzanie typy inwestują w piłkarzy, tak często jak w Serbii promują polityków, ale potrafią też uzewnętrznić swoje niezadowolenie. W latach 1995-2005 zastrzelono kilkunastu prezesów mniejszych klubów. Środowisko piłkarskie wyraźny sygnał otrzymało jednak dopiero parę lat temu, gdy na ulicach Belgradu zastrzelono Branko Bulatovicia, sekretarza generalnego związku. Według niektórych wersji zaczął się sprzeciwiać temu, by piłka na Bałkanach służyła handlowi narkotyków i przepływowi lewej gotówki. Według serbskiego śledczego dziennikarza Nikoli Simicia sekretarz był członkiem mafii i prowadził podwójne życie – jedno jako członek związku, drugie jako szef piłkarskiego podziemia. Tej rozgrywce towarzyszą piłkarze, ale są w niej tylko luksusowymi marionetkami.
- Wielu serbskich graczy jest po prostu głupich - mówi wprost zawodnik, który ostatnio trafił do ekstraklasy. W przeszłości miał kłopoty z mafią. - Belgrad oferuje dużo pokus, są niezliczone nocne kluby, kasyna, tu łatwo wydaje się pieniądze. Członkowie mafii najpierw mówią: "Gdy nie będziesz miał pieniędzy, przyjdź do nas, pożyczymy". A jeśli belgradzka camorra pożycza 20 tysięcy euro, to prosi o oddanie 200 tysięcy. Jeżeli się postawisz, grożą: " Uważaj, masz rodzinę, pomyśl o tym". Dlatego żadna wspaniała kariera serbskiego piłkarza na Zachodzie nie toczy się bez udziału mafii. Żadna! Belgrad to naczynia połączone - polityka, mafia, kasa i futbol – przekonuje.

Zgniły kompromis
Pod atrakcyjną otoczką walki utalentowanych sportowców o kontrakt w zachodnim klubie, leży w Serbii bolesny kompromis z samym sobą, walka o względy sędziów, radość z gry miesza się ze zgnilizną moralną. To temat tabu – nie decydujesz się na układ, zapomnij o transferze. Stojković musiał z każdej tygodniówki oddawać mafii 15 tysięcy funtów, gdy grał w Wigan Athletic. Po zapłaceniu haraczu zostawało mu tylko pięć tysięcy pensji. Mafia wywiera tak wielki wpływ, że nieraz wskazuje piłkarzom dziewczyny, z którymi mają się ożenić. W sidła wpadł też Milosz Krasić z Juventusu. Jeden z uczestników mundialu w końcu ożenił się z dziewczyną podrzuconą mu przez mafię.
- Piłkarz idzie na dyskotekę, przystawia się do niego ładna dziewczyna. Tańczą, bawią się razem, kończą w łóżku – przedstawia sytuację kolejny z Serbów w ekstraklasie. - Bajka w Belgradzie kończy się, gdy mafioso oznajmia mu, że to jego kobieta. „Ale spokojnie, dasz nam pieniądze i będzie po problemie”. Dają ci wszystko, co chcesz, zabiorą na szczyt, ale któregoś dnia zwrócą się po twoje pieniądze. Przypominają: "Chciałeś więcej zarabiać na Zachodzie? Ale chyba nie zapomnisz, kto troszczył się o ciebie?". No i każdy płaci…

Piłkarze doskonale orientują się, kto jest protektorem innych zawodników. Podejrzane typy wywierają również wpływ na kształt reprezentacji Serbii (efekt to np. powołanie na mundial bramkarza Andjelko Djuricicia). Nikogo nie dziwi więc, że ta nie odnosi sukcesów. Odkąd do kadry przestał być powoływany Stojković, broni Żeljko Brkić – chroniony pod skrzydłami mafii. Protektorów ma też choćby Radosav Petrović z Partizana (poleciał na mundial w RPA). Takie zwyczaje nikogo na Bałkanach specjalnie nie szokują.

Nadejdzie wielki wybuch?
- Piłkarze wchodzą świadomie w ten układ i muszą się też liczyć z konsekwencjami, że nie będą w życiu sami decydować, a są wśród nich duże nazwiska – mówi Vuković. - W Serbii jest mnóstwo utalentowanych piłkarzy, ale żeby się dostać do Belgradu, a potem na Zachód nie wystarczą same umiejętności. Dzięki tym ludziom można lepiej wykorzystać swój talent. Bez nich pewnie by nie zaistnieli.

Macki mafii sięgają całej ligi – Partizan i Crvena wymieniają się dwoma pierwszymi miejscami nawet, gdy grają koszmarnie słabo, oraz „Jedenastki sezonu” – zazwyczaj całą tworzą zawodnicy belgradzkich klubów. W poprzednim roku prezes Vojvodiny Nowy Sad wywalczył dwa miejsca dla swoich piłkarzy. Dzięki temu znaleźli się w niej Dragan Mrdja i Dusan Tadić.

- Tak w Serbii musi być i będzie. Kiedy grasz przeciw klubom z Belgradu choćbyś był zdecydowanie lepszy, nie da się wygrać. Przez sędziów, przez wszystko – smutno tłumaczy serbski piłkarz.

- Sądzę, że pewne fakty wyjdą w przyszłości. Niesprawiedliwości zawsze staje się zadość. Pewne sprawy w serbskiej piłce są dosyć dobrze ukryte, ale nadejdzie dzień, gdy zacznie się o nich mówić głośno. Spodziewam się wielkiego wybuchu w najbliższych latach – mówi z nadzieją w głosie Vuković.
MŁODY NAPASTNIK - TOWAR DEFICYTOWY


"Brakuje młodych snajperów"
(Przegląd Sportowy, 21.04.2011)

Nie widać utalentowanych piłkarzy, którzy tak jak Robert Lewandowski, potrafiliby seryjnie zdobywać bramki w ekstraklasie: Niższe ligi opanowali 30-letni napastnicy.

Robert Lewandowski - on mógł, a inni nie? Obrońcy polskiej myśli szkoleniowej krzyczą - bierzcie polskich piłkarzy! Tylko skąd? Od Bałtyku po Tatry zapanowała ogromna posucha, jeśli chodzi o młodych napastników. Nie ma się więc co dziwić, że brakuje nowych piłkarzy, którzy potrafiliby strzelić kilkanaście goli w sezonie.

Nie ma czasu na naukę
Lewandowski w wieku 19 lat zmierzał po koronę króla strzelców II ligi (strzelił 15 goli), a rok później wygrał już klasyfikację w I lidze (21 bramek). Szukając drugiego takiego atakującego można przejechać obok wszystkich boisk aż do III ligi, a i tak żadnego nie znaleźć. Niższe klasy opanowali 30-letni snajperzy, a i oni nie błyszczą - do połowy kwietnia wielu z nich uzbierało marne 10 goli.

- Kiedyś kibicom Lecha obiecałem, że znajdę im następcę Piotra Reissa. Słowa dotrzymałem. Przyszedł Lewandowski - mówi Andrzej Czyżniewski, były szef skautingu w Kolejorzu, teraz dyrektor Arki. - Dziś już nie zdobyłbym się na taką deklarację. Jeżdżę po Polsce, oglądam mecze, ale takiej postaci nie widzę. Nastoletnich piłkarzy, którzy potrafią strzelić 20 goli, nie ma. Większości brakuje predyspozycji szybkościowych, mają niedostatki techniczne. Ich bramki padają po błędach bramkarzy, dobitkach, a nie w wyniku umiejętności. To widać, bo bardzo obniżył się poziom w II lidze. A my potrzebujemy 17-19 letnich napastników, bo w wieku 20 lat w ekstraklasie nie ma już czasu na naukę.

Szansę w niej dostali już wszyscy wybitni strzelcy z niższych klas i seriami goli w najwyższej lidze też nie zdobywają - Michał Kucharczyk z Legii, Rafał Siemaszko z Arki, Tomasz Mikołajczak i Krzysztof Chrapek z Lecha oraz wyróżniający się w III lidze Maciej Jankowski z Ruchu. Okazję do wypromowania się w Górniku dostał tej zimy 21-letni Mateusz Zachara (jesienią 10 goli w grupie zachodniej II ligi) i jeszcze nie zdołał zadebiutować. Po ich odejściu w niższych ligach została spalona ziemia. W zasadzie imponuje tylko Michał Górecki z Dalinu Myślenice, który w 21 meczach strzelił 16 goli i zanotował fantastyczną serię 12 bramek w ośmiu spotkaniach.
- Jeśli już pojawi się „Lewandowski", to od razu będzie wisieć na nim 5 klubów i 20 menedżerów, a macierzysta drużyna będzie chciała na nim zbudować roczny budżet - przewiduje Czyżniewski.
- Kilku niezłych napastników znaleźliśmy, ale nie trafili do Zabrza, bo kluby zażyczyły sobie zbyt dużych pieniędzy - przyznaje Tomasz Wałdoch, były dyrektor w Górniku.
- Dziś każdy klub z niższej ligi żąda za piłkarza 200 tysięcy złotych, a ja nie mogę zapewnić prezesa, że on na pewno stanie się zawodnikiem na miarę ekstraklasy. Przysłowiowy „Lewandowski" i klub, który chciałby go ściągnąć, napotyka na tyle problemów, że za chwileczkę będziemy zdziwieni... - dodaje Marcin Sasal.
W I lidze najwięcej goli strzela Nigeryjczyk Charles Nwaogu. Tuż za nim są piłkarze, którzy na ekstraklasę byli za słabi oraz weterani. W grupie wschodniej II ligi najlepszy snajper ma 28 lat i 10 goli. W grupie zachodniej - dwaj 26-latkowie zdobyli po 13 bramek. Grupa dolnośląska trzeciej ligi? 26-latek. Podkarpacko-lubelska? 29 lat. Mazowiecka? 26-latek i Jacek Kosmalski. Opolsko-śląska - Jarosław Wieczorek, który już grał w ekstraklasie. Podlasie? Wciąż Wojciech Kobeszko, o którym skauci usłyszeli dekadę temu. Odkąd 24-letni Adam Frączczak - najlepszy strzelec III ligi grupy pomorskiej 2009/10 z 16 golami i kolejnymi dziesięcioma jesienią
- przeniósł się zimą do Pogoni Szczecin (zdobył trzy bramki na wiosnę), na Pomorzu o koronę strzelców bije się 32-latek z 34-latkami...
- Edi opowiadał mi, że w Brazylii 17-letni piłkarz, który nie jest w stanie grać na wysokim poziomie, przestaje być szkolony, a u nas 23-latkowie wciąż grają w Młodej Ekstraklasie - ubolewa Sasal.

Bolesny przeskok
Kilku snajperów, którzy w niższych ligach seriami zdobywali bramki, też odczuło przeskok. Jankowski czy Kucharczyk mogą imponować dynamiką, ale strzelają kilka razy w sezonie. Piotr Wiśniewski z Lechii Gdańsk jako 20-latek zdobył 31 bramek w III lidze, a w ekstraklasie strzela trzy gole w sezonie.
- Kiedyś było możliwe znalezienie piłkarzy na wsiach. Dziś ich nie ma. Nikt nawet nie prowadzi statystyk, w ilu klubach po prostu zlikwidowano szkolenie. Orliki pewnie przyniosą jakieś zmiany, ale kto policzy, ile terenów sportowych zostało oddanych na inne cele? - ubolewa Czyżniewski.
KIM JEST VOJO UBIPARIP?



foto: sport.interia.pl

"Nowy Sad żałuje"
(Przegląd Sportowy, 31.03.2011)

CZYTAJ TEŻ:

Marek Pogorzelczyk najszybszy na sto metrów?
Gdzie jest miejsce Kolejorza? Goło i wesoło...


Dawno temu było tak. Piłkę przejmował Gojko Kacar i oddawał do Dusana Tadicia. Lewoskrzydłowy podawał Ubiparipowi, a on pakował futbolówkę do siatki. Tym sposobem zdolny rocznik juniorów Vojvodiny Nowy Sad gnębił rywali. Ubiparip został królem strzelców rozgrywek, zdobywając 45 bramek, a Tadić notował mnóstwo asyst.

Kilka lat upłynęło od czasów, gdy próbowali wydrzeć tytuł juniorom Partizana. W międzyczasie sporo się pozmieniało. Kacar został najdrożej sprzedanym piłkarzem w historii Vojvodiny (kosztował 3 mln euro, dziś gra w HSV). Tadić za 1,5 mln euro trafił latem do Groningen i w tym sezonie jest najlepszym asystentem Eredivisie (aż 14 końcowych podań!). W Serbii na dłużej utknął jedynie Ubiparip. Kilka lat musiał błąkać się poza rodzinnym Nowym Sadem, by znalazł się na niego kupiec. 600 tys. euro w końcu wyłożył Lech, ale zimą reprezentant Serbii U-21 proponowany był też Wiśle i Legii.

- Przypominam sobie, że gdy Ubiparip miał 15 lat, to wiele mówiło się o nim w klubie i na mieście - mówi Milan Jovanić, bramkarz Wisły, który też wychował się w Vojvodinie. - Że jest taki Ubiparip, co strzela dużo goli w juniorach i jak będzie dalej pracować, to coś może być z niego w przyszłości. Jeden z jego byłych trenerów był moim przyjacielem. Mówił: „Zobaczysz, jego czas nadejdzie" - dodaje.

Z miejsca na miejsce
Nie nadszedł jednak w Vojvodinie. Ubiparip jako 15-latek odrzucił pierwszą w życiu propozycję z Partizana. Powiedział: „Łatwiej będzie mi wejść do seniorskiej piłki w Nowym Sadzie". Mylił się. Ciągłe zmiany zarządu destabilizowały politykę Vojvodiny, zmieniali się trenerzy, nie każdy otrzymał poważną szansę. Vojo był rozczarowany, koledzy grali.

- Gdy miałem 17 lat zacząłem szukać wypożyczeń. Wraz z Tadiciem poszliśmy do FK Proleter, ale ja potem dalej wędrowałem. Trafiłem do Boraca Cacak, a gdy wróciłem z następnej drużyny, CSK-Pivara Celarevo, powiedziałem: „Albo zostaję i gram w Vojvodinie, albo odchodzę, bo już czas na mnie. Nie chcę kolejnych wypożyczeń". Miałem 19 lat, chciałem gdzieś być na stałe. I co? Zostałem oddany na kolejne wypożyczenie... Spędziłem pół roku w Spartaku Subotica (wtedy FK Zlatibor Voda - przyp. red.) - opowiada Ubiparip, którego Spartak w końcu wykupił po wypożyczeniu. Tam spotkał Jovanicia.

- Gdy przenosiłem się do Spartaka, był to jedynie trzecioligowy klub. Wszyscy wyciągnęliśmy go do pierwszej ligi i dziś jest idealnym miejsce dla młodych zawodników, bo w Suboticy nie ma presji, by osiągać sukcesy. Nam jednak poszło tak dobrze, że zakwalifikowaliśmy się do europejskich pucharów - chwali się Ubiparip.

Po sezonie, w którym strzelił 10 goli znów pojawiły propozycje. - Znów odezwał się Partizan. Rozpoczęto negocjacje, ale Spartak nie chciał ustąpić i żądał zbyt dużych pieniędzy. Chciał mnie również ściągnąć Suwon Samsung z Korei Płd, ale w przypadku tego kierunku zgadzała się tylko kasa. Za wcześnie na takie wyjazdy. Wolałem zostać w Europie, tym bardziej że pytał o mnie też holenderski Groningen. Gdybym tam trafił, znów spotkalibyśmy się z Tadiciem... - uśmiecha się snajper.

Znikał, a potem strzelał
Ten tandem do dziś wspomina w Nowym Sadzie matka Vojo, która jest inżynierem, i ojciec, sprzedający filtry samochodowe. Syn na razie adaptuje się w Poznaniu, szuka „drugiego Tadicia" i przygotowuje do roli człowieka, który w przyszłości może zastąpić Rudnevsa. Jako snajper.

- To typowy wysunięty napastnik, nigdy nie grał jako skrzydłowy. Mecze w Suboticy zawsze wyglądały tak, że Vojo znikał z boiska, przez 80 minut nie było pewne, czy w ogóle na nim przebywa. Nagle ktoś popełniał błąd, zagapił się i znów Ubiparip! On ma nosa do bramek, nie podań - przekonuje Jovanić. - Niedawno byłem w Nowym Sadzie. Tam nikt nie rozwodzi się już nad tym, czy może być z niego napastnik. Raczej mają pretensje do samych siebie: „Dlaczego go sprzedaliśmy, to było głupie. Patrz, co teraz robi, a my nie mamy takiego napastnika" - uśmiecha się bramkarz Wisły.
CZEMU TOMAS JIRSAK ZAWODZI?

(foto:sport.interia.pl)

"Druga szansa Jirsaka"

(Przegląd Sportowy, 10.03.2011)

Gdy Tomas Jirsak przychodził do Wisły Kraków, mówiło się, że będzie jej super rozgrywającym. Ale szansy nie dał mu trener Maciej Skorża. Czy postawi na niego Holender - Robert Maaskant?
„To może być transfer lata" - pisaliśmy w lipcu 2007 roku, gdy do Wisły Kraków właśnie trafił rozgrywający młodzieżowej reprezentacji Czech. Wisła przelała 700 tysięcy euro na konto Teplic. W zamian dostała piłkarza, który dopiero co zagrał na mistrzostwach Europy U-21.

Jirsak szeroko się uśmiechał na konferencji prasowej, został oficjalnie powitany i niedługo potem okazało się, że... nie jest nikomu potrzebny. Przez 4 lata w meczach ekstraklasy 49 razy wchodził z ławki. Stał się najdroższym rezerwowym ligi.

Ostatni piątek nie różnił się niczym od poprzednich. Była przerwa meczu. Jirsak usłyszał: „Wchodzisz". Tym razem za Michaiła Siwakowa. Drugie dotknięcie piłki - wpada piękny gol. Niedługo potem - cudowna asysta. Drobny Czech wywołuje aplauz na trybunach, dostaje też gromkie oklaski od trenera Roberta Maaskanta. Takich zagrań kibice przy Reymonta nie widzieli chyba odkąd do Turcji wyjechał Mirosław Szymkowiak...

To właśnie jego następcą miał zostać Czech. Szybko sprowadzono go na ziemię. Maciej Skorża (poprzedni trener) wyścielił Czechowi miejsce na ławce i od początku dawał znać, że Jirsak nie należy do jego ulubieńców. Zażyczył sobie bowiem Łukasza Gargułę lub Macieja Iwańskiego.
- Jirsak nie jest typem playmakera - przekonywał. - Nie wiem jeszcze, jak wykorzystam go w zespole - mówił po kilku pierwszych treningach Czecha.
Rozgrywający z Teplic nie otrzymał kredytu zaufania, tak ważnego na etapie, gdy piłkarz (szczególnie playmaker!) wchodzi do szatni. Drużyna nie otrzymała sygnału, że to lider. Nie zareagowała. Wszyscy wiedzieli, że Jirsak gra do pierwszego błędu...

- Problem Tomasa polegał na tym, że on miał dobre relacje ze mną, a trener widział go wyłącznie w roli rezerwowego - przypomina sobie Jacek Bednarz, były dyrektor sportowy Wisły, który ściągnął Czecha. - Potrzebowałem takiego zawodnika do drużyny, a Maciek w niego nie wierzył i nie chciał skorzystać. Od początku uważał, że Jirsak jest jemu niepotrzebny.

Zamiast zostać liderem, stał się ledwie rezerwowym, albo graczem walczącym o Puchar Ekstraklasy. Grał duet: walczak Radosław Sobolewski i robiący kółka wokół własnej osi Mauro Cantoro. Czeski rozgrywający w pierwszym sezonie grał średnio 24 minuty w meczu, w drugim - 43, w trzecim - 45.
- Skorża chciał po prostu grać dwoma defensywnymi pomocnikami. Uważałem, że to błąd i tak myślę do dziś. Mogliśmy dyskutować, kłócić się, ale to on był trenerem i podejmował decyzje. Nikt jemu kartki ze składem nie podkładał. Są wyniki? Szafa gra. Ale sytuacja Jirsaka nie dawała mi spokoju... - przyznaje Bednarz.

Wyniki były, więc Czech nudził się na ławce. W szatni utarło się, że Tomek jest od zmian. Gdy nagle wchodził do pierwszego składu, nie zawsze potrafił pomóc zespołowi. Nieraz zarzucano mu chimeryczność.
Paradoksalnie, wprowadzenie na boisko Jirsaka było... ostatnią decyzją, jaką Skorża podjął w roli trenera Wisły. 11-minutowym występem Czecha w spotkaniu z Jagiellonią (0:0) pożegnał się z funkcją.
Spotkali się ponownie na Reymonta, gdy w listopadowym meczu z Legią Jirsak zrobił całą grę i zaliczył kapitalne dośrodkowanie przy golu Pawła Brożka na 1:0 (Wisła wygrała 4:0). Po tym meczu wskoczył do składu i był przydatny.

Skorża mu nie ufał
- To nie jest typ zawodnika, który wejdzie i potrafi w ciągu pięć minut odmienić losy meczu. To dobry organizator, który umie zmienić środek ciężkości, zagrać fajną prostopadłą piłkę. Idealny kandydat do krakowskiej gry, z „krótkiej piłki", i akurat w tym ze Skorżą byliśmy zgodni - mówi Bednarz.
Piłkarze, którzy z nim grali, mówią, że imponuje spokojem i opanowaniem. Skorża też dostrzegał te zalety („Wprowadził do naszych akcji dużo spokoju" - powiedział kiedyś), przyznawał, że potrafi zagrać najlepsze prostopadłe podanie w zespole. Skorża jednak, że nie ma sił, by grać od pierwszej minuty. Przeszkadzała mu też drobna budowa Jirsaka. Gdy Wisła toczyła w Krakowie bój z Tottenhamem, Jonathan Woodgate wyciął go raz, drugi. Za trzecim razem Czecha w 30. minucie znieśli z boiska.
- Maciek cały czas mówił, że Jirsak jest za słaby fizycznie i że on mu przegrywa walkę w środku. Pytałem: „Ale po co on ma walczyć? On miał być drugim Javierem Mascherano? Sobolewskim? On ma od niego dostać piłkę". Mam wrażenie, że Skorża chciał czegoś, czego Jirsak nie mógł mu dać i sadzał na ławce, co mnie bardzo irytowało - opowiada Bednarz.

Nie miał szans w starciach, ale to Czech w meczu na White Hart Lane strzelił gola w sytuacji, która pokazała, że świetnie potrafi przewidywać sytuację na boisku. Przez wzgląd na jego atuty, dyrektor sportowy uznawał, że Jirsak musi być traktowany indywidualnie. Spory narastały po okresach przygotowawczych, a najostrzej było zimą 2009 roku.

Asysta roku
- To taki zawodnik, który źle toleruje ciężki trening. On po każdym zimowym okresie przygotowawczym po prostu klękał ze zmęczenia, człapał po boisku i dochodził do siebie dopiero w kwietniu. Mówiłem Maćkowi: „Znów go zarżnęliście. Dajcie mu już spokój, on nie potrzebuje więcej trenować. On nie ma walić kilometrów, tylko rozegrać piłkę. Do tego potrzebuje komfortu. A gdy został dobrze przygotowany, czyli niezarżnięty, był osobą, która potrafiła przyjąć piłkę i dalej ją sensownie rozegrać - uważa Bednarz.
Atut Czecha polega przecież na zmyśle kombinacyjnym, szybkim odegraniu piłki. Jeśli miałby ją odebrać, to raczej sprytem, nie wślizgiem. Dobrym ustawieniem się, gdy rywal przejął piłkę i zastanawia się, co z nią zrobić.

- Pomyłka? Życzę każdemu, by sprowadził piłkarza, który tyle dał drużynie w trudnych momentach. Na pewno nie przepłaciliśmy. Za konkretne pieniądze dostaliśmy piłkarza zgodnie z jego wartością rynkową, gwarantującego wysoką jakość. Miał być osobą centralną, wypełnić rolę po Szymkowiaku, ale nie mógł tego zrobić, bo trener nie widział go w takiej roli - mówi dyrektor.
Dlatego na razie Jirsak musi zadowolić się tym, że Szymkowiak, którego miał przecież w Wiśle zastąpić, a teraz jest reporterem Canal+, podanie Czecha z meczu z Ruchem nazwał „asystą roku".