środa, 21 września 2011

KIM JEST DUDU BITON?

Trudne dzieciństwo i spadające bomby... Kolejna ckliwa, hollywoodzka historyjka o cudownym dzieciaku z charakterem, czy jednak coś więcej?

- W powietrzu cały czas wisiał jakiś problem, coś ciągle się działo. Ludzie pytają mnie, czy żałuję, że przeżyłem tam dzieciństwo, ale ja nie zamieniłbym na nic ani jednej spędzonej tam sekundy - wspomina Dudu Biton, piłkarz Wisły Kraków.

"Człowiek z kamienia"
("Przegląd Sportowy", 16.09.2011)

– Strach poderwał mnie z nóg i wyrzucił z domu. Kazał biec przed siebie. W stronę centrum handlowego. Moja mama pracowała obok. Odgłos wybuchu był przerażający. Zapomniałem o butach i pobiegłem boso. Miałem 12 lat i strasznie się o nią bałem. W powietrze wysadził się Arab. Zginęło dziesięć osób – tak Dudu Biton wspomina dzieciństwo, które spędził kilkanaście kilometrów od zapalnego rejonu, jakim jest Zachodni Brzeg. Życie w Netanyi było jak codzienna gra w ruletkę.

To obszar najbardziej narażony na odwet Palestyńczyków. Tu też przydarzył się jeden z najbardziej krwawych ataków ostatniego dziesięciolecia – w 2002 roku w zamachu zginęło 30 osób.
– To był okropny poranek, ale tak często wyglądała Netanya, miasto problemów. Pamiętam kilka wybuchów w pobliżu domu. Od dziecka byłem świadomy zagrożenia, więc przywykłem. Nie dziwiło mnie, że kilkaset metrów dalej wybucha bomba. My w Izraelu nie boimy się tak bardzo. Tu ludzie zabijają się na co dzień, istnieje problem z przestępczością, a gangsterzy walczą o przywództwo. Na szczęście nigdy nie ucierpiał żaden członek mojej rodziny – wzdycha Biton.

Wychował się w nieciekawej dzielnicy Netanyi. Nazywa się Seli. To oznacza kamień. Ten kamień miał go wzmocnić na całe życie. Dookoła domu panoszył się ciągły bałagan. Bieda na zawsze mogła kojarzyć mu się z hałasem. Docierały do niego tylko kłótnie sąsiadów, a jeśli nie było ich słychać, to tylko dlatego, że akurat ktoś wyzywał się na ulicy lub szmer zagłuszała przejeżdżająca na sygnale policja.

W Seli wychował się bez rodziców. Margalit i Ali rozwiedli się, gdy miał rok. Wtedy wraz ze starszym bratem Samim zamieszkał u babci Rahel. Kobieta mieszkała w Libii i gdy powstawał Izrael, przypłynęła do nowej ojczyzny statkiem z Włoch. Jej córka, matka piłkarza Wisły, po rozwodzie założyła nową rodzinę, ma dziś dwie córki. Ali już nigdy nie ożenił się ponownie.
– Długo wydawało mi się, że taka sytuacja jest normalna. Dopiero później zauważyłem, że każdy mieszka ze swoimi rodzicami. Oni byli gdzieś tam w pobliżu, żyli niedaleko. Mama zabierała mnie na każdy trening, ale moje życie ułożyło się w taki sposób, że nigdy nie miałem okazji mieszkać z rodzicami – rozkłada ręce.

– W tym naszym domu nie było komputera. Wszyscy mieli, a u nas pojawił się dopiero, gdy miałem 18 lat. Do dziś nie mam pojęcia, jak się gra na nim. Inni piłkarze śmieją się ze mnie, że nie potrafię załapać, o co chodzi w tym PlayStation. Mówią, że jestem dziwakiem, ale nie dbam o to. W dzieciństwie żyłem w swoim świecie.

Piłki nauczył się tam, gdzie na co dzień mijał handlarzy narkotyków, czyli na ulicy. To różnica między obecną generacją piłkarzy izraelskich i naszych. Polacy przez godzinę dziennie uczą się futbolu na treningu. Na Bliskim Wschodzie dalej gra się całymi dniami, tak jak w Polsce robiło pokolenie piłkarzy urodzonych w latach 70. Nie dziwne, że Izraelczycy mają obecnie trzy zespoły w fazie grupowej Ligi Europy, a Maccabi Hajfa zabrakło szczęścia w rzutach karnych, by awansować do Ligi Mistrzów. Rok temu w tych rozgrywkach wziął udział Hapoel Tel Awiw, sezon wcześniej powiodło się Maccabi.

Ucieczka z Aten
Biton – jeden ze zdolnego pokolenia dzieciaków, które futbolu uczyły się między blokami – w sobotę rano grywał mecz w szkółce Beitar Nes Tubruk, wracał do domu i dalej kopał z kolegami. W wieku 15 lat stał się etatowym reprezentantem juniorów Izraela i dostrzegł go Panathinaikos, w 2004 roku trenowany przez Itzhaka Shuma. Biton spodobał się rodakowi.
– Przeszedłem dwutygodniowe testy. Podpisaliśmy umowę, przeprowadziłem się do akademii w Atenach. Rozpocząłem treningi i po miesiącu powiedziałem, że mam dość życia w Grecji. Tęskniłem za swoim otoczeniem, nie potrafiłem znieść rozłąki z babcią. Źle z powodu utraty tej szansy się nie czuję. Nie byłem gotowy na pobyt w obcym kraju – mówi.

Nie można jednak powiedzieć, że piłkarza Wisły piłkarsko ukształtowała sama ulica. Akademia Beitaru Nes Tubruk, do której powrócił, to inicjatywa zorientowana na zarobek. Inwestuje w nią między innymi właściciel Maccabi Hajfa, w końcu więc trafił tam też sam Biton.
– Z tej dzielnicy Netanyi wywodzą się naprawdę dobrzy piłkarze, bo dają z siebie wszystko, mają charakter. Dudu pochodzi z bardzo biednej rodziny, więc nauczył się pomagać i ciężko pracować. Potrafi się poświęcać dla innych – mówi trener Zerik Zelzer, który powoływał Bitona do wszystkich reprezentacji juniorskich Izraela. Piłkarz Wisły był ich najlepszym strzelcem, a w 2005 zagrał w mistrzostwach Europy U-17 we Włoszech. Ale najwięcej zyskał na prywatnych lekcjach u Alona Mizrahiego. Najlepszy strzelec w historii ligi izraelskiej (204 gole) przez dwa lata pracował z nim raz w tygodniu.

Szczęście samo przyjdzie
– Alon zwrócił mi uwagę, że muszę więcej harować na boisku. Mówił: „Pomagasz szczęściu, kiedy jak szalony biegasz za każdą piłką. Wtedy szczęście samo do ciebie przyjdzie". Uwierzyłem mu. Gol w meczu z Lechem, gdy poszedłem za strzałem w poprzeczkę, nie był przypadkiem – opowiada.

Biton, wtedy jeszcze gracz Hapoelu Ra'anana, był pierwszym napastnikiem, który znalazł się na zajęciach u Mizrahiego. Drugim był inny chłopak z Netanyi, Shlomi Arbeitman, gracz Maccabi. Supersnajper Mizrahi zabierał na boisko tylko bramkarza i obu graczy.
- Nagle staliśmy się najlepszymi strzelcami ligi! Potem za każdym razem, gdy udzielaliśmy wywiadów, reklamowaliśmy Mizrahiego. Robiliśmy to tak skutecznie, że wkrótce rzucili się na niego młodzi piłkarze i dziś pracuje z około stu napastnikami! Robotę dostał dzięki nam, a my dzięki jego pracy trafiliśmy do dobrych klubów – zachwala Biton.

Shlomi po sezonie 2009/10, w którym strzelił 26 goli w lidze, odszedł za milion euro do Gent. Biton zdobył 12 bramek w rundzie jesiennej i został wypatrzony przez Charleroi. Suma transferu? Pół miliona euro.
Izraelski snajper mógł zostać w Izraelu i trafić do najlepszych klubów – Maccabi z Hajfy i Tel Awiwu. Ale nie chciał, w obu był. W Hajfie debiutował jako nastolatek z rezerw tuż po powrocie z Panathinaikosu. Zaliczył jeden występ w pierwszym składzie wraz z... Maorem Meliksonem.

Sześć razy na 1:0
– Debiutowałem w Maccabi, a to w Izraelu taka instytucja jak Wisła, najlepiej zorganizowany klub, który zawsze jest pierwszy lub drugi. Później trafiłem do Maccabi Tel Awiw, czyli... izraelskiej Legii. Dla nastolatka przebicie się do składu w dwóch najpotężniejszych klubach to wielkie osiągnięcie. Na właściwe tory moja kariera weszła więc dopiero w Ra'ananie. Miałem 19 lat i pomogłem im awansować do ekstraklasy, strzelając sześć razy w ostatniej minucie spotkań! Jak w Łodzi w meczu z Widzewem... Wtedy za każdym razem były to bramki na 1:0. Poczułem się pewniej – przyznaje.

W karierze pomógł mu też przypadek. W Izraelu istnieje trzyletni obowiązek wojskowy dla wszystkich mężczyzn. Gdyby nie sprzeciw armii, to dwa lata temu wylądowałby w Koblencji, w klubie ledwie z drugiej ligi niemieckiej. Wojskowi nie zgodzili się na jego wyjazd z kraju przed końcem służby.
– W izraelskiej armii, przez ciągłe zagrożenie z zewnątrz, panują bardzo surowe zasady. Jeśli popełnisz błąd, idziesz na miesiąc do aresztu. Jeśli dowódca coś ci każe, masz to zrobić. Nie zadajesz żadnych pytań – recytuje zasady.

Biton, chłopak z Seli, nie ma problemu z dyscypliną. Gdy po meczu z Lechem długo udzielał telewizyjnego wywiadu, trener Robert Maaskant w żołnierskich słowach przywołał go do szatni. Szybko zostawił reportera i od razu wrócił do szeregu. Za dużo przeszedł, by to wszystko stracić.
PRZEMYSLAW ZYCH
KIM NAPRAWDĘ JEST ARTJOM RUDNIEW?

Przedstawił nam się w Turynie, ale.... co do cholery było wcześniej?

Na jego rodzinnej Łotwie mało kto pamięta go z boisk. Dopiero po tym, jak błysnął w Poznaniu stał się idolem. Daj mu trzy sytuacje, strzeli trzy gole - mówią dziś o napastniku Lecha Poznań.

"Gotowy na kolejny krok"
("Przegląd Sportowy, 09.09.2011)

- Chłopak miał 18 lat, ale jako pierwszy podszedł do nas, obcokrajowców. Porozmawiał, zapytał czy czegoś potrzeba. Mieliśmy auto, więc odwdzięczaliśmy się wożąc go z treningów do domu. To była 20-minutowa trasa, a on w zamian uczył nas języka rosyjskiego. A że pochodził z rosyjskiej mniejszości, to mówił najczyściej. Właściwie tylko jego rozumieliśmy. Ten pogodny, otwarty i uśmiechnięty chłopak został naszym nauczycielem w Dyneburgu - przypomina sobie Bartłomiej Socha, który w klubie FC Daugava (wówczas Ditton Dyneburg) grał przez pół roku. Towarzyszył mu tam drugi Polak, Damian Augustyniak.

Z dzieciaka killer
Cztery lata później polscy piłkarze zobaczyli swego nauczyciela w telewizji. Pogodny nastolatek przemienił się w killera. Na oczach zszokowanej Polski wbijał trzy gole Juventusowi Turyn. Zanim jednak zaliczył hat trick na Stadio Olimpico, Artiom Rudniew musiał dojrzeć i wyrwać się z łotewskiego miasteczka wypełnionego rosyjską mniejszością i ukraińskimi emigrantami.
– Na tle innych młodych zawodników widać było, że będzie z niego piłkarz, ale kto mógł sądzić, że aż taki – kiwa głową Socha. Obaj z Augustyniakiem w 2006 roku uczestniczyli w pierwszym seniorskim treningu Rudniewa i odtąd trzymali się razem z nim.
– Nasze boisko to były kępy trawy, chwasty, no polska okręgówka, a „Cioma", bo tak na niego wołaliśmy, wyróżniał się, ale znowu bez przesady. Coś tam było widać, ale że aż tak? Po prostu pomocny chłopak był. Gdy szukaliśmy jakiegoś sklepu, to wskakiwał i jechał z nami. Frajda, że się z takim grało – cieszy się Augustyniak.

– Największe wrażenie robiła wtedy jego gra głową. Natomiast nie najlepiej jeszcze radził sobie lewą nogą. Widać przez te cztery lata musiał sporo nad nią pracować, bo teraz strzela z każdej pozycji. Dlatego dziś, w tak młodym wieku, to już piłkarz kompletny – przyznaje Socha.
Na Łotwie nie brakuje zaskoczonych takim obrotem spraw. Wprawdzie dziś mówi się tam o Rudniewie: „Daj mu trzy sytuacje, odda ci trzy gole", plotkuje się o tym, do którego klubu Premier League trafi i ogląda jego bramki z ligi polskiej, ale wielu na początku nie wiedziało, o kogo w ogóle chodzi. Mało kto zapamiętał Rudniewa z łotewskich boisk.

Wyrzut sumienia
– Nie mówię, że przez niego nie sypiam po nocach, ale ta sprawa faktycznie trochę nas gryzie. Mamy najlepszy skauting w kraju, ale muszę przyznać, że Rudniewa... nie było na naszej liście – rozkłada ręce Antanas Sakavickas, dyrektor sportowy Skonto Ryga, mistrza Łotwy.
– Może go nie doceniliśmy, ale próbuję sobie go przypomnieć z meczów Daugava – Skonto i... naprawdę nie błyszczał! Nie miał nawet pewnego miejsca w składzie, więc uznaliśmy, że nie podjąłby konkurencji z naszymi napastnikami, którymi byli Ivans Lukjanovs i Władimir Dwaliszwili. Przyznam, że rok temu byłem mocno zaskoczony tym, że w ogóle trafił do Lecha. To przecież niezła europejska półka, trochę mi to nie pasowało. A jak zaczął strzelać w Europie... niedowierzanie! – przyznaje Sakavickas.

Może należało się dziwić? Rudniew w 2007 roku zdobył 7 bramek w 19 meczach. Rok później – 14 spotkań i 4 gole. Ani razu nie trafił przeciw czołowym drużynom.
– Bo on na początku faktycznie nie wyróżniał się na tle innych zawodników. Ale cechował go upór. Postawa na treningu była jego kartą przetargową. Przegrywał rywalizację, ale jego sukces nie jest dla mnie jakimś wielkim szokiem – przyznaje Gruzin Pertia Tamaz, ówczesny trener Daugavy.

Niektórzy sądzą, że piłkarzowi Lecha w końcu zabrakło na Łotwie motywacji do rozwoju. Był pogrążony w marazmie i zdołowany sytuacją finansową klubu, który popadł w olbrzymie tarapaty. Grał za grosze, mieszkał z rodzicami za miastem. Mógł tylko liczyć na wyżywienie, które zapewniał klub.
– Artiom był zmęczony psychicznie z powodu braku wypłat w Daugavie. W takich sytuacjach pojawia się znużenie, brak chęci do pracy nad sobą. Sytuacja kompletnie odmieniła się na Węgrzech. Tam stał się mężczyzną – mówi Sakavickas.
– W Daugavie było już naprawdę źle, gdy my tam graliśmy. Przez sześć miesięcy nie dostaliśmy ani jednej pensji! Pewnego dnia został aresztowany rosyjski właściciel i klub się rozleciał – przyznaje Socha.

Gdy trzy lata później w trakcie obozu w Turcji przypadkowo spotkał Rudniewa, który grał już na Węgrzech. Łotysz przyznał, że w dalszym ciągu nie otrzymał zaległych pieniędzy. Podobnie zresztą jak inni zawodnicy. Nie dziwne, że z Daugavy odeszło 20 piłkarzy, a klub był bliski bankructwa i spadku do trzeciej ligi.

Zimą 2009 roku 20-letni Rudniew był już zdesperowany. Ruszył w Europę. Trafił na kilkudniowe testy do węgierskiego Zalaegerszeg, gdzie trenerem był Jánas Csank. Były selekcjoner reprezentacji Węgier przypatrzył mu się dokładnie i pokiwał głową z uznaniem. „Z tego chłopca będą ludzie" – miał powiedzieć współpracownikom. Na Węgrzech znany jest z oka do talentów.
– Właściciel klubu kazał mi przyjrzeć się Rudniewowi, bo przyjechał z polecenia jakiegoś agenta. Był bardzo surowy, grał wręcz prymitywną piłką, północną. I miał kłopoty techniczne – Csank przypomina sobie pierwszy dzień Łotysza.

– Ale coś jednak w nim drzemało. Spodobał mi się, choć byłem przekonany, że w przyszłości będzie najwyżej przeciętnym napastnikiem do gry w średniej lidze. Takiej jak węgierska. Odesłałem go wtedy na trening do grupy najlepiej technicznie wyszkolonych piłkarzy ćwiczących pod okiem Beli Illesa, wielkiego węgierskiego technika. Rudniew w tym czasie zrobił kolosalny postęp! Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał! Jak dotąd nie spotkałem jeszcze piłkarza, który w tak krótkim czasie, zrobiłby tak ogromny skok – cieszy się Csank.

Ulubiony piłkarz
Ale i na Węgrzech, problemy nie opuściły Rudniewa. Testy i podpisanie kontraktu miały miejsce w lutym. Debiut dopiero w maju. Daugava długo wykłócała się z Węgrami o ekwiwalent. W końcu FIFA tymczasowo zezwoliła na jego grę, ale spór trwał ponad rok i opóźnił również transfer do Lecha.
– Trzy miesiące trenował bez możliwości gry. Niejeden by się załamał, a on harował jak wół! Wkrótce okazało się, że ma ogromne możliwości do gry kombinacyjnej, że może występować na prawym i na lewym skrzydle, że chętnie wraca do obrony. Nie szło mu tylko tyłem do bramki, ale jak się już odwrócił... – przerywa Csank.

– No cóż, to był mój ulubiony zawodnik. Gdy kiedyś spróbowałem mu zwiększyć obciążenia treningowe, to okazało się, że on wszystko świetnie znosił. Tyle już lat pracuję w piłce, więc wiem, jak rzadko zdarzają się gracze, którzy nie mają much w nosie. A on? Wchodził na dziesięć minut? Zadowolony. Grał cały mecz? Okay. Na minutę? Nie marudził. Niesamowity chłopak – zachwala Węgier.

Gdy strzelił w węgierskiej lidze 16 goli posypały się zaproszenia na testy. Na obozie Metalista Charków wbił trzy bramki, a w Lechu spodobał się trenerowi Jackowi Zielińskiemu. Rudniew niespodziewanie wybrał Kolejorza. Decyzja świadczyła o jego charakterze – nie rzucił się na górkę pieniędzy oferowanych przez Ukraińców.
– Metalist dawał trzy razy większą pensję niż Lech, ale Artiom był tak rozsądny, że zdawał sobie sprawę, iż wciąż musi spokojnie rozwijać swoją karierę. Nie chciał znów zniknąć z pola widzenia – mówi Matias Forkos, jego menedżer.

Czarodziejska różdżka
Nagle wszystko zmieniło się jak za dotknięciem różdżki – Rudniew stał się najskuteczniejszym napastnikiem Europy Środkowo-Wschodniej, a Daugava wyszła nawet z kryzysu i obecnie prowadzi w lidze łotewskiej. Z kolei miasto Dyneburg szczyci się dziś dwoma wielkimi talentami – w reprezentacji Łotwy rządzi też Aleksandras Cauna, obecnie gracz CSKA Moskwa.

Sam Rudniew po każdym golu dla Lecha wykręca numer asystenta pana Csanka i melduje: „Znów strzeliłem!". Być może wkrótce zadzwoni, żeby pochwalić się, że wyjeżdża na Wyspy Brytyjskie, bo tamtejsze kluby interesują się 23-letnim Łotyszem. Trener Daniel Purzycki odbywał ostatnio spotkania w klubach angielskich: – Dosłownie w każdym pytano mnie o Rudniewa. To były kluby z Championship i Premier League, w których już bardzo dobrze zdają sobie sprawę z tego, co on umie – przyznaje Polak.

– Ale wszystko trzeba robić powoli. Nie możesz próbować stawiać dwóch kroków naraz, bo się przewrócisz – przestrzega Sakavickas. – Może gdyby wtedy wybrał Metalista, to dziś byłby bogacczem, ale na pewno byśmy o nim nie rozmawiali. W tej chwili jest już gotowy na ten następny krok, ale musi wciąż pamiętać o tym, by znów zrobić jeden, a nie dwa! Na razie się udaje, bo Artiom idzie w bardzo odpowiednim tempie!

PRZEMYSŁAW ZYCH

sobota, 3 września 2011

TO ZWYKŁY PRZECIĘTNY KOPACZ?

Przed Patrykiem Małeckim jeszcze dużo pracy...

Media wołały o powołanie Patryka Małeckiego do kadry. Teraz piłka jest po jego stronie - niech udowodni, że w tym zbiorowym krzyku nie było nieuzasadnionej histerii.

CZYTAJ TEŻ:
"Nie wpierdalaj się, jak maszyna pracuje!" - Radosław Sobolewski.
Vieri, Van Persie, Babel, a dziś Zahorski, Sikorski i Korzym - wspominki Lameya
Powinien grać w Ajaksie lub PSV, wylądował w... Wiśle - Maor Melikson!
Nie ma piłkarzy? Nie ma też specjalistów! Dyrektor sportowy w Polsce...

"Powrót syna marnotrawnego"
("Przegląd Sportowy", 02.09.2011)

- Widzisz to jedzenie na talerzu? To zachowuj się tak, żebyś i ty mógł takie jeść – Franciszek Smuda jak syna pouczał Patryka Małeckiego w trakcie zgrupowania w warszawskim hotelu Sheraton. Był czerwiec 2010 roku. W Małeckim buzowały hormony, Smudzie puszczały nerwy.
Selekcjoner uznał jednak, że wiślak na jedzenie z Sheratona nie zasłużył. Przez długie 14 miesięcy ani razu go nie powołał. W końcu się przełamał. Teraz okaże się czy włączając go do kadry Franz popłynął na fali społecznych nastrojów czy jednak ma jakiś pomysł na Małeckiego w kadrze.

Paradoksalnie na całym tym konflikcie między zawodnikiem a selekcjonerem, w którym obie strony cały czas wzajemnie się nakręcały, zyskał Małecki. Przez ciągnącą się dyskusję urósł w oczach opinii publicznej do roli zbawcy kadry. Tak często przywoływano jego nazwisko, że niektórzy mogli uznać, że naprawdę jest w stanie rozwiązać jej problemy. Zupełnie niesłusznie, przynajmniej na razie.
Konkurenci do miejsca w składzie – Jakub Błaszczykowski, czy Sławomir Peszko grali już, i to dobrze, w meczach i na stadionach, które Małecki dotychczas mógł zobaczyć tylko w telewizji. I to jeśli akurat nie wyskoczył na spotkanie z podejrzanymi kumplami z miasta.

A że to jego sprawa? Pewnie. Ale nie dziwmy się, że dyskusja o Patryku Małecki w pewnym momencie zeszła z torów merytorycznych na plotkarskie, bo to sam Małecki swoim zachowaniem popchnął ją w tym kierunku.
Istotne zaczęło być to, czy naprawdę już dorósł, na pewno kupił mieszkanie, czy to prawda, że zaczął zastanawiać się nad inwestowaniem swoich pieniędzy i mniej imprezować. Słowem: czy dojrzał. Dlatego dziś – w trakcie zgrupowania kadry – ciągle zamęczany jest przez dziennikarzy pytaniami o swój charakter i dociekanami czy nad nim panuje. Potulny jak baranek opowiada przed kamerami – „Nie ma ze mną żadnych problemów i nie będzie".

– Przylgnęła do niego łatka łobuza, a wypowiada się o nim wielu takich, którzy wcale nie są lepsi. Widzieliśmy ostatnio piłkarzy Legii, którzy bawili się w mało elegancki sposób po zwycięstwie w Moskwie i jakoś nie słyszę słów potępienia. Natomiast w sprawie Małeckiego takie na pewno by się pojawiły. A ja naprawdę nie widzę w nim nic, co różniłoby go tak bardzo od innych piłkarzy – broni go Jacek Bednarz, który był dyrektorem sportowym Wisły, gdy Małecki przebijał się do podstawowoego składu.

Obrażone legendy
Wiadomo jednak, że lista mniej lub bardziej zatrważających występków pozaboiskowych piłkarza jest długa i niestety ma znaczenie. Zresztą początkowo selekcjoner argumentował przełomowe zaproszenie dla zawodnika słowami, które o tym świadczą: – Nie powołałem go tylko na podstawie efektownego gola, ani tym bardziej przez presję kibiców. Grał ostatnio dobrze, trzymał formę, ale najbardziej podoba mi się zmiana w jego mentalności – mówił Smuda.

Niestety selekcjoner wypowiedział te słowa w przededniu jednego z najsłabszych meczów Małeckiego w karierze – przeciw APOEL-owi Nikozja. Co gorsza kilka dni później piłkarz błysnął głupawą wypowiedzią – o wysyłaniu części kibiców Białej Gwiazdy na stadion Cracovii. Nikt nie będzie zajmować się tym, że Małecki w trakcie mistrzowskiej fety szybko zostawia drużynę i pędzi świętować sukces z chłopakami z miasta, ale obrażenie kibiców i legend Wisły to duże przewinienie. Chwilę przed wypowiedzią o wypędzaniu kibiców, na łamach „PS" sugerował, że byli piłkarze Wisły odwodzili Smudę od jego powołania. "Posłuchał byle kogo (...) dawnych trenerów i działaczy, panów po pięćdziesiątce, którzy codziennie siedzą w Krakowie na Rynku i czekają, aż ktoś im postawi kawę, a oni w podzięce sprzedadzą mu plotki".

– Byliśmy tym zbulwersowani. To był policzek dla nas, byłych piłkarzy Wisły. Kmiecik, Kusto, Iwan... – wylicza Marek Motyka.
– Bywa że dosiada się do nas Franek Smuda, ale zawsze mówiliśmy mu o Małeckim same pozytywy, nawet jeśli sobie na to nie zasłużył. A teraz czytam, że czekamy aż nam ktoś kawę postawi... Kim on jest żeby pozwalać sobie na takie złośliwości? Małecki nigdy mi kawy nie stawiał i niech nigdy tego nie robi. Nie wypiłbym. Nie chcę mieć z nim bliższych kontaktów. To zwykły, przeciętny kopacz, bo do piłkarza na razie mu daleko. Daj Boże, żebyś Patryku kiedyś tak siedział jak my na tym rynku i był tak życzliwie witany przez wszystkich krakowian. Pamiętaj: ty też kiedyś będziesz miał pięćdziesiąt lat, a to ludzka pamięć jest właśnie zapłata za całą karierę – denerwuje się Motyka.

Gra swój mecz
Wcześniej Małecki wielokrotnie dawał znać, że ze Smudą nie przepadają za sobą.
– Franek i Patryk stali się ofiarami medialnego szumu. Media ciągle pytały obie strony o brak powołania dla Małeckiego. Raz czy dwa można odpowiedzieć normalnie, ale jak to się zaczyna ciągnąć i cały czas trzeba się z tego tłumaczyć, to samemu tworzysz sobie w głowie jakiś problem. Patryk miał w końcu kłopot, co odpowiedzieć i padły jakieś niepotrzebne słowa – tłumaczy Bednarz.

W ciągu roku bez powołań banita rzekomo poprawił strzał lewą nogą. Podobno gol w pierwszym spotkaniu przeciw Cypryjczykom nie był przypadkiem, a po prostu skutkiem pracy nad sobą. Wielu obserwatorów jednak wątpi, czy Małecki jest w stanie wspiąć się na wyższy, reprezentacyjny, poziom. Ironicznie pytają: „A grę głową też poprawił?". Bywają przecież piłkarze... mało roztropni poza boiskiem, ale wśród nich można też znaleźć takich, którzy mimo to myślą na nim. Niestety powtarzający się wciąż obrazek z meczów Wisły, to widok Małeckiego, który długo holuje piłkę przy nodze, a wokół stoi trzech kolegów.

– To zawsze będzie człowiek, który trochę będzie sprawiał wrażenie, że gra swój mecz, a drużyna swój. Ale widzę, że stał się bardziej odpowiedzialny. Musi poprawić procent celnych podań i lepiej umieć ocenić, kiedy zaryzykować akcję indywidualną, a kiedy podać. Może czasem irytować, ale stać go na dużo – ocenia Bednarz.

Gdzie jest szczyt
Tylko że w kadrze nie miał dotychczas okazji, by pokazać, że jest czymś więcej niż piłkarzem, który nieco wystaje ponad poziom 23. ligi w Europie. Dość powiedzieć, że dla Małeckiego mecze fazy grupowej Ligi Europejskiej, to już będzie wyzwanie, bo na takim poziomie jeszcze nigdy nie grał. Spotkania z Liteksem i APOEL-em, czy 20 minut w kadrze z Rumunią, to na dobrą sprawę jedyne spotkania o nieco większą, aczkolwiek wciąż relatywnie niską, stawkę. Możliwe, że dalszym impulsem do rozwoju mógłby być tylko transfer zagraniczny, odcięcie się od krakowskiego środowiska.

Pytanie, czy znajdą się odważni na piłkarza, który w najpoważniejszym meczu swojej kariery rozgrywa najgorsze spotkanie? Małecki w Nikozji nie był sobą. Podejmował decyzje, które kazały myśleć, że nie radzi sobie ze stresem i przez to ma zawężone pole widzenia. Pierwszy raz okazało się, że „Mały" wcale nie jest takim "kozakiem", na jakiego pozuje.

Po stronie argumentów niedowiarków należy też umieścić ledwie jeden zwód, na który ligowi rywale w Polsce i tak cały czas dają się nabierać. Ostre ścięcie do środka za pomocą lewej lub prawej nogi. Innych nie ma. Czy więc przypadkiem nie jest tak, że cały ekwipunek Małeckiego to tylko ogromna wiara w siebie oparta na prostackiej pogardzie dla rywala i straceńczych szarżach. Na ciągłym podejmowaniu ryzyka bez względu na dobro drużyny? Gdzie leży szczyt możliwości Małeckiego i czy czasem już go właśnie nie oglądamy?

– Chcę go oceniać tylko, jako piłkarza i nie sądzę, by w ostatnim rok rozwinął się w odpowiednim kierunku. Jest tym samym zawodnikiem, co rok temu. Jak ma podać, to strzeli. Jak strzelać, to podaje – mówi Kazimierz Węgrzyn, który w ogóle nie za bardzo chce rozmawiać o zawodniku Wisły. W przeszłości zwracał uwagę na jego boiskowe błędy, ale Małecki krytykę rozumiał opacznie i później dużo energii marnował na oddawanie razów.

– To mu nie służy, a ja przestałem traktować go poważnie. Jak najmniej mówić, to proponuję Patrykowi – ironizuje Motyka. – Tak naprawdę Małecki na razie jest tylko jednym z wielu. Naubliżał już wielu ludziom. Ma coraz więcej wrogów. Zagubił się totalnie, a wypowiedzią o kibicach strzelił sobie w kolano. Wysoko buja w obłokach, a dwa ostatnie mecze w Wiśle powinny sprowadzić go na ziemię. Oby dwa najbliższe spotkania kadry nie sprowadziły go jeszcze niżej. Jeśli zawiedzie, to mogą być jego ostatnie podrygi w reprezentacji – przestrzega Marek Motyka.

Małecki w kadrze:
14.11.2009 Polska – Rumunia 0:1 (20 minut)
18.11.2009 Polska – Kanada 1:0 (2 minuty)
17.01.2010 Polska – Dania 1:3 (5 minut)
20.01.2010 Tajlandia – Polska 1:3 (69 minut i gol)
23.01.2010 Polska – Singapur 6:1 (27 minut i gol)
03.03.2010 Polska – Bułgaria 2:0 (12 minut)
29.05.2010 Polska – Finlandia 0:0 (1 minuta)

W meczu z Meksykiem rozegrał 45 minut.