poniedziałek, 26 października 2009

WYWIAD Z PIOTREM REISSEM - TO ON, STRZELEC 108 GOLI!



CZYTAJ TEŻ:
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn

To był jak na razie największy upadek 2009 roku. On, ikona nie tylko Lecha, ale całej polskiej ligi, król strzelców nagle zostaje zatrzymany przez wrocławską prokuraturę. Media z całej Polski trąbiły, że oto słynny Piotr R. ustawiał mecze. Dziś były kapitan "Kolejorza" wraca do futbolu, w barwach Warty. Co weekend walczy z pierwszoligowymi obrońcami, a każdego dnia toczy bój znacznie ważniejszy - o dobre imię. Czy kiedyś znowu będzie postrzegany jako wiecznie uśmiechnięty, sympatyczny "Rejsik"?

Wywiad został przeprowadzony w Lublinie, na początku sierpnia przed pierwszym meczem sezonu, z Motorem. W hotelu, w którym mieszkał nowy zespół Reissa, Warta Poznań. Dzień później do gry po półrocznym zawieszeniu wracał Reiss.

Wywiad ukazał się we wrześniowym Magazynie Futbol, widziałem go też w onecie.pl i na http://piotrreiss.pl/index.php?c=media&nid=31, itd.

Idea była trochę inna - miało nie być tylko o korupcji.

Kiedy piłka dawała Ci najwięcej satysfakcji?

Piotr Reiss: - Piłka ciągle daje mi bardzo dużo satysfakcji i to pomimo tego, że gram już w nią od 28 lat. Gdyby nie to, że kocham ten sport, pewnie bym do niego nie wrócił po moich lutowych doświadczeniach w prokuraturze, a potem w Lechu. Najchętniej wracam do trzech momentów. Pierwszy to 1994 rok, kiedy podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt z "Kolejorzem". Drugi moment, to rok 1998, gdy miałem wyśmienity sezon, który zaowocował podpisaniem kontraktu z Herthą Berlin. Trzeci - i chyba największy moment satysfakcji to rok 2004. Do niego będę często jeszcze wracał. Puchar Polski i Superpuchar... Jeden z ostatnich tak dobrych sezonów Lecha, tego przed fuzją.

Pytam właśnie dlatego, bo spędziłeś w Lechu 28 lat. Ciężko przypomnieć sobie wszystkie chwile, jeszcze trudniej w polskiej piłce znaleźć ludzi związanych z jednym klubem przez tak długi okres czasu. Trudno też znaleźć kogoś, kto po wielu latach spędzonych praktycznie w jednym klubie, nie zostałby w nim pożegnany. Niezależnie od okoliczności.

- Odnoszę wrażenie, że obecni działacze za bardzo nie utożsamiają się z Lechem jako klubem i jego historią. Patrzą na klub przede wszystkim pod kątem biznesowym, a nie da się ukryć, że Lech Poznań grający nawet w pierwszej lidze to produkt z większym potencjałem niż ekstraklasowa Amica Wronki. Nie zdziwiłbym się, gdyby w przyszłości zdecydowali się odsprzedać go dalej. Jeśli popatrzę nawet na politykę Legii to widzę w jej składzie Rybusa, Paluchowskiego, Borysiuka, a nawet Jędrzejczyka czy Machnowskiego. Stołeczny klub stawia na "zadeklarowanych legionistów". W dzisiejszym Lechu chyba nie ma pojęcia "zadeklarowanego lechity". Nie było też miejsca dla Piotra Reissa. Stwierdziłem więc, że jeśli nie mogę spełniać się w Lechu, to będę czynił to w Warcie Poznań, chociaż moje serce będzie zawsze w niebiesko-białych barwach. Byłbym dumny gdybym przyczynił się w Warcie do odkrycia kilku nowych talentów. Fakt, że Warta jest klubem numer dwa w Poznaniu, nie znaczy, że nie może wychować równie dobrych lub nawet lepszych piłkarzy niż Lech. Ja sam chcę otworzyć w Poznaniu szkółkę piłkarską.

Z Franciszkiem Smudą współpracowałeś przez trzy lata. Jak go zapamiętasz?

- Jako trener ma coś w sobie, ale dla mnie nie przemawia jako człowiek. Zachowanie, sposób bycia, jego kontaktu z innymi są - w moim odczuciu - fatalne. Myślę, że gdyby Franciszek Smuda "topił się", to z zeszłorocznego składu Lecha tylko Manuel Arboleda podałby mu bezwarunkowo rękę, bo się ściskali jak ojciec z synem. Może jeszcze "Muraś"... W miarę upływu kontraktu Smudy w Poznaniu, stawało się dla mnie coraz bardziej oczywiste, że reszta zawodników nie była dla niego nawet godnymi partnerami do pracy. Jako lechita żałuję, że przez trzy lata w "Kolejorzu" nie dał prawdziwej szansy żadnemu młodemu piłkarzowi. Smuda jest przede wszystkim nastawiony na wynik "tu i teraz". On nie ma czasu na wychowywanie młodzieży. Nie interesuje go długoterminowy rozwój piłkarzy, których ma w klubie. Wystarczy przytoczyć przykład historii z Gordanem Golikiem i Harisem Handzicem. Ileż ci biedni chłopacy naczytali się w prasie i nasłuchali w wywiadach o swoich "drewnianych umiejętnościach". Nawet jeśli trener Smuda tak myślał, to swoimi wypowiedziami zdemotywował tych chłopaków i zdeprecjonował pracę skautów Lecha.

To czemu Lech nie został na wiosnę mistrzem Polski?

- Trener Smuda mówił, że zabrakło mu wartościowych zmienników na ławce. Mi się wydaje, że zabrakło przede wszystkim zespołu. Nie było nikogo kto byłby w stanie poderwać tę ekipę od wewnątrz. Gdyby relacja między zespołem i trenerem była lepsza, Lecha nie zatrzymałby nikt. Nie było mnie w środku w końcówce sezonu, ale z moich informacji wynika, że Smudzie "rozlazła" się właśnie szatnia. Zrobił się straszny bałagan i niewiele brakowało, a doszłoby w niej do rękoczynów. Niech zabrzmi to nawet arogancko, ale twierdzę, że gdybym ja tam wtedy był, to Lech zostałby mistrzem Polski. Gdyby Bartek Bosacki został wybrany wtedy kapitanem, też mielibyśmy "majstra" w kieszeni. O tym jestem przekonany. Mam nadzieję, że Bartek w tym sezonie zrobi w zespole porządek. Chyba, że szybko przejdzie do zagranicznego klubu... Ale teraz nie ma co już gdybać, co by było, gdyby w szatni był Reiss. Może kolejna runda Pucharu UEFA, mistrzostwo Polski?

W ten sposób w ostatnim roku Twojego pobytu w Lechu koło nosa przeszedł Ci pierwszy tytuł mistrzowski. Poprzednie widziałeś jako fan z perspektywy trybun. Jak zaczęła się Twoja miłość do "Kolejorza"?

- Lechem zaraził mnie tata. Gdy miałem trzy lata pierwszy raz zabrał mnie na mecz. Na pierwszy trening trampkarzy poszedłem sześć lat później. Trener Roman Jakóbczak, legenda klubu i uczestnik mistrzostw świata 1974, robił wtedy selekcję. Stwierdził jednak, że jestem zbyt wątły i nie przyjął mnie do zespołu. W dodatku nabór był od dziesięciolatków, więc miał dodatkowy powód dla swojej odmownej decyzji. Musiałem więc poczekać. W końcu - w kolejnym roku - wyselekcjonował mnie trener Edmund Białas, jeden z członków legendarnego tercetu napastników A-B-C, Anioła-Białas-Czapczyk. Pod okiem Białasa trafiłem do trampkarzy. Treningi dzień w dzień, rok w rok… Aż w Lechu przeszedłem wszystkie szczeble piłkarskiej kariery.

Na chwilę jednak trafiłeś do Kotwicy Kórnik, później do Amiki Wronki. Byłeś młody, sam nie wiedziałeś jak potoczy się Twoja kariera. Z czego żyłeś?


- Gdy zostałem włączony do szerokiej kadry Lecha, zaproponowano mi etat na kolei. Byłem zatrudniony jako mechanik urządzeń spalinowych. Pobierałem więc nawet przez chwilę pensję z polskich kolei państwowych. Takie były czasy. Trwało to rok, potem dostałem wyprawkę i na półtora roku poszedłem odbywać służbę wojskową. W tym czasie trafiłem do Kotwicy Kórnik, gdzie świetny trener Włodziemierz Jakubowski sprawił, że jeszcze bardziej rozwinąłem się jako piłkarz. Z gry w Kotwicy nie było wielkich pieniędzy, natomiast Amica Wronki - z którą byłem związany na początku lat 90. przez jeden sezon - już wtedy płaciła naprawdę dobre pieniądze.

Jak sobie radziłeś z karierą piłkarską i wojskiem?
- To było blisko 20 lat temu. Wojsko wyglądało inaczej niż dzisiaj. Trudno było chyba mówić o profesjonalizmie armii. Ja też nie byłem wyjątkiem od tej reguły. Zdarzało się, że bez zgody przełożonego opuszczałem koszary. Pewnego razu pełniłem służbę wartownika, a w tym samym czasie moja drużyna miała rozegrać spotkanie ligowe. Opuściłem więc na cztery godziny cichaczem swoje miejsce wartownicze, zamieniając się z innym kolegą. Zagrałem spotkanie, strzeliłem bramkę... i spokojnie wróciłem na wartę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby właśnie nie ten gol, który został odnotowany w mediach. W jednostce zrobił się mały szum. Dowódca kompanii nie dawał mi spokoju, zasypując mnie pytaniami jak to możliwe, że w tym samym czasie stałem na służbie i strzelałem bramki?

Wciąż byłeś wielkim fanem Lecha, może nawet prawdziwym fanatykiem. Ile zaliczyłeś wyjazdów?

- Pierwsze wyjazdy jako kibic zaliczyłem z ojcem, gdy miałem osiem czy dziewięć lat. Wtedy bywałem już we Wrocławiu, Szczecinie. Na dalsze wyjazdy tata mnie nie zabierał. W tamtych czasach na stadionach nie zawsze bywało bezpiecznie. Gdy dorosłem, jeździłem już sam. Dzięki temu byłem świadkiem zdobycia przez Lecha Pucharu Polski po rzutach karnych, tytułu mistrzowskiego po remisowym meczu w Warszawie na Legii. Trochę sukcesów więc jako kibic też przywiozłem.

Prałeś się czasem z policją?

- Raczej powiedziałbym, że zdarzało się, iż byłem w centrum wydarzeń wokół stadionu... Dochodziło wtedy do wielu zajść. Policja kontrolowała starcia zorganizowanych grup, ale były rozmaite pogonie za kibicami. Oberwałem kilka razy od tych, którzy nie przepadali za "Kolejorzem"... Rzadko zdarzało się to na Legii, bo w Warszawie było tak dużo ochrony, że żadna ze stron nie była w stanie przerwać kordonów policji. Częściej dochodziło do zadym w Szczecinie czy Wrocławiu. Nie byłem aniołkiem, ale też nie nazwałbym siebie prowodyrem zajść. Moja częsta obecność jako widza na trybunach sprawiła, że znam sporo osób z "kibicowskiego kotła" "Kolejorza".

Jak z Twojej perspektywy - symbolu ekstraklasy ostatnich kilkunastu lat - w tamtych czasach wyglądała liga polska? Spotkałeś wszystkich, widziałeś wszystko. Czy przez ten czas zmienili się działacze i dlaczego się nie zmienili?

- Powiedzmy sobie uczciwie: działacze w większości się nie zmienili. Na razie zmienia się struktura własnościowa klubów, a to dopiero zarzewie większych strukturalnych zmian, które nieuchronnie muszą dotknąć polski futbol. Dziś za polskimi klubami stoją zamożni ludzie, którzy wiedzą, że jeśli chcą wyciągać pieniądze z piłki, to najpierw trzeba zainwestować, mieć pomysł na klub, strategię jego budowy, uporządkować struktury organizacyjne, rozpisać zadania i - przede wszystkim - mieć odpowiednich wykonawców do tych wszystkich działań. Z tym ostatnim jest najtrudniej, bo wielu decydentów pochodzi jeszcze ze starych czasów, kiedy za klubami stały państwowe firmy sponsorujące. Wówczas liczyły się kontakty, dyspozycyjność wobec dających pieniądze na klub i w zasadzie nic innego.

Jeśli jeszcze nie wszyscy działacze, to czy jest coś, co pozwala nam mieć nadzieję, że polski futbol jednak idzie w odpowiednią stronę? Są jakieś plusy?

- Plusem jest bez wątpienia poprawiająca się nieustannie infrastruktura. Duża w tym rola polityki Ekstraklasy S.A, Euro 2012 też dołoży do tego kolejną cegiełkę. Ci zawodnicy, którzy dziś mają po 20 lat, za chwilę będą grać na super nowoczesnych stadionach. I to we własnym kraju! Weźmy na przykład taki Lubin. Dzisiaj jest tam piękna Dialog Arena, a ja pamiętam, że przez dziesięć lat musiałem grać na starym stadionie zbudowanym raczej na uroczystości dożynkowe, niż pod kątem widowisk piłkarskich… Nie mogę się doczekać jak będzie wyglądał w rzeczywistości nowy Stadion Miejski przy Bułgarskiej. Nigdy nie przypuszczałem, że w Poznaniu będzie można grać na takim obiekcie. Ale nie wszystkie stadiony zmieniają się tak pięknie jak Gdańsk, Kielce, Lubin, Kraków czy Poznań. W ekstraklasie są jeszcze stadiony, których szatnie straszą, wręcz zniechęcają do przebierania się... ŁKS, Odra Wodzisław, Polonia Bytom, a nawet zaprzyjaźniona z nami Arka Gdynia - muszą sporo poprawić w kwestii infrastruktury. Często zastanawiam się co Niemiec Marco Reich z Jagiellonii sobie myśli, gdy wchodzi do szatni "Jagi"… Może być też w szoku, gdy gdzieś pojedzie na wyjazd. Szatnie gości w całej lidze są nieciekawe. Małe, nieprzyjemne. Wszystko pływa. Mam nadzieję, że to też, wraz ze stadionami zmieni na lepsze.

Coś Cię dziwi, gdy na treningach obserwujesz dzisiejszych młodych piłkarzy albo kandydatów na nich?

- Dla mnie smutne i zaskakujące jest, że na sali gimnastycznej młodzi piłkarze nie potrafią zrobić fikołka, prostej figury akrobatycznej, na przykład gwiazdy. Większość młodych zawodników ma problem ze zwykłym skokiem przez kozła. Znam jednego świetnego piłkarza o ogromnych predyspozycjach, z niesamowitym talentem, który gdy tylko miał zrobić jakieś akrobatyczne ćwiczenie, to zawsze wychodziła z tego kupa śmiechu. Nieco mniej dziwią mniej braki w technice, bo to jest nieustannym mankamentem polskich piłkarzy od wielu, wielu lat. Za moich czasów trenowaliśmy na piachu, betonie i kępach trawy, a mimo to byliśmy w stanie wyrobić sobie jakąś technikę. To przecież nie jest przypadek, że w ekstraklasie wciąż grają Tomasz Hajto, Piotr Świerczewski - piłkarze mojego pokolenia. Grupa polskich piłkarzy o przyzwoitych umiejętnościach niebezpiecznie się zawężyła.

Lech Poznań ma za to inny wielki argument - jedno, całe województwo wielkopolskie wspiera jeden klub. Inni, czy to Wisła Kraków, czy Legia Warszawa, w swoich miastach na tak wielki komfort liczyć nie mogą.

- Lech ma wielki potencjał - rzesze kibiców. To podstawa każdego biznesu, bowiem jedynie kibice są w długiej perspektywie w stanie utrzymać klub sportowy. "Kupno-sprzedaż" zawodników to tylko element uzupełniający budżet. Mając na myśli kibiców jako sponsorów, nie utożsamiam tego jedynie z kupowaniem biletów na mecze. Jeśli z takim Lechem utożsamia się 3-4 miliony Polaków, to dla potencjalnych sponsorów jest to ogromna wartość marketingowa. Jeśli dzisiejszego właściciela Lecha będzie stać na to, by jeszcze zainwestować w klub, to właśnie - spośród wszystkich polskich klubów - Lech jest najbliższy temu by awansować do Ligi Mistrzów i - co ważne dla jego rozwoju - zadomowić się tam na dłużej. Jeśli natomiast nie będzie dalszych inwestycji, jeśli dojdzie do sprzedaży Lewandowskiego czy Rengifo, "Kolejorz" wróci tam gdzie była Amica Wronki, czyli czołówka Ekstraklasy, z reguły za plecami Wisły czy Legii, czasami Puchar Polski i udział w europejskich pucharach. Gdy zakończę karierę piłkarską, chciałbym się zająć pracą w klubie. Mam pewną wizję i pomysły, które chciałbym wdrożyć. Zresztą, przedstawiłem je kilkakrotnie prezesowi Kadzińskiemu oraz - w trakcie pożegnalnej jak się potem okazało kolacji - panu Jackowi Rutkowskiemu. Cieszę się, że część z nich jest wdrażana. Szkoda, że zabrakło w tym procesie miejsca dla Piotra Reissa.

Co byś jednak próbował zmienić, by poprawić sam poziom sportowy?

- Teoretycznie Wisła, Legia, Lech są poza zasięgiem reszty, mają duże budżety i są już na niezłym poziomie sportowym. Ale one tak rzadko grają ze sobą, że ich zawodnicy nie są przyzwyczajeni do grania pod presją co 3-6 dni. Miesiącami grają bowiem mecze, w których może trochę się zmobilizują, ale wygrywają lub w najgorszym wypadku zremisują, relatywnie niewielkim nakładem sił. Przychodzą puchary i presja i wtedy wychodzi naga prawda. Wisła nie wykorzystała kilku sytuacji z Levadią, zremisowała na swoim stadionie, w rewanżu też nie wchodziło i zaczęła się w nogach "galareta". Ale to nie wszystko. Piłkę w Polsce trzeba przebudować tak jak drogi, po których jeździmy. Powiedzmy sobie szczerze jedną rzecz: nie w każdym mieście będzie możliwe utrzymanie zespołu Ekstraklasy. Klub nie może żyć tylko z dotacji Canal+ czy też innego sponsora ogólnego ligi. Taki klub nie ma szans się utrzymać w dłuższym terminie. Myślę, że piłka na poziomie najwyższej ligi ma szansę istnieć tylko w ośrodkach, które są w stanie kiedyś mieć średnio 30-tysięczną widownię na każdym meczu. Z takiej mieszanki można ułożyć już solidny budżet i zakontraktować porządnych graczy. Trzeba też z rozgrywek piłkarskich zrobić coś na kształt rywalizacji miast, wtedy co tydzień społeczeństwo całego regionu będzie żyło meczem.

Nie denerwuje cię, że w lutym, grając jeszcze w Lechu, pod korupcyjnymi zarzutami zostałeś zawieszony w prawach zawodnika przez ludzi, którzy wcześniej pracowali dla Amiki, ludzie, którzy za uszami swoje mają?


- Pamiętam finał Pucharu Polski z 1998 roku rozegrany - nomen omen - na stadionie przy Bułgarskiej. Ówczesny mecz Aluminium Konin - Amica Wronki zakończył się wynikiem 3:5, a prasa nie zostawiła suchej nitki na sędziach prowadzących te zawody. Dzisiaj Lech gra na licencji Amiki - o czym włodarze sami mówią - więc próbując odpowiedzieć na to pytanie, staję przed nie lada kłopotem. Niech to pytanie więc pozostanie bez komentarza.

W Polsce nie ma wielu książek o piłce, a Ty właśnie taką wydajesz. O czym dokładnie będzie Twoja?

"Piotr Reiss - spowiedź piłkarza cz. I" będzie o całym moim dotychczasowym życiu, o całej mojej karierze piłkarskiej, a także o wydarzeniach wokół klubów, w których grałem w ostatnich kilkunastu latach. Będzie też sporo wątków z czasów Amiki, czy też ostatniej wiosny w Lechu Poznań. Książka daje mi naprawdę dużo frajdy, ale spisanie jej trwało bardzo długo. Ze względu na napięty terminarz i obwiązki sportowe, jej wydanie planuję na drugą połowę września, a o szczegółach poinformuję na swojej stronie - www.piotrreiss.pl.

Odkąd zostałeś zatrzymany, dziennikarze dużo rzadziej dzwonią do Ciebie?

- I tak, i nie. Był czas w ostatnich miesiącach, gdy sam stroniłem od miejsc publicznych i kontaktu ze środowiskiem dziennikarzy i sportu. Ten czas mi dobrze zrobił, bo sprawił, że dotarło do mnie przesłanie jednej z piosenek Perfectu: "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść". Jestem dorosłym człowiekiem i wiem, że przychodzi moment, w którym światła jupiterów są skierowane na innych. W zawodzie dziennikarza jest pewnie podobnie? Starszego dziennikarza też gdzieś zepchną do kąta, zaszufladkują, powiedzą, że jest nierozwojowy. To nie jest miłe, ale takie są realia. Pogodziłem się z tym, że nie jestem na pierwszym stronach gazet. Nigdy nie byłem nastawiony źle do mediów, choć od momentu mojego zatrzymania w lutym coś we mnie pękło i teraz jestem dużo bardziej ostrożny w kontaktach ze środkami przekazu. Nie mogę przejść obojętnie obok widowiska, jakie zrobiono w telewizji czy radiu z mojego zatrzymania. Przecież w Polsce każdego można zatrzymać na 48 godzin a następnie zwolnić do domu. To się może przytrafić każdemu człowiekowi, ale kiedy zatrzymano Piotra Reissa, nie czułem w mediach nawet cienia chęci obrony mnie jako człowieka. Co więcej wielu "przyjaciół" odwróciło się ode mnie, nawet ci niby z niebiesko-białą krwią. Ale czas goi rany.

Czyli masz żal o sposób w jaki Cię zatrzymano?

- Równie dobrze można było mnie wezwać przez telefon, przysłać wezwanie poprzez dzielnicowego lub listem poleconym. Stawiłbym się do prokuratury. Zrobiono to jednak w inny sposób i zatrzymano mnie niczym członka niebezpiecznej mafii. Cóż, piłka to też polityka. Być może jakiś inny zatrzymany - ratując własną skórę - próbował wkręcić jakąś znaną piłkarską personę w nieczyste sprawki i padło na mnie... Przypadkowo było to tuż przed meczami z Udinese... Był to więc nośny temat. Choć ja powtarzam od wielu miesięcy: niczego złego w życiu nie zrobiłemi. Dlatego liczę się z tym, że na wielu boiskach i wyjazdach nie będę akceptowany przez kibiców. Ale myślę, że kiedyś i tak wszystko wyjdzie na światło dzienne i wtedy każdy będzie mógł zobaczyć jak było naprawdę. Ciężko będzie mi odbudować swoje nazwisko, ale będę o to jednak walczył.

Zawsze powtarzasz: nigdy nie sprzedałem meczu Lecha, a nigdy nie zaprzeczasz temu, że dla Lecha jakiś mecz kupiłeś.

- To mogę to teraz powiedzieć: nigdy nie sprzedałem, ani nie kupiłem meczu Lecha. Też to mówiłem, ale każdy z kontekstu wyciąga to, co chce wyciągać. Po zakończeniu śledztwa wszyscy poznają prawdę. Wpłaciłem kaucję, zobowiązałem się nie ujawniać szczegółów, więc zbyt wielu rzeczy w tej chwili mówić nie mogę. Z drugiej strony, widzisz, będę miał o czym pisać w drugiej części mojej autobiografii. Jak ja kiedyś powiem za co mnie zatrzymali, a powiem na pewno, gdy sprawa się zakończy, to wszyscy będą w szoku. Pomyślą: - Dlaczego to zatrzymanie przebiegło akurat w taki sposób? A może komuś zależało na tym? Jeśli za tak słaby zarzut robi się takie zatrzymanie, to znaczy, że o coś w tym wszystkim chodziło. Że ktoś tak przeprowadzonego zatrzymania potrzebował. Miałem sześć miesięcy na przemyślenie tego. Wszystkie puzzle sobie powoli układałem w głowie. Chociaż dziwi mnie, że spośród 100 czy 200 zatrzymanych piłkarzy - w tym także tych, którzy w przeciwieństwie do mnie przyznali się do korupcji - podobno jedynie moja teczka dotarła do PZPN. Ale może to i dobrze, bo moja sprawa będzie szybciej wyjaśniona?

Z Twoją osobowością to niemożliwe, żebyś stał w kącie szatni i o niczym nie wiedział. Piotr Reiss to nie jest typ człowieka, który się chowa.

- Wiesz, jako kapitan zespołu otrzymywałem przed meczem wiele telefonów. Gdy odbierasz telefon, to na dobrą sprawę nie wiesz, kto jest po drugiej stronie słuchawki. To może być każdy - kibic, dziennikarz, to może być też prowokacja. Ja na przykład dostawałem telefony od kibiców z pogróżkami, którzy przedstawiali się za działaczy. Dziś znaleźć mój numer to nie jest wielki problem i każdy może zadzwonić. Próbowali mnie też podchodzić pod kątem odpuszczania meczów. Mówiłem człowiekowi: - Panie rób pan co pan chcesz, ale do mnie pan nie dzwoń i mnie w to nie mieszaj. Zawsze sprawę stawiałem jasno. Chwilę później wchodziłem do szatni i mówiłem: - Panowie, dzwonił ktoś do mnie. Sondował temat sprzedania meczu, więc uważajcie, bo w najbliższej kolejce może coś być na rzeczy. A i tak się okazywało, że czasem ktoś coś odpuścił. Mieliśmy kiedyś bramkarza-obcokrajowca, mniejsza o nazwisko. Po jego wyjeździe do swojego kraju, jak zaczęły wychodzić na światło dzienne różne historie, to okazało się, że co drugi mecz ów "stranieri" nam bronił "w drugą stronę". Okazało się, że wiedzieli o tym niemal wszyscy - działacze innych zespołów, piłkarze, trenerzy. I co mieliśmy z tym już zrobić? Nie masz na to wpływu. A przykłady Piotra Dziurowicza nie nastrajały motywacyjnie do rozgłaszania tego typu sytuacji w prasie. Każdy dziennikarz i tak wiedział, co jest grane, a jednak nie napisał...

Nie masz kontroli w szatni? Nie wiesz co się w niej na co dzień dzieje?

- Nie jestem w stanie z każdym spędzić 24 godzin, spać z nim, cały dzień za nim chodzić. Jeśli dostałem sygnał, to stawiałem sprawę jasno, że kto odpuści mecz, nie ma szans wejść do tej szatni. Wiesz, ja dużo w swoim sportowym życiu się nasłuchałem różnych opowieści. Zanim ja wszedłem na dobre do piłki, o wszystkim decydowała partia albo miejscowy kombinat, w którym zatrudnieni byli piłkarze. Wchodził prezes do szatni i mówił: - Panowie, musicie grać tak i tak, bo jak nie, to was wyp… do kopalni. Pięćset metrów na dół! Krótka piłka. Ilu miało odwagę postawić się szefowi? Po dominacji partyjnych bossów, przyszły lata 90., a w nich rządzili już sędziowie. Korupcyjna mentalność jednak została ta sama.

Poznań to specyficzny klimat. Kiedyś jednemu z dziennikarzy ktoś w Poznaniu ukradł spod domu samochód. Dziennikarz zwrócił się z tym do jednego z piłkarzy Lecha. Po dwóch dniach samochód stał znów przed jego domem.

- To musiał być dobry dziennikarz, albo dobrze pisał o klubie… A tak poważnie mówiąc… W jednym mieście wszyscy się znają. Myślisz, że ten co łapie, nie zna tego, który kradnie? Przecież oni dobrze się znają. Każdy o wszystkim wie. A nawet czasami jest tak, że w jednym mieście przymykają oko na tego, który kradnie, bo on im sprzedaje jakieś informacje, kto kradnie więcej. Tak nie jest tylko w filmach. Wiadomo, że środowisko się zna. W Poznaniu miałem okazje spotykać się i z prezydentami, i z wysoko postawionymi policjantami, ale też z tymi, których uważa się na bandytów i złodziei. Jeśli jest się osobą publiczną w jakiejś społeczności, to zna się praktycznie wszystkich.

Pytałem o ten poznański klimat, bo pamiętasz rok 1998 i sprawę z sędzią Żyjewskim. Miałeś mu ponoć grozić spaleniem domu. Później tam wylądował koktajl Mołotowa.

- Ktoś mu się najwyraźniej pomylił. Pozwał mnie do sądu, ale doszliśmy wtedy do porozumienia. Sytuację z Żyjewskim zapamiętałem dobrze, ale z innych względów. W czasie procesu byłem już zawodnikiem Herthy Berlin. I Niemcy zachowali się dużo lepiej niż wiosną ludzie, którzy zarządzali Lechem. Działacze Herthy dali mi swoich najlepszych prawników. Powiedzieli: - Piotr, masz najlepszych ludzi, oni mają tę sprawę rozwiązać. Lech zagrał w drugą stronę. Po zatrzymaniu odcięli się ode mnie. Mimo 28 lat w klubie.

Jeśli w tej chwili nie możesz pracować w Lechu, to czym się zajmiesz? masz jakiś alternatywny plan na życie?

- Może sam kiedyś będę dziennikarzem? Kiedyś w Hercie Berlin w pokoju mieszkałem z Thomasem Helmerem, kiedyś piłkarzem Bayernu Monachium. Dzisiaj jest dziennikarzem sportowym, pracuje dla stacji DSF. Nigdy nie wiadomo, zwłaszcza, że niedawno komentowałem mecz Bundesligi dla Eurosportu. Chociaż zawsze marzyłem o roli dyrektora sportowego w Lechu. Znam się na piłce, a z racji kilku moich lat spędzonych zagranicą mam szerokie kontakty m.in. w Niemczech i na Bałkanach. Miesiąc po zatrzymaniu zdałem sobie sprawę, że - kurczę - nie będę chodził przecież bocznymi uliczkami tylko dlatego, że media zrobiły ze mnie Piotra R. Dalej jestem Piotrem Reissem, strzeliłem ponad sto goli w lidze.

Rozmawiał Przemysław Zych

poniedziałek, 12 października 2009

CHULIGANY TERORIZOVAL OBYVATELE PRAHY



W końcu poczułem się jak dziennikarz, który relacjonuje coś więcej niż tylko to, czy do siatki wtoczyła się piłka. To była adrenalina, stres, zagrożenie, nad głową latały petardy, race, tłum tratował ludzi, wierzgały konie. W Pradze podążając za kibicami znalazłem się w samym centrum starć chuliganów z czeską policją.

Futbol News, nr 21, 12-14 października 2009

Piątek. Godzina siedemnasta. Północno-zachodnia część Pragi. W kameralnym hotelu Crowne Plaza Castle, w którym mieszka reprezentacji Polski, panuje cisza i spokój. Podobnie jeszcze jest w centrum Pragi. Rynek Starego Miasta okupują turyści z całego świata. Kupują pamiątki, robią sobie zdjęcia. Ani widu i słuchu po polskich kibicach.

Sobota. Godzina dziewiętnasta. Dookoła stadionu Sparty Praga trwa walka polskich zadymiarzy z policją. Ponad dwa tysiące Polaków otacza kordon niemal tysiąca funkcjonariuszy. Trafiłeś do niego, nie masz już szans wyjść. W ciasnej uliczce przy kołowrotkach i bramie wejściowej wybuchają petardy, w ruch idą policyjne pałki, w oficerów policji trafiają płonące race. Widok spłoszonych koni w gęstym tłumie Polaków na tle czerwonego ognia oznaczają jedno - jest źle. „Zawsze i wszędzie policja j… będzie” – próbie sił współczesnych gladiatorów od kilku minut towarzyszy ta przyśpiewka. Co się dzieje wewnątrz, trudno zgadnąć. Widoczność ogranicza już dym.

– Spier…my! – dobiegł krzyk. Część tratowanych, wziętych w kleszcze, spanikowanych Polaków w końcu przerywa kordon policji, by wydostać się na zewnątrz. Ucieczce przynajmniej tysiąca kibiców towarzyszy ryk godny starć w starożytnym Koloseum. W uciekających trafiają race, rzucane przez resztę Polaków z przeciwległej strony. Nikt nie wie już o co chodzi. Nikt nic nie widzi. Trzeba uciekać. Na ulicy leży kilka stratowanych osób. Atmosferę doprawia huk latającego nad stadionem helikoptera i ujadanie psów. Obrazek jak z wojny. Dantejskie sceny. Za ponad godzinę zaczyna się w centrum Europy mecz piłki nożnej. Z drugiej strony pod stadion spokojnie zajeżdża polski autobus i busy z VIP-ami.

Obawa. Tak można podsumować to, co przed meczem czuli wszyscy Czesi. Już piątkowy „Sport” w artykule „Prijedou zbesilci” informował o przyjeździe polskich chuliganów. Obok tekstu zamieszczono ranking wskazujący najniebezpieczniejszych chuliganów w Europie. Byli nim oczywiście Polacy, którzy wyprzedzili Rosjan, Serbów, Chorwatów, Anglików i Turków...

Atmosferę podgrzewały wszystkie czeskie gazety. Informacje dotyczące tego, co wyrabiający maskujący się za szalikami polscy chuligani zdominowały wiadomości z obozu reprezentacji Stefana Majewskiego. Na dobrą sprawę, polscy piłkarze nikogo nie obchodzili. Liczył się tylko najazd „hord kibiców”.

W piątek wieczorem będąc w Pradze nie można było przeoczyć ryku „Biało-czerwone barwy niezwyciężone” w małych, ciasnych praskich uliczkach. Gdy w jednym z pobliskich pubów, miejscowi zanucili „Czesi do toho” (Czesi naprzód), wydawało się, że może sprawdzić się najczarniejszy scenariusz kreślony przez media. Na polskie przyśpiewki, Czesi odpowiedzieli jednak krzykiem „Polska, Czesko - together”. Osłupiali polscy kibice nie mieli wyboru. Przyłączyli się do Czechów. Ci mieli szczęście. Zadymiarze dopiero pakowali manatki i w Pradze mieli pojawić się dopiero w dniu meczu.

W piątek, nim doszło do jakichkolwiek starć z policją, o obawy i antypolskie nastroje zapytaliśmy jednego z taksówkarzy. – E tam. Gazety zawsze pompują balon, a później nic się nie dzieje. Wyolbrzymiają każdy fakt. U was też tak jest? – dopytywał Vaclav. Po chwili milczenia taksówkarz pytał nas już jedynie o meczowe typy. – Ile będzie? W patriotycznym odruchu odpowiedzieliśmy, że wygra Polska. Vaclav gwałtownie zwolnił. – Tak? Vypadni! – śmiejąc się chciał nas wyrzucić z samochodu – Chyba w to jednak wątpicie? Ten wasz nowy trener to podobno straszny oryginał. My też mamy małe szanse na awans. Jesteśmy w tej samej sytuacji. Musimy wygrać dwa mecze i liczyć na pomoc Słowaków – mówił Vaclav, który jeszcze nie wiedział, że na pobratymców nie ma co liczyć, bo Słowacy przegrali 0:2 ze Słoweńcami.

Do pierwszych starć doszło dopiero w sobotnie popołudnie, gdy do Pragi nocnymi pociągami zjechali zadymiarze. W tym czasie w wygodnym barze hotelowym w przyjaznej atmosferze toczyła się dyskusja kilku VIP-ów. Powszechne zdziwienie wywoływała obecność w składzie Piotra Polczaka. Z miasta z drobnymi upominkami wracali działacze PZPN – Grzegorz Lato, Zdzisław Kręcina, Antoni Piechniczek i Adam Olkowicz. Jak widać w przeciwieństwie do Leo Beenhakkera, Stefanowi Majewskiemu nie przeszkadza obecność pezetpenowskich notabli w tym samym hotelu.

Kilka kilometrów dalej w uliczkach praskiego starego miasta policja pałowała polskie grupy zadymiarzy, które atakowały przechodniów. W północno-zachodniej części miasta Piechniczek z Olkowiczem szli właśnie na spacer.

Wydarzenia postawiły policję w stan gotowości. Zdecydowała się wytoczyć najcięższe działa. Uznano, że postawienie czoła czterem tysiącom Polaków, wymaga mobilizacji aż dziesięciu tysięcy funkcjonariuszy. Wielu patrolowało miasto również w cywilnych strojach. - To największa operacja policyjna w Pradze w ostatnich latach. Przygotowania do tego wydarzenia zabrały nam prawie dwa miesiące – mówiła rzecznik policji.

W okolicach hotelu polskiej reprezentacji w oczy rzucała się grupka około pięćdziesięciu kiboli. Ubrani w ten sam sposób (czarne ortalionówki z napisem Arka Gdynia), identycznie uczesani (modnie – na jeden milimetr!). Przed grupką i za nią podążało łącznie pięć samochodów policyjnych. Tak było w każdej części miasta. Wszystkie grupki były monitorowane i miały swoich opiekunów.

Praga się wyludniła i zamarła. Na cztery godziny przed meczem na rynku starego miasta czescy sprzedawcy pospiesznie zamykali budki sklepowe. Zamiast turystów zabytkowe miejsce wypełniło się chmarą ubranych w polskie szaliki, zakapturzonych kibiców. Naprzeciwko nich stały nieruchomo kordony policji. Jeszcze kilkanaście godzin wcześniej rynek tętnił życiem, słychać było szepty sprzedawców trawki: „Marihuana?”. W sobotę wieczorem wszyscy zniknęli. Sytuacja na rynku przypominała szachy, żadna ze stron nie chciała wykonać ruchu. Ani kibice, ani policja nie wyglądali też na zainteresowanych pamiątkami.

– Dziękuję, my już lepiej pojedziemy do domu – mówił Petr, sprzedawca naszyjników.

Ubaw mieli tylko turyści. Przestali robić sobie zdjęcia na tle katedry, a zaczęli ustawiać się przed polskimi kibicami i kordonami policji. To była największa atrakcja dnia w Pradze.

– To przezabawne co się tu dzieje – nie mogąc uwierzyć w to, co widzą, angielscy turyści komentowali zajścia, przy okazji robiąc zdjęcia i wszystko filmując.

Gdy przy dźwiękach bębnów trzy tysiące kibiców nagle ruszyło z rynku w długi pochód w kierunku stadionu, wycieczki turystów z całego świata obserwowały to ze zdziwieniem, stojąc na pobocznych murkach i ławkach. Z uśmiechem na twarzach, jakby zaskoczeni, że coś takiego mogło przytrafić im się w dniu, w którym odwiedzali stolicę Czech, unosili kciuki rąk w geście sympatii.

Nie wszystkie zachowania polskich kibiców w Pradze jednak na takie gesty zasługiwały. To nie przypadek, że sklepy, które znalazły się na drodze pochodu, były już zamknięte albo zostawały na widok polskich fanów.

Uśmiechnięci Azjaci nie wiedzieli jaki jest powód radosnego podskakiwania kilku tysięcy polskich kibiców. Przyśpiewka „Kto nie skacze ten z policji – hej, hej!” towarzyszyła im aż do końca drogi na stadion wokół syren i otaczającego ich kordonu funkcjonariuszy.

Polacy na swój sposób sterroryzowali mieszkańców miasta, sprawili, że życie w Pradze zamarło. Tworzyły się gigantyczne korki. Tylko przyjazdy Anglików są w stanie postawić Pragę w stan podobnego zamarcia. Za maszerującymi kibicami aż do końca podróży ciągnęła się grupka zaciekawionych Czechów i reporterów miejscowej telewizji, która na bieżąco śledziła wszystkie wydarzenia.

W tym czasie w zaciszu szatni do meczu przygotowywali się piłkarze. Po końcowym gwizdku Jerzy Dudek złapał schodzącego z boiska Dawida Janczyka, poprosił go o podziękowanie polskim fanom i wskazał mu drogę pod sektor Polaków. Gdyby Dudek wiedział jak wiele zdrowia i stresu kosztował ten dzień czeskich funkcjonariuszy i mieszkańców Pragi, pewnie zastanowiłby się dwa razy, po czym wysłałby Janczyka prosto do szatni. Świetny doping to jedno. Zachowanie poza stadionem – to drugie. W sobotę w Pradze Polacy przegrali na stadionie i poza nim. PRZEMYSŁAW ZYCH

środa, 16 września 2009

DZIECI WOJNY SPEŁNIAJĄ SWOJE MARZENIA



Tekst ukazał się w "Futbol News", nr 12 z 10 września

Cmentarze zamiast stadionów, gruz na boiskach, kłótnie między działaczami i piłkarzami, upolityczniona federacja. I co? Bośnia jest bliska finałów w RPA.

Wychowali się w huku wybuchających bomb i rakiet, otoczeni krzykiem przerażonej rodziny. Każdy z nich do dziś przechowuje w głowie traumatyczne wspomnienia z wojny jugosłowiańskiej z lat 90. O kogo chodzi? O reprezentantów Bośni i Hercegowiny, dziś dorosłych mężczyzn, którzy mają wielkie szanse, by po raz pierwszy zagrać na mistrzostwach świata.

Gdy doszło do wojny, której nie rozumieli, Edin Dżeko czy Zvjezdan Misimović - dzisiejsze gwiazdy reprezentacji i Bundesligi - mieli po 7-10 lat. Dziś sami podbijają świat, ale piłką, nie karabinami. Robią to na tyle dobrze, że bośniacki zespół to obecnie największa zagadka europejskiego futbolu.

Po wojnie wyłonił się obraz nowej rzeczywistości. Szarej. W 1995 roku Bośniacy rozegrali pierwszy mecz towarzyski, reprezentując kraj, który - jak się wówczas wydawało – nie będzie długo istnieć. Wkrótce jednak zanotowali… zwycięstwo 2:1 nad Włochami! Niedługo potem pozwolono im przystąpić do gry w eliminacjach mistrzostw świata Francja 1998. A przecież jeszcze do końca lat 90 większość stadionów w Bośni była zamieniona w cmentarze, na boiskach leżał gruz. Bośniacka federacja traciła zdolnych potomków własnych emigrantów na rzecz Szwecji, Słowenii i Austrii. Jak wobec tego osiągnięto tak wielki sukces?

Jesienią 2006 roku wydarzyło się coś, co mogło zupełnie przekreślić jakiekolwiek szanse Bośni, ale stało się podstawą przyszłych zmian. - Trzynastu piłkarzy bośniackim zagroziło bojkotem, jeśli z federacji nie odejdą… prezydent i jego zastępcy - mówi Oleg Lokmić z "Dnevni Avaz". Dlatego eliminacje Euro 2008 Bośnia zakończyła grając praktycznie drugim, albo trzecim garniturem, na pustym stadionie w Sarajewie. Na nim kilkuset fanów wyzywało władze związku… Czy coś nam to przypomina? W Bośni protesty i wyzywanie władz związkowych przyniosły jednak jakiś skutek. Munib Usanović, bośniacki Zdzisław Kręcina, sekretarz związku, usłyszał zarzuty w sprawie malwersacji finansowych.

Impas potrwał aż do wiosny 2008. Wówczas, po wielkim konflikcie z prezydentem federacji, zwolniono selekcjonera Meho Kodro (kiedyś piłkarza Barcelony). – Do tego czasu mało kto chciał grać dla nas. Protesty piłkarzy nie doprowadziły do zmian w upolitycznionych władzach federacji, tylko na ławce trenerskiej. Prezydent federacji i sekretarz generalny związku zostali. Zatrudniono jednak chorwackiego trenera Miroslava Blażevicia, który swoich rodaków doprowadził do półfinału mundialu 1998. Od tej chwili w Bośni zaczęła się wielka przemiana. Do składu powrócili wszyscy najlepsi piłkarze. Z każdym spotykał się Blażević – tłumaczy przyczyny nagłej poprawy sytuacji Lokmić.

Szczęście Bośniaków polega również na tym, że od 1995 trafiły im się dwa naprawdę zdolne pokolenia. - Pierwsze z Hasanem Salihamidziciem, Sergejem Barbarezem i Elvirem Baljiciem - osiągnęło niewiele, choć było bliskie awansu do Euro 2004, gdy dopiero ostatni mecz z Danią przesądził o tym, że zajęliśmy czwarte miejsce, a nie pierwsze. Druga i obecna generacja – z Edinem Dżeko, Zvjezdanem Misimoviciem i Miralem Pjaniciem - ma kapitalną szansę na mundial w RPA – dodaje Lokmić, który o Blażeviciu mówi z najwyższym uznaniem. – Jest tak silną i poważaną postacią, że nie tylko piłkarze, ale i my, dziennikarze, słuchamy go z otwartą buzią. Z podziwem. To świetny motywator. Początkowo miał ciężko w Bośni, bo nie wybaczono mu słów, które wypowiedział w czasie wojny. Miał w niej zdecydowanie opowiedzieć się po stronie Chorwacji – dodaje. Po serii zwycięstw w kwalifikacjach (w tym po dwóch wygranych z Belgią) nikt już o tym nie pamięta.

- Mamy młody zespół. Na Euro 2012 do Polski też mamy szanse przyjechać - mówi Lokmić. Na razie trzeba awansować do baraży. Drugie miejsce w swojej grupie zajmuje również inny kraj byłej Jugosławii - Chorwacja. Serbowie plasują się na pierwszym miejscu (wyprzedzają Francuzów). Słoweńcy poczynili niesamowity postęp. Mundial 2010 może być wielkim zwycięstwem krajów byłej Jugosławii. PRZEMYSŁAW ZYCH

W lutym rozmawiałem z jednym z bohaterów tego tekstu, Edinem Dżeko z Vfl Wolfsburg. Wywiad został opublikowany w "Przeglądzie Sportowym".

sobota, 12 września 2009

JAK ZOSTAĆ AGENTEM?

Takim jak Radosław Osuch poniżej? Czy lepszym?



Tekst ukazał się w "Futbol News", nr 9 z 31 sierpnia 2009.

CZYTAJ TEŻ:
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn

We Włoszech jest ich 599. W Hiszpanii – 565. W Anglii niewielu mniej. W Polsce z amatorką skończono dopiero w 2001 roku. Uprawnienia mają jednak zaledwie 53 osoby. Ale niektórzy i tak mówią – agentów jest zbyt wielu…

O wszystkim najpierw decyduje ciężki egzamin pod egidą FIFA przed Komisją Licencji Menedżerskich PZPN. Każdego roku w marcu i we wrześniu, wyjaśnia się kto będzie miał szansę zarabiać i umieszczać swoich piłkarzy w klubach piłkarskich. Po drodze trzeba się jednak porządnie porozpychać, ale wcześniej trudno... nie pęknąć ze śmiechu, bo na sali egzaminacyjnej - obok nas - będą siedzieć wszyscy razem: stomatolodzy, księża, piłkarze po podstawówce i peerelowscy działacze ze Śląska, którzy na zaznajomionych z prawem FIFA wprawdzie nie wyglądają, ale licencję - za lata przepracowane w polskiej piłce - dostaną.

A jak jest w innych krajach? Czy menedżerami zostają osoby z wyższym wykształceniem? Ludzie z przypadku? Byli piłkarze, którzy w czasie kariery nie mieli czasu na edukację?
- We Włoszech zazwyczaj jest tak, że byli piłkarze nie zdają egzaminu. Taki Abel Balbo zdał dopiero za którymś razem. Na ogół do egzaminu podchodzi ponad 500 osób, a zdaje go tylko jakieś 30 albo 40 – mówi Gianluca Di Carlo, włoski agent, który pilotował transfer Radosława Matusiaka do Palermo. Dlaczego więc w Polsce promocja ludzi ze środowiska jest dużo wyższa?
– Sam tego nie rozumiem – odpowiada Di Carlo. – Poza tym we Włoszech istnieją egzaminy dla dyrektorów sportowych. By funkcjonować na takiej pozycji również trzeba mieć odpowiednią licencję FIFA - Włoch wyraźnie próbuje zmienić temat, bo... sam licencji nie ma!

Pytania na egzaminie są piekielnie trudne, dlatego ciężko uwierzyć, by część byłych piłkarzy była w stanie go zdać. – Egzamin to łamigłówka – przyznaje sama Beata Olczak z Komisji Licencji Menedżerskich PZPN. Na rozwiązanie 20 pytań dostaje się ponad godzinę. Trzeba rozwiązywać kontrakty piłkarzy, obliczać ekwiwalenty, tzw. solidarity payment, w oparciu o przepisy FIFA należy zorientować się, czy zawodnik może zostać zwolniony na zgrupowanie kadry. Wymaga to więc pewnego wysiłku intelektualnego, umiejętności łączenia faktów. Łatwo się zgubić. – Było bardzo trudno. Za pierwszym razem nie zdałem – mówi Dariusz Mróz, wcześniej dyrektor sportowy w Cracovii Kraków.
– Pytania zawarte w teście są skomplikowane i podchwytliwe. Wydaje ci się, że po pierwszych kilku zdaniach już znasz odpowiedź, tymczasem dalsza część już to wyklucza i łamigłówka prawnicza zaczyna się od nowa. Nigdy wcześniej nie poświęciłem tyle czasu na naukę, a mam ukończone dwa kierunki studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim – mówi menedżer Marcin Lewicki.

By zdać egzamin, należy znać wszystkie aktualne przepisy FIFA, okólniki, ostatnie poprawki regulacji, zasady określające stosunki klub – piłkarz, uchwały PZPN dotyczące statusu agenta, i inne. Mnóstwo prawniczych zagadnień, których znajomość sprawdzana jest w teście. Testowany jest też związek, który organizuje takie egzaminy.

– FIFA może kontrolować jedną federację w czasie każdej tury. Rok temu padło na Polskę. I okazało się, że wówczas procedura sprawdzania testów w FIFA... zajęła trzy tygodnie, a nie godzinę, bo tyle trwało to dotychczas, gdy licencję przyznawała komisja – opowiada nam osoba, która rok temu testu nie zdała.
Jaka była wówczas zdawalność? – Nie pamiętam, ile osób wtedy zdało i czy więcej niż zazwyczaj. To kwestia przypadku. Nieważne czy sprawdza je FIFA czy PZPN. Raz zda 50% kandydatów, czasami 30%, a czasami nikt – przekonuje Olczak z Komisji. Zazwyczaj egzamin zdają 1-2 osoby. W skali roku na rynku przybywa więc od 2 do 5 nowych menedżerów.

- Gdy zdałem egzamin w 2004 roku, było nas zaledwie 18. Z każdym rokiem jest jednak coraz więcej agentów na rynku, a więc każdemu jest coraz trudniej o pieniądze. W tej chwili działa już 53 menedżerów z licencją FIFA. Ale nie to jest najgorsze. Przecież przynajmniej 50% wszystkich transferów w każdym okienku transferowym robią ludzie bez licencji! – protestuje Janusz Oster, w latach 80. szef Górnika Zabrze.

Przed przystąpieniem do egzaminu trzeba spełnić kilka wymagać. Należy chociażby złożyć zaświadczenie o niekaralności. To dlatego licencji wciąż nie posiada Mariusz Piekarski, który - gdy grał w Brazylii - został skazany za bigamię. "Piekario" od kilku lat działalność na rynku tuszuje poprzez pośrednictwo kancelarii adwokackiej.

– W zeszłym roku nie podszedł do egzaminu, bo nie złożył wszystkich wymaganych dokumentów. Czy chodziło o zaświadczenie o niekaralności? Nie mogę powiedzieć. W tym roku pan Piekarski uzupełnił dokumenty i we wrześniu podejdzie do egzaminu – mówi Olczak.

By móc zdawać, wymagane jest również oświadczenie o tym, że nie zajmuje się żadnego stanowiska, ani nie pełni żadnych funkcji w FIFA, UEFA, PZPN, ani żadnym klubie.
– Przystąpić do egzaminu można tylko trzy razy. Pierwsza próba kosztuje 5 tysięcy złotych, wraz z poprawką, która możliwa jest dopiero po roku. Trzeci raz można spróbować, ale dopiero po kolejnych dwóch latach… – mówi Olczak.

Jeśli dostanie się licencję, trzeba się liczyć ze sporymi kosztami pracy w pierwszym roku. Mało kto po takim okresie wychodzi nawet na zero.
– Podróże, telefony, samoloty. To wszystko kosztuje – mówi Marcin Kubacki, działający na austriackiej licencji agent Adama Kokoszki, który jednak nie chce zdradzić przez jak długo dokładał do interesu.
- Podejście do piłkarza i przekonanie go, że będziesz najlepiej prowadził jego interesy, gdy nie ma się nazwiska, jest bardzo trudne. Ja dokładałem do tego biznesu przez półtora roku - zdradza Radosław Osuch.

Jak udało nam się ustalić, minimalne koszty wynoszą 40 tysięcy złotych w pierwszym roku. – Na starcie nie da się z tego wyżyć. Ja, gdy zaczynałem, prowadziłem też inną działalność – mówi Dariusz Mróz. By rozpocząć pracę menedżerską, każdy musiał najpierw coś zainwestować. Grzegorz Bednarz był piekarzem, Jarosław Kołakowski - handlarzem samochodów. By otrzymać licencję, każdy z nich musiał ubezpieczyć się na kwotę 100 tysięcy franków szwajcarskich. Podobnie rzecz miała się również z… księdzem Piotrem Pochopieniem, który licencjonowanym agentem jest od niedawna. To ewenement na skalę światową, bo Pochopień całą swoją działalność świetnie maskuje, biorąc faktury… na własną parafię! To nie zmienia fakt, że również on musiał wyłożyć wspomniane 100 tysięcy.

- To na wypadek popełnienia własnych błędów. Gdyby ktoś z nas coś zawalił, może zostać pociągnięty do odpowiedzialności przez naszych klientów, czyli piłkarzy – dodaje Mróz. Agentem może zostać więc praktycznie każdy pod warunkiem, że ma na to… pieniądze i zna przepisy (lub ma znajomości). A i tak wszystko oceni rynek.

– Niestety teraz zrobił się tłok. Do tego działalność podejmuje spora liczba osób bez uprawnień. Menedżerom wchodzącym w tej chwili do tego biznesu jest znacznie trudniej niż 5-6 lat temu. Ciężką i rzetelną pracą można jednak udowodnić, że „nowi” też są godni zaufania – ocenia Marcin Lewicki.

Na oficjalnej liście FIFA jest mnóstwo nazwisk, które nikomu nie powiedzą absolutnie nic, tzw. agenci-jaskółki. Ale wielu też się poddaje. Zmienia branże, w której działa.
– Powoli odchodzę od tego. Przyczyną jest duża konkurencja i fakt, że aby w tym działać, trzeba mieć sporo środków własnych – mówi Przemysław Erdman. Swoje robi również kryzys.
- Jeden z moich kolegów z branży - czołowy polski agent - dzwonił do mnie ostatnio i chciał pożyczyć 15 tysięcy euro! - mówi Janusz Feiner (działa w Austrii). Inni zmieniają kierunek poszukiwań. – Wraz z żoną mocniej zaangażowaliśmy się w piłkę ręczną i organizowanie zgrupowań - mówi Wojciech Chrzanowski. W tym wypadku marzenia o wielkiej, dochodowej agenturze przysłoniła rzeczywistość.

Najlepiej prosperują ci, którzy otrzymali licencję najwcześniej. Na początku XXI wieku było zaledwie kilku agentów z uprawnieniami (pierwszy egzamin zorganizowano w Polsce w 2001 roku). Mniej istotne było, czy nowi agenci naprawdę nadają się do tej pracy. Dziś, po tylu latach poruszania się po rynku, każdy z nich świetnie zna już przepisy.

Ale wtedy nie brakowało kolorytu. Jeden z menedżerów przyjeżdżał na zgrupowania młodzieżówki zdezelowanym samochodem, w wymiętej koszuli i - jak twierdzą świadkowie - z wybrakowanym uzębieniem. A i tak zgarniał wszystkich piłkarzy. Nieważne, że nie miał czasu, by zająć się każdym z osobna. Przypominało to... grzybobranie.

Przez długi czas interesom tamtej grupy nikt nie zagrażał. Pierwsi menedżerowie w Polsce zaczęli przecież pracować, gdy rozwijała się piłka. Niektórym z nich wyszły 1-2 "złote strzały", gdy zauważyli, że to dobry interes. W międzyczasie ich piłkarze dojrzeli, a dziś opiekunowie zbierają kasę. Monopol ich jednak rozleniwił. - Na trybunach Legii do swojego menedżera podszedł piłkarz, a on - mając z piłkarzem podpisaną umowę - nawet nie wiedział jak nazywa się jego klient! – opowiada nam jeden z zawodników śląskich klubów.

Jest sporo niekompetencji. - Jestem napastnikiem. Mój agent wysłał mnie nocnym pociągiem przez całą Polskę do Gdańska. Miałem trenować przez dwa dni. Przyjechałem, a tu trener mówi mi, żebym się ustawił w obronie, bo oni zgłosili zapotrzebowanie na obrońców! Mojemu agentowi nie zaświtało w głowie, że jestem napastnikiem. I tak próbować mnie tam upchnąć – mówi z rozżaleniem w glosie piłkarz.

Dlatego to nie przypadek, że jednemu z menedżerów piłkarze sami przekręcają zaledwie kilka liter w krótkim nazwisku i nazywają go... „Oszust”. Lubują się w tym szczególnie jego klienci. – Zdarzają się różne przypadki. Różnie ludzie postępują. Takie skargi są kierowane do Wydziału Dyscypliny – mówi Olczak z Komisji. – W PZPN jest kilka spraw założonych menedżerom przez menedżerów. Podbierają sobie piłkarzy – mówi Oster.

- Ale i tak wydaje mi się, że posiadanie licencji w ogóle nie jest istotne. Ważne są kontakty - uważa z kolei Di Carlo. Przy tym ostatnią rzeczą, na której zależy już działającym menedżerom jest taki stan, w którym liczba agentów rośnie. Sytuacja w Polsce jest jednak dużo łatwiejsza niż choćby w Estonii. – Tam jest tylko jeden agent z licencją. One big boss. Gruba ryba. Nikt inny nie ma prawa mieć licencji – kończy Di Carlo. O łakocie warto się starać. Agenci przecież zbierają nie tylko śmietankę w postaci prowizji od transferów, ale co miesiąc zazwyczaj 10 procent od całości wynegocjowanych zawodnikom podstawowych zarobków. Trzeba jednak pamiętać, że można też nieźle dostać po głowie.PRZEMYSŁAW ZYCH

wtorek, 8 września 2009

CZYTADŁO FOOTBALL FICTION NAPISANE W ARGELES



Mój blog – jak każdy widzi – co jakiś czas zamiera na około 10-14 dni. Tak już mam. Żeby trochę to rozruszać, wrzucam dziś tekst, który poszedł w sierpniowym Futbolu z odstrzelonym Niedzielanem na okładce. Pomysł, myślę że fajny i oryginalny, trochę z pogranicza literatury science-fiction i futbolu, trochę dla tych, którym co jakiś czas towarzyszy (których męczy) refleksja: co by było gdyby.

Ten tekst to o tyle niecodzienna rzecz, że powstawał również w dziwnych okolicznościach - częściowo na wakacjach. Na lotnisku w Poznaniu dzwoniłem więc do Jacka Masioty, w budce telefonicznej we francuskim Ceret prowadziłem rozmowy z Mirosławem Szymkowiakiem.

A żeby było śmieszniej - gdy już powstał, to w niewytłumaczalnych okolicznościach w całości się skasował i trzeba było go pisać od początku. Jak możecie się domyślić - to były wspaniałe wakacje, a wokół szum morza na plaży w Argeles... Za rok, na kilka dni przed wakacjami, nie zgłaszam żadnych tematów.

PS. Pozdrawiam tych z 1106 wiernych (unikalnych, codziennie) czytelników tego bloga, którzy w poszukiwaniu tego, co myśli i pisze ich ulubiony autor, dalej wchodzą na przemyslaw-zych.blogspot.com.

Potrzebujemy ikon i idoli tłumu - jak… za komuny!

LIGA ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY

Nic bardziej nie drażni piłkarskich kibiców, niż zaskakująca sprzedaż czołowego piłkarza. Gdy któryś z polskich ligowców zaczyna ujawniać możliwości gry na choćby przyzwoitym, europejskim poziomie, to od razu wsiąka w wir obietnic i transferowych spekulacji. I w końcu odchodzi.

Sierpień 2009. Weekend ligowych ikon. Na stadionach łącznie rekordowe 90 tysięcy ludzi. Ireneusz Jeleń w barwach Wisły Kraków właśnie strzela swojego 90. gola w lidze, Marek Saganowski zdobywając 140. bramkę wyrównuje osiągnięcie Teodora Anioły. Grzegorz Rasiak dwukrotnie celnie główkuje dla Lecha Poznań, obie bramki strzelając po dośrodkowaniach Macieja Żurawskiego.

Jak wyglądałaby ekstraklasa z piłkarzami, których oddajemy innym europejskim ligom? By znaleźć odpowiedź, wyobraźmy sobie, że w kraju nie zmieniło się nic. Polska wciąż tkwi w surowym komunizmie i przeraźliwym zapomnieniu, a od reszty Europy odłączona jest „żelazną kurtyną”. Coś nie tak? Dla tych pozbawionych wyobraźni mamy inny wariant: jeden kontrowersyjny przepis, który - dajmy na to - ostał się z czasów PRL: w przypadku transferów polskich piłkarzy na Zachód o wszystkim decyduje państwo, a PZPN mnoży problemy. Inaczej mówiąc - trzeba wysłać tysiące listów, próśb, zapytań, a i tak wyjeżdżają tylko ci piłkarze, którzy ukończyli 30 lat.

Świetną interwencją popisał się 29-letni Artur Boruc, odbijając strzał Adriana Sikory. Choć bramkarz Legii przebiera nogami, bo chce wyjechać na upragniony Zachód, wciąż gra na tyle dobrze, że jego nazwisko przyciąga na stadiony kibiców. W meczu ze Śląskiem na ławce Legii usiadł Łukasz Fabiański, który - choć na razie grał niewiele - według tych, którzy znają skalę jego talentu, w każdym momencie może zastąpić Boruca. Dobre spotkanie rozegrał również 30-letni Mariusz Lewandowski. Po zdobyciu na wiosnę Pucharu Polski w pierwszej kolejce nowego sezonu poszedł za ciosem i strzałem z dystansu zapewnił Legii trzy punkty. Bramkarz Śląska Wrocław Tomasz Kuszczak ze wściekłości aż cisnął o ziemię rękawicą.

Generalnym sponsorem ligi jest Pewex, tytularnym - Społem, mecz od wielkiego dzwonu pokazuje telewizja państwowa. - Liga na pewno sportowo byłaby lepsza i atrakcyjniejsza. Oglądalibyśmy więcej dobrych spotkań, bardziej zacięte widowiska, choć pewnie w kwestiach marketingowych liga byłaby osadzona w innym wymiarze. Na pewno nie byłaby pokazywana tak jak dziś – próbuje się wczuć w tę sytuacje Andrzej Juskowiak. – Przede wszystkim byłoby co oglądać. Gdybyśmy przeanalizowali nazwiska piłkarzy, którzy w ostatnich latach odeszli z ekstraklasy, to wielu zapaliłaby się lampka z napisem „Champions League”. Popatrzmy choćby na napastników. Straciliśmy wielu takich, którzy swoją obecnością na boisku mogliby przesądzić o awansie do elitarnych rozgrywek – mówi Engel, który gdy w 2005 roku trenował Wisłę Kraków, stracił Macieja Żurawskiego. – Zastąpił go Marek Penksa. To oczywisty skok jakościowy, ale w złą stronę. Gdy patrzę na inne tuzy, które radziły sobie na scenie reprezentacyjnej, a opuściły Wisłę, to oczywiste staje się, że gdyby przedstawiono im konkurencyjne warunki rozwoju w Polsce, Wisła Kraków powinna dziś osiągać sukcesy w Europie – dodaje.

Beneficjentami byliby kibice
Kontuzjowany jest Marcin Baszczyński, ale jego miejsce zajął Paweł Golański, który nie miał wyjścia – w tak młodym wieku mógł zmienić klub tylko w obrębie ligi. Golański, wraz z 24-letnim Jakubem Błaszczykowskim, szarżują dziś po skrzydle Białej Gwiazdy. I prawdopodobnie nie zmieni tego nic. Błaszczykowski, choć narzeka na przepis PZPN, będzie musiał spędzić w polskiej lidze jeszcze sześć lat. Po przeciwległym skrzydle w pocie czoła zasuwa 32-letni Kamil Kosowski, który - choć dwa lata temu miał ofertę z zagranicy - w końcu nie odważył się wyjechać na Zachód. W środku pola Wisły biega Dariusz Dudka. W bramce stoi Jerzy Dudek, przed nim gra 37-letnia legenda, Tomasz Wałdoch, któremu nigdy nie udało mu wyjechać na Zachód. W 1999 roku miał ofertę życia z Juventusu Turyn...

Gdyby w Polsce wciąż obowiązywał komunizm największe zmiany dotyczyłyby personaliów w składach ligowej czołówki. Choć nie tylko, bo i słabsze zespoły mogłyby liczyć na kilku ponad przeciętnych grajków. – Największym beneficjentami pozostania w kraju kilkudziesięciu dobrych piłkarzy, którzy dziś zarabiają zagranicą, byliby jednak kibice. To oni odczuliby najlepiej zmianę tej tendencji. Bo to nie trenerzy, nie działacze są w tym biznesie najważniejsi, a właśnie fani. Dziś mogą czuć się oszukani, bo w budowie klubów właścicielami rzadko kiedy kieruje troska o rozwój sportowy drużyny. Wymaga to zmiany w mentalności. To często decyzja właścicieli klubów. Potrzebujemy odpowiednich ludzi do zarządzania klubami, którzy będą pamiętać o fanach. W przeciwnym razie zabraknie gwiazd. Gdyby były, stadiony odwiedzałoby dziś dwa razy więcej kibiców niż obecnie – ocenia Engel.

Problem w podobnym stopniu dotyczy wszystkich naszych sąsiadów, którzy do Unii Europejskiej weszli w 2004 roku. Najlepsi z nich, Czesi, mimo świetnego szkolenia właśnie obudzili się z ręką w nocniku. Dostrzegli dno studni i deficyt lokalnych gwiazd, bo – uwaga! – nawet najlepsze zapasy kiedyś się kończą. – Doszliśmy do punktu, w którym kilkudziesięciu graczy na poziomie Ligi Mistrzów gra na Zachodzie, a ostatnie roczniki z jakiś względów nie są tak dobre – opowiada Jan Balicik z gazety „Dnes”. Polska piłka zapasy ma nieciekawe, a wyjazd każdego Murawskiego oznacza stratę nie tylko sportową, ale co istotne również marketingowa. – Nie zrozumieliśmy jeszcze w Polsce tego jak ważną rolę w społeczeństwie może pełnić klub piłkarski, jak istotne dla więzi społecznych i utożsamiania się z regionem może być odpowiednie jego prowadzenie. To da się zapewnić tylko poprzez zatrzymywanie w klubie najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych graczy. Bo to, czego ta liga w tej chwili najbardziej potrzebuje by się rozwijać, to po prostu obecność w niej wypromowanych już lokalnych ikon i ogólnopolskich idoli tłumu – przekonuje Engel.

W ostatnich latach wyjeżdżają jednak nie tylko ikony, bo wyjeżdża byle kto i byle gdzie. Częsty powód? W Polsce zawód piłkarza nie jest szanowany. Dlatego rozglądanie się za transferem zagranicznym to kwestia nie tylko pieniędzy, potrzeby rozwoju, ale i poszukiwania lepszej otoczki. - Niektórzy jednak powinni się bardziej szanować. Nie wiem po co przechodzą do jakiegoś kabaretowego klubu na Zachodzie za 15 czy 20 tysięcy. Kiedyś transfer zagraniczny był bardzo trudny, dziś przypomina łapankę. Pojęcie „transferu zagranicznego” w ostatnich latach bardzo straciło na znaczeniu – mówi Boniek. – Wielu decyduje się na śmierć zawodową i z góry brak regularnej gry. Może z Polski nie zawsze wyjeżdżają piłkarze, którzy później podbijają Europę, ale sam fakt, że w ekstraklasie grali świetnie, świadczy o osłabieniu. Dlatego gdyby złożyć ich jeden do drugiego, to efekt mógłby zaskoczyć wielu. Także w pucharach – opowiada Engel.

Asystentem Jacka Zielińskiego w Lechu Poznań został Andrzej Juskowiak. Niespełniony talent, król strzelców Igrzysk Olimpijskich w 1992 roku, któremu w wieku 22 lat nie pozwolono skorzystać z oferty Sportingu Lizbona. Ponieważ długo grał w Polsce za niskie stawki, dziś żyje z dnia na dzień. Za granicę wyjechał, ale dopiero w wieku 32 lat, bo królem strzelców z Barcelony wtedy zainteresowany był już tylko chiński Jiangsu. W ten sposób kolejarski klub nawiązał współpracę z komunistycznymi Chinami. Władze państwowe przyklasnęły rękami.

Czy tak wyglądałoby życie Andrzeja Juskowiaka? - Na pewno gdybym nie wyjechał, to nie byłbym dziś tym samym człowiekiem. Nie umiałbym języka niemieckiego i portugalskiego, a z tymi atutami jest mi dziś w życiu dużo łatwiej. Do tego spotykałem ludzi wielkiego, światowego formatu jak choćby Jose Mourinho czy Luisa Figo. To mój olbrzymi kapitał, który procentuje. Kto wie co by było gdyby został w Polsce? Może nie byłoby tak źle, bo wydaje mi się, że z dwa-trzy razy byłbym królem strzelców. Mój ostatni klub przed wyjazdem czyli Lech, to była dobra, rozwijająca się drużyna, więc prawdopodobne jest, że gdybym został, to grając corocznie w pucharach na tyle byśmy się otrzaskali, że w końcu osiągnęlibyśmy w nich jakiś znaczący sukces. Na sławę i szacunek zarówno pozostanie w Polsce, jak i wyjazd dają chyba podobne szanse… – zastanawia się Juskowiak.

Na listę strzelców wpisali się Łukasz Madej, Rafał Grzelak, Radosław Matusiak i Przemysław Kaźmierczak. ŁKS Łódź koncertowo ograł Pogoń Szczecin 4:0. – Szkoda, że ich pokolenie zmarnuje komunizm. Mają już 27 lat i praktycznie żadnej motywacji do gry. Są świetni, ale widzą, że wystają ponad poziom ligi, że nie muszą dawać od siebie ekstra. W takich warunkach nie będą już lepsi. Chyba, że lepsza byłaby cała liga – opowiadał anonimowo jeden z działaczy ŁKS-u. – Takie czasy – dodał.

Czy dla szczytnej idei podniesienia poziomu ligi powinniśmy w jakiś sposób próbować ograniczyć wylew talentu poza Polskę? - To nie na miejscu. Jeden chory przepis nie powinien decydować o rozwoju jednostki i jej decyzjach. Wprowadzenie takich zasad byłoby niezgodne z prawami człowieka, bo każdy ma prawo jechać i robić co chce, gdzie chce. W dodatku, zatrzymywanie kogoś na siłę, to działanie hamujące rozwój piłkarza – oponuje Boniek, który był jednym z niewielu piłkarzy, któremu udało się z podobnych zasad wyplątać. - UEFA ostatnio próbuje ograniczyć przepływ piłkarzy, ale tych najmłodszych, do lat 18, całkowicie próbując zakazać tego procederu. To by ochroniło najmłodsze roczniki – sugeruje Engel. – A co z rozwojem piłkarzy? Czy nie powinni się rozwijać? A jeśli wyjazd im to umożliwia, czy nie zasługują na szansę? Wszystko reguluje rynek i niech tak zostanie – przekonuje Jacek Masiota, z zarządu Lecha Poznań i rady nadzorczej Ekstraklasy SA. Gdyby w Polsce nadal obowiązywał zakaz wyjazdów zagranicznych, wielu piłkarzy prawdopodobnie nie dostałoby swojej szansy. – Jacek Krzynówek pewnie grałby dziś w pierwszej lidze polskiej, ale kto wie, czy potrafiłby się w Polsce zmotywować tak bardzo, że osiągnąłby ten poziom piłkarski, który prezentował w Bundeslidze. Wielu by utknęło w Polsce. Skoro w bramce Legii stał Boruc, to jakie szanse na rozwój talentu miałby Fabiański? Raczej niewielkie – mówi Mirosław Szymkowiak, który z Polski wyjechał dopiero w wieku 29 lat.

Przed pierwszym gwizdkiem flagę z napisem „Chcemy wolności” zarekwirowały brutalnie działające oddziały milicji. Na stadionie Lechii Gdańsk siedziało już dwadzieścia tysięcy kibiców. Połamane ławki, słabe jupitery oświetlające boisko, zardzewiałe barierki, rozsypujące się wejście główne. W takich warunkach przyszło kibicom oglądać ten mecz. W drugiej połowie nad stadionem szalała burza, dlatego zmokli wszyscy bez wyjątku kibice.

Atrakcyjniejsza liga sportowo, ale brzydsza na trybunach? - To nie byłoby możliwe, bo popatrzmy UEFA nawet komunistycznej Białorusi narzuca pewne wymogi licencyjne. Nawet gdybyśmy w Polsce wciąż mieli komunizm, stadiony nie byłyby dużo gorsze niż obecne – twierdzi Engel. Trudno za to ocenić jak wyglądałaby reprezentacja, bo z jednej strony w tym wieku trzykrotnie awansowaliśmy do ważnych imprez głównie dzięki piłkarzom ukształtowanym za granicą, a z drugiej - gdyby w lidze nie grali obcokrajowcy, więcej szans otrzymywaliby w niej Polacy… – Wszystko i tak rozbijałoby się o szkolenie, które kiedyś dzięki pomocy zakładów państwowych było na poziomie Bayernu Monachium. Nie wykorzystaliśmy jednak dawnych sukcesów, żeby zbudować jakieś ramy i podstawy ku rozwojowi kolejnych pokoleń. Podobnie jak zginęła szkoła bokserska, tenisowa, zginęła też szkoła Kazimierza Górskiego. Dlatego tak długo jak nie zorganizujemy tego szkolenia, to ekstraklasie nie pomogą nawet piłkarze, którzy wyjechali w ostatnich dwóch dekadach. Bo co to za piłkarze? – lekceważy swoich następców Jan Tomaszewski. – Powrót Marka Saganowski? Nie sądzę, by tacy piłkarze byli w stanie w aż tak znaczący sposób podnieść poziom ligi. Czy on w jakimkolwiek zagranicznym klubie był aż tak wyróżniającym się piłkarzem? – narzeka Boniek.

Mimo to dobrze, że coraz częściej nasi wracają. Bo skoro wyjechali do lepszych lig, to znaczy, że ktoś ich w lepszych ekstraklasach chciał. Wyższe umiejętności od naszych ligowych „szarych myszek” na pewno więc posiadają. Casus Jacka Bąka, Arkadiusz Radomskiego i Marcina Mięciela świadczy jednak również o tym, że warunki, którymi możemy skusić wciąż nie wystarczają. Nasi piłkarze chcą wracać z Zachodu, ale dopiero w momencie, w którym ligom zagranicznym oddali już wszystko to, co mieli najlepsze. Tym samym pozbawili nas oglądania setek pięknych bramek, tysięcy wślizgów i podań. Dlatego trzymajmy Roberta Lewandowskiego tak długo jak to możliwe, a młodym zdolnym pozwalajmy odchodzić, ale tylko do dobrych klubów. Bo inaczej to my tu drugiej Japonii długo nie zbudujemy. PRZEMYSŁAW ZYCH

PS. Oczywiście chyba nikt nie zamierza uwierzyć, że wchodzi tu 1106 osób.

piątek, 21 sierpnia 2009

W DOMŻALE PODZIWIAŁO GO 500 OSÓB



Z Andrażem Kirmem rozmawialiśmy tydzień temu w Krakowie. Miejsce: pawilon medialny Wisły. W ocenie Rafała Lebiedzińskiego - lepszy niż FC Barcelony.

Blisko Zachodu są również zasady - w czasie wywiadu obok rozmawiających siedzi rzecznik prasowy. To nie jest Legia Warszawa, gdzie przed stadionem zaczepiasz piłkarza i z nim rozmawiasz. W Krakowie też wszystko niby fajne, niby dostępne, ale jednak takie sterylne. Ten wentyl bezpieczeństwa... W takich warunkach ciężko zadać jakieś niewygodne pytanie. W końcu czujesz się jak gość - tu nie wypada się awanturować.

W dniu wyjazdu zaskoczył mnie Wawrzyn, bo w "PS" poszedł jego i Marka Gilarskiego tekst o Kirmie (sylwetka). Dlatego w pociągu, głośno przeklinając imię Wawrzyna, trzeba było kreślić wymyślone pytania i odwrócić o kilkadziesiąt stopni - jak ja to nazywam - kąt, pod których zaatakowaliśmy Kirma.

Andraż w czasie rozmowy skarżył się na poziom agresji na polskich boiskach. Dzisiejszy mecz Wisły z Arką chyba nic w tym temacie nie zmienił. Kopany, pomatiany, szturchany - ale to dobrze dla niego. Niech się uczy. Zawsze mnie jednak dziwi jak ci piłkarze ze Słowenii, Słowacji (Singlar), Czech (Jirsak), zawsze mówią, że u nas gra się szybciej i agresywniej. Tylko jakoś później wyników nie mamy...

Dobrze chociaż, że są fani. Nie wiem jeszcze, ilu kibiców oglądało dzisiejszy mecz w Gdyni, ale pewnie takie tłumy dotychczas podziwiały Andraża w czasie meczów słoweńskiej kadry. Bo w Domżale - to mistrz Słowenii 2007 i 2008! - mógł na trybunach liczyć na maksymalnie 500 osób... Czasami jednak jestem dumny z polskiej Ekstraklasy.


PS. Marcelo, Diaz, Kirm, Alvarez - wszyscy w pierwszym składzie. Czy Wisła na pewno cały czas robi złe transfery?

Wywiadzik poszedł w poniedziałkowym FN:

Gdy przyszedłeś do Wisły, od razu powiedziałeś, że spodobały Ci się plany klubu. Co właściwie powiedziano Ci o Lidze Mistrzów? Roztaczano przed Tobą jakieś dokładne plany zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów w ciągu na przykład dwóch lat?

Obyło się bez szczegółów, ale powiedziano mi o wielkich planach gry w europejskich pucharach, które miała Wisła. Powiedziano mi, że nawet zakwalifikowanie się do Ligi Mistrzów jest możliwe. No niestety, nie udało się, ale życie idzie naprzód. Teraz musimy skupić się na ekstraklasie. Liga Mistrzów mogła być dla nas wielkim wyzwaniem… Po meczu w Tallinie w szatni panowała straszna cisza.

To była Twoja trzecia próba zakwalifikowania się do Ligi Mistrzów. Wcześniej dwukrotnie nie wyszło Ci z mistrzem Słowenii, Domżale w meczach z Dinamo Zagrzeb. W nich podobnie jak w meczu z Levadią też strzelałeś w słupki, poprzeczki…

Tak było. Ale o tym nie myślę zupełnie. Nie wiem, skąd to się bierze. Może po prostu szczęście nie było po mojej stronie? Wychodzę na każdy mecz z czysta kartą, myślę tylko o tym, co dzieje się dziś.

Jak wspominasz mecz eliminacji mistrzostw świata między reprezentacją Słowenii z Polską we wrześniu zeszłego roku? Było 1:1.

Nie byliśmy zadowoleni po tamtym spotkaniu. Trochę rozczarowani, bo wykreowaliśmy wtedy więcej okazji niż Polacy. Być może wtedy powinniśmy wygrać tamten mecz? Choć oczywiście po jakimś czasie zaczęliśmy uważać, że remis we Wrocławiu był sukcesem. Z tego meczu pamiętam gracza Borussi Dortmund (Jakub Błaszczykowski – przyp. red). Także numer osiem, Roger Guerreiro. Oczywiście bramkarza. Po lewej stronie był człowiek, który wcześniej grał w Bayerze Leverkusen… Krzynówek? Tak więc mieliście dobry zespół tego dnia.

Wtedy zagrał również Mariusz Jop, Twój kolega klubowy.

Naprawdę? Nie pamiętam tego. Jakoś umknęło mi to w pamięci. W ogóle nie rozmawialiśmy o tym meczu. Sam zresztą nie obejrzałem go na DVD.

Jak pokonać Irlandię Północną? Gramy z nimi 5 września. Wam udało się to na własnym stadionie.

Gdzie gracie? U siebie? My wygraliśmy 2:0. Kiedy graliśmy z nimi wyszli strasznie defensywnie. To silni piłkarze. Ciężko w ogóle coś zrobić, gdy ma się na plecach kilku wielkich piłkarzy. Zapomnijcie o dryblingu. Są skoncentrowani na walce, podstawą ich gry jest agresja… Generalnie myślę, że zarówno Polacy, jak i Słoweńcy mają dużo lepszych zawodników. Przeciw nam w Mariborze wystawili pięciu nominalnych obrońców, którzy mimo, że mecz zaczęli na innych pozycjach, to później cofali się już tylko do obrony. Tak samo będzie, gdy to wy z nimi zagracie. Nasza kadra również w Belfaście była lepsza, ale ten mecz przebiegał bardzo dziwnie, strzelaliśmy w słupki, i przegraliśmy 0:1. Nie wiem zresztą, czy Irlandczycy nie lepiej grają u siebie, ze względu na doping fanatycznej publiczności.

Wciąż wierzycie, że się zakwalifikujecie? Macie przecież kilka punktów straty do pierwszego miejsca.

Oczywiście. Trochę czeka nas trudności przy tym, ale celujemy w trzy zwycięstwa tej jesieni. By to osiągnąć musimy pokonać Polskę. To dla nas najważniejszy mecz. Nie ważne, że to tak mały kraj. Myślę, że nawet z tego powodu zakwalifikowanie się do RPA dla nas znaczyłoby trochę więcej niż dla was. Do tego piłka w Słowenii nie jest najpopularniejszym sportem. Koszykówka, piłka ręczna – to się u nas liczy. Myślę jednak, że przed naszą generacją czeka JEST również wielka przyszłość. Większość z nas jest młoda i będzie grać przez kolejne osiem-dziesięć lat. Mimo to już w tym eliminacjach pokazaliśmy klasę. Zresztą Słowacja wyprzedza nas, bo zagrała już dwa mecze z San Marino.

Macie wciąż szansę na awans dlatego, że grupa nie jest za silna, czy dlatego, że rywale, w tym Polska i Czechy, przechodzą trudne momenty?

Grupa oczywiście nie jest najsilniejsza, ale mimo jakiś drobnych potknięć i obniżek formy Czechów czy Polaków, to przecież te drużyny wciąż prezentują się dobrze.

Kto najczęściej pojawia się na czołówkach słoweńskich gazet?

Wciąż dużo mówi się o Zlatko Zahoviciu. Wszyscy go szanujemy za to, że grał w finale Ligi Mistrzów. Teraz jest nas kilku. Koren z WBA, Novaković z FC Koeln. W tej chwili to jednak zupełnie co innego niż kiedyś. Mamy drużynę, a nie gwiazdy.

Kim jest wasz selekcjoner, Matjaz Kek?

Wcześnie sam grał w piłkę i po prostu rozumie, czego potrzebują jego piłkarze. Najważniejsza jest komunikacja. Pozwala nam zrelaksować się w czasie zgrupowań, doskonale organizuje ten krótki czas przed meczem. Kek nie ma jeszcze nazwiska jak Srecko Katanec, który wprowadził nas na Euro 2000 i MŚ 2002, ale przed sobą wielkie możliwości. Może w tej chwili zaczyna się ta sama bajka? Dawni bohaterowie tych imprez dziś zresztą dalej służą słoweńskiej piłce. Zahović to dyrektor sportowy w Mariborze. Miran Pavlin pełni tę samą rolę w klubie Koper. Kolejna, najmłodsza generacja naszych piłkarzy gra w klubach typu Inter Mediolan, Udinese Calcio, Newcastle United. Nie ma sensu obawiać się przyszłości naszego futbolu.

Jak zarekomendowałbyś swój kraj?

To piękne miejsce. Mamy w nim wszystko. Góry, rzeki, lasy. To w dodatku blisko Włoch. No i mamy już walutę euro. Wiele rzeczy jest podobnych do Polski, może za wyjątek dróg, bo lepsze są jednak w Słowenii. Różnice nie są tak wielkie jak w przypadku kogoś, kto przyjechałby z Brazylii. Co do mentalności, to nie poznałem jeszcze na tyle wiele Polaków, by móc powiedzieć jacy jesteście. Na pewno jesteście otwarci, pomocne jest, że wielu waszych rodaków mówi po angielsku.

Jak Ci idzie z językiem polskim?

Gdy byłem teraz w Słowenii, to kupiłem mały słownik z polskimi słowami. Uczę się, bo to też kwestia osobistego rozwoju. To chyba normalne, że gdy jesteś w obcym kraju, próbujesz skorzystać tyle, ile możesz. Na razie umiem tylko kilka zwrotów używanych na boisku. Nie wiem, czy kiedykolwiek nauczę się mówić w waszym języku, na pewno będę próbować.

Mamy coraz więcej reprezentantów innych krajów w Ekstraklasie. Ty jesteś kolejnym. To jednak nie dziwne, że jeden z najbardziej utalentowanych słoweńskich piłkarzy trafia do naszej ligi?

Wielu ze znanych słoweńskich piłkarzy najpierw wypromowało się w trochę słabszych ligach. Wybór był świadomy. Tradycja, historia. Zresztą jest nawet lepiej niż przypuszczałem. Oczywiście, było trochę plotek wokół mojego przejścia do wielu innych klubów, ponieważ byłem ostatnim piłkarzem reprezentacji Słowenii, który grał w podstawowym składzie i wciąż występował w rodzimej lidze. Pamiętam, że na różnych etapach interesowało się mną norweskie Tromso, chorwacki Hajduk Split, czy włoskie Chievo. Z tych trzech klubów mój poprzedni klub, Domżale, dostało oferty. Chyba za niskie. Były piłkarz Zagłębia Lubin Jerney Jawornik powiedział mi, że zdecydowanie się na Wisłę, to spośród polskich zespołów jak gdyby wybrać Real Madryt.

Co na zeszłotygodniowym zgrupowaniu reprezentacji Słowenii mówiłeś o polskiej lidze swoim kolegom?

Wspominałem im o tym, że gra się tu bardziej agresywnie, że jest tu więcej szybkich piłkarzy niż w naszej lidze. Żeby sprawdzić jak to będzie wyglądać, potrzebuję więcej spotkań w lidze. Na pewno liga jest na wyższym poziomie.

Do której ligi chciałbyś trafić któregoś dnia? Mówiłeś o ofercie z Chievo Werona.

Wiele o tym nie myślałem, choć gdzieś tam mam pewne myśli, plany, marzenia. Metoda małych kroków jest tu najlepsza. Ważniejsza od myślenia o tym, gdzie się kiedyś trafi jest po prostu codzienna praca. Na pewno podoba mi się styl Premier League. Tam bym pasował. Czuję, że tam powinienem któregoś dnia spróbować.

Polska liga, jak mogłeś zauważyć, jest pełna paradoksów. Jednego dnia grasz na pięknym stadionie w Lubinie, kolejnego - na stadionie w Sosnowcu.

Zgadza się, ale to przecież tylko w tym sezonie. Większość zespołów buduje nowe stadiony. Nie ma zresztą kłopotu, bo jestem przyzwyczajony do takich stadionów. W Słowenii też nie mamy ich za wiele. Jednak gdy mecz się zaczyna, przestajesz o tym myśleć. Nawet do Sosnowca podąża za nami wielu fanów…

Zwykle bywa ich trochę więcej niż tysiąc…

W porównaniu do pojemności stadionu Wisły w Krakowie to różnica, jasne. Ale w Domżale grę mojego zespołu oglądało na co dzień maksymalnie… 500 fanów. Dlatego zresztą wybrałem Polskę. Chcę żeby oglądało mnie dużo więcej ludzi. Domżale to było małe miasteczko, dlatego, gdy pierwszy raz pojawiłem się na Rynku Głównym w Krakowie trochę zdziwiło mnie, że było tam tak wielu ludzi. Kraków ma wszystko – sklepy, restauracje, dyskoteki. Nie chciałem dalej żyć w małym miasteczku.

Strzelisz nam bramkę we wrześniu?

Gdyby to było tak łatwe jak powiedzenie tego, to tak - strzelę! To będzie jednak taktyczny mecz. Początek spotkania będzie wyjątkowo ciężki. Na zgrupowaniu Słowenii trochę chłopaki się ze mnie śmiali, że gram w Polsce, a czeka nas wspólny pojedynek. Na pewno selekcjoner trochę popyta się mnie o Polaków. Trochę będę musiał poszpiegować (śmiech).

Słyszałeś o debiucie Ludovica Obraniaka w polskim zespole narodowym? W środę strzelił dwie bramki, a nawet nie mówi po polsku.

A tak, widziałem w telegazecie. Trzeba na niego uważać? Gra na mojej pozycji? Dzięki za informację, przekażę ją dalej.

Rozmawiali PRZEMYSŁAW ZYCH i RAFAŁ LEBIEDZIŃSKI

wtorek, 11 sierpnia 2009

JAK OLEWAŁ MNIE TAKESURE CHINYAMA



Chwilę się nie odzywałem (miesiąc? trzy tygodnie?), bo i powodu, by się odzywać raczej nie było. Kilka moich lepszych lub gorszych tekstów w „FN” – nic więcej w tym czasie się nie wydarzyło.

Może tylko rozmowa z Takesure’m Chinyamą to ciut trochę „ponad”. Poszła do gazety jakieś 10 dni temu.

OK. Takesure nie powiedział raczej niczego przełomowego. Nikt zresztą tego po Chinyamie nie mógł się spodziewać, choć według mnie to i tak bystrzejszy gość niż połowa polskich piłkarzy. Ważne było po prostu doprowadzenie do samej rozmowy. Od roku wszystkich chcących porozmawiać mało subtelnie spuszczał na drzewo. Ze mną też długo wygrywał, ale się nie dałem.

Takesure to prosty, ale jednak bystry, żyjący według swoich zasad człowiek. Wrzucam tu z nim rozmowę nie dlatego, że jest oryginalna, ale z zupełnie innych powodów. Ze wszystkich rozmów, które sobie ustawiłem, to właśnie zorganizowanie tej, przez 50 minut z Takesurem Chinyamą (nie wszystko nadawało się do publikacji) kosztowało mnie najwięcej cierpień. Rozmowy z Jeffem Bookmanem, Gordanem Golikiem, Edinem Dżeko, Jackiem Zielińskim, Azizem Yildirimem, Mirosławem Okońskim, czy Andrażem Kirmem? Wszystko to była pestka.

Nad Chinyamą zacząłem „pracować” już w maju, gdy przeszedłem do „Magazynu Futbol”, choć już w „Przeglądzie Sportowym” miałem, choć mało rygorystyczny, nakaz zrobienia jakiejś rozmowy z nim (nakaz i mało odpowiedzialności – tej w PS nie miałem wcale - to nienajlepsze, bo rozleniwiające, połączenie, rozwiązanie). Pierwsza próba tak naprawdę miała miejsce gdzieś w marcu. Spytałem, czy pogadamy. Takesure rzucił brutalne:

- What? No way!



Za drugim razem już w „MF” wydawało się, że może się udać. Był maj. Pod stadionem Legii zmiękczałem Takesure'a opowieściami o mojej byłej dziewczynie z Malawi. Umówiliśmy się na kolejny poniedziałek na dłuższą rozmowę, ale - jak się okazało - byłem właśnie zajęty logistyką wylotu na finał Pucharu UEFA do Stambułu. I o Takesurze nie miałem nawet głowy pamiętać. Później były wakacje. Długie…

Na dziesięć dni przed rozpoczęciem sezonu temat odżył. Spytałem Takesure’a przez telefon: - Będziesz jutro na Legii? Kontuzjowany Takesure, w tym czasie przechodzący rehabilitację, odpowiedział: - Nie będę. Mam wolne. – OK – pomyślałem i przyszedłem. Na Legii Takesure oczywiście był. Rozmawiać nie chciał. Powiedział: - Przyjdź w poniedziałek o 12. Gdy przyszedłem, piętnaście minut przed umówionym czasem, Chinyama wyjeżdżał samochodem ze stadionu. Złapałem go w bramie. Kazał przyjść we wtorek o 9 rano. Rozmawiać nie mógł, bo był „zmęczony”. Wprawdzie we wtorek w klubie się pojawił, ale jednak siedem długich godzin później niż obiecał... Drobnostka. Każdą z nich spędziłem patrząc w zegarek, opracowując strategię, wciąż na Legii.

Gdy Takesure o godzinie 18 wyszedł z gabinetu lekarza na stadionie przy Łazienkowskiej przywitał się i powiedział, by zaczekać, wsiadł w samochód i... odjechał!

- Kozak – niech będzie, że to słowo przyszło mi namyśl.

Po chwili Takesure jednak zawrócił, bo zapomniał dokumentów! Wtedy udawał już, że mnie nie widzi. Stojący obok dyrektor sportowy Legii Mirosław Trzeciak tylko się uśmiechnął. „Sami jesteście sobie winni”. Po chwili „Chini” z dokumentami odjechał. Opadły mi ręce. Takesure zatrzymał się jednak 30 metrów dalej. Wysiadł z samochodu. Trochę nawijki i w końcu udało mi się namówić go na rozmowę. „Chini” wskazał klinikę, w której przechodził zabiegi. Tam o umówionej porze dzień później był. Poszliśmy do pobliskiej restauracji. Takesure jadł lunch, ja piłem colę i zadawałem pytania…




Teraz czas już na wywiad. Historia jak do niego doszło (żałuję) jest niestety ciekawsza niż sam wywiad. Satysfakcję dało mi tylko wyciągnięcie z niego kilku zdań o morderstwach w Somalii.

Dlaczego tak trudno z tobą porozmawiać? Nie chcesz rozmawiać z dziennikarzami?

Od wielu, wielu miesięcy z nikim nie rozmawiałem. Dosłownie z nikim. Mimo to w polskich gazetach pojawiają się wywiady ze mną czy też teksty z moimi wypowiedziami! Nie muszę czytać waszych gazet, choć idzie mi to coraz lepiej, bo zawsze znajdą się znajomi, którzy mi je przyniosą i pokażą zmyślone wywiady ze mną. Mówią patrz, wywiad z tobą, patrz, twoja wypowiedź. Pytają się mnie, czemu powiedziałem to, czy tamto, a ja tylko wzruszam ramionami i mówię: - Z nikim nie rozmawiałem. To jest powód dlaczego nie udzielam wywiadów. Do tego są sprawy, o których kiedyś pisano w niewłaściwy sposób, wymyślano sporo bzdur. Chodzi o moje rzekome kłopoty z sercem. Chwila rozmowy z drugim człowiekiem wystarczy mi by go ocenić. Tak samo jest z dziennikarzami. Od razu widzę, jaki ma charakter. Dlatego rzadko z kim rozmawiam.

Skąd wiesz jacy są?

Gdy chodziłem do szkoły w Zimbabwe, obok historii, z której dużo do dziś pamiętam, miałem taki przedmiot, który nazywał się stosunki międzyludzkie. Choć musiałem postawić na piłkę i przez to ostatecznie nie znalazłem czasu ani na zrobienie matury, ani na samo ukończenie tego przedmiotu, to właśnie w tej dziedzinie byłem najlepszy. Widzę jak ludzie się zachowują i wyciągam wnioski.

Przejmujesz się, gdy wypisują o Tobie takie rzeczy?

Szczerze? Zupełnie nie. Możecie pisać co chcecie. Nawet zniszczyć moją karierę! Bardzo proszę… To dobre dla was, żeby sprzedać gazetę… I tak osądzi was Bóg. Wiem, że jak wyjdziesz, to i tak pozmieniasz wszystko, co powiedziałem *

Czy mimo wszystko jesteś zadowolony z gry w Legii i swojego pobytu w Polsce? Mieszkasz tu już dwa i pół roku.

Podoba mi się tu. W ogóle nie myślę o żadnej zmianie czy to kraju czy klubu. Poza zimowymi miesiącami, kiedy tęsknię za Zimbabwe, jest naprawdę w porządku. Na dodatek teraz jest mi dużo łatwiej w szatni, bo mówię już po polsku. Jak się nauczyłem? Przez praktykę i z telewizji. Gdy podchodzili do mnie i mówili „dzień dobry”, to się nauczyłem witać, i tak dalej, i tak dalej. Każdego dnia. Zresztą, gdybyś spytał kogoś w Legii o mnie, każdy by ci powiedział, że to ja się uśmiecham i żartuję najczęściej. Chcę tu zostać, nie wiem na jak długo, ale kontrakt mam na dwa lata. Cieszy mnie, że stadion Legii już wkrótce będzie mógł pomieścić wszystkich, którzy chcą zobaczyć nasz futbol. Na dodatek, każdego roku podnosi się poziom ligi. Odczuwam to.

W Warszawie mieszka sporo ludzi z Afryki. Istnieje tu jakaś afrykańska społeczność? Wychodzisz często z domu?

Nie piję piwa i z reguły przesiaduję w domu. Gdy moja rodzina jest w Warszawie, w domu spędzam trzy czwarte czasu. Czasami wpadnie do nas z rodziną Dickson Choto, który jest dla mnie jak brat, bo pochodzi z tego samego plemienia Shona Catolica. Czasami to my pójdziemy do nich. Kiedy w sobotę Legia gra gdzieś na wyjeździe, moja żona często wychodzi gdzieś na miasto z naszymi rodakami. Ich w Warszawie jest mnóstwo. Gdy tylko do Polski przyjeżdża mój agent Wiesław Grabowski, to też zawsze się z nim spotkam. Naprawdę nie czuję się tu samotnie. Za dwa tygodnie dołączy do mnie moja żona, która po porodzie przebywa w Zimbabwe.

Niedawno tam byłeś. Jak dziś wygląda sytuacja w twoim kraju? Zimbabwe kiedyś było ponoć najpiękniejszym krajem Afryki. Rządy Roberta Mugabe doprowadziły jednak do krachu wszystkich instytucji państwowych.

Jest coraz lepiej. Wydaje mi się, że już w przyszłym roku wszystko będzie normalne, tak jak kiedyś. Wszystko załamało się około 2002 roku. Chleb dziś kosztuje około 70 centów amerykańskich. Rząd zdecydował się bowiem ratować fatalną sytuację i zbić inflację za pomocą amerykańskiej waluty. Ale denerwuje mnie to, że światowe media ciągle piszą, że w Zimbabwe morduje się ludzi, cały czas negatywnie o moim kraju. A gdzie się to nie zdarza? W Somalii nie? Ludzie wszędzie umierają przez politykę. Pojedź do Londynu, tam nie giną ludzie?

Giną jednostki, ale nie tysiące…

A jaka to różnica. Jednostki czy tysiące. To zawsze jest śmierć. Dla mnie Zimbabwe zawsze było w czołowej dziesiątce krajów afrykańskich. Teraz Mugabe rządzi z premierem Morganem Tsvangiraiem, z którym wcześniej walczył. Ale więcej nie chce rozmawiać o polityce. Zimbabwe to przede wszystkim piękne pejzaże i zwierzęta. Jeśli chciałbyś zobaczyć jakieś zwierze, które wiesz, że istnieje na Ziemi, leć do Zimbabwe. Tam możesz zobaczyć każdy gatunek.

Polecisz na mistrzostwa świata w RPA w przyszłym roku?

Nie ma innej opcji. To po prostu konieczność. Gdy w czerwcu odpoczywałem po sezonie w Zimbabwe, wybrałem się z Harare do RPA na jeden z meczów Pucharu Konfederacji. RPA z Nową Zelandią albo z Irakiem, nie pamiętam który. Zresztą, jak byłem wtedy w domu, któregoś dnia włączam telewizor, a tam nie zgadniesz kto. Prezes waszej federacji Grzegorz Lato na wycieczce przy wodospadach Wiktoria w Zimbabwe. Chyba był tam po to, by znaleźć ośrodki treningowe dla polskiej reprezentacji. Liczę, że te mistrzostwa w sąsiednim RPA dadzą również dużo mojemu krajowi.

Ile gole strzelisz w tym sezonie?

Nie lubię rozmawiać o futbolu i w ogóle obiecywać, gdy jestem kontuzjowany. Jeszcze nie kopnąłem piłki. Gdy stanę na nogi i wrócę do składu Legii, wtedy powiem, ile mogę strzelić. To jedna z reguł, którymi się kieruję. Ile razy zdarzało się, że mówiłem, że strzelę dwanaście goli, a dziennikarz mnie nie rozumiał i pisał w gazecie: Chinyama strzeli dwadzieścia! Tak samo jak nie jestem ci w stanie powiedzieć gdzie lepiej wygrywać – w lidze, czy w Europie? Wszędzie. Wracam do treningów za tydzień czy dwa, a do składu pewnie chwilę później. Wtedy o tym pogadamy.

Pytanie, które każdy chciałby ci zadać. Strzelasz sporo, ale też często notujesz efektowne pomyłki. Jak wtedy w Krakowie…

Zawsze jest jutro. Zawsze wschodzi słońce. Piłka jest grą pełną szans i pomyłek strzeleckich. To część futbolu. W Krakowie to nie był po prostu mój dzień. Gdybym nie strzelał goli, ktoś mógłby powiedzieć, że to objaw braku koncentracji, ale przecież strzelam je w innych meczach. Dlaczego więc mnie o to pytacie?

Najtrudniejsi rywale w polskiej lidze, z którymi grałeś?

To piłkarze z czołówki. Arkadiusz Głowacki z Wisły i Manuel Arboleda z Lecha Poznań. Szanuję ich, tak jak oni szanują swoich rywali. Celem ich gry nie jest skrzywdzenie przeciwnika, skopanie go po nogach, tylko co najwyżej wybicie piłki. To widać tylko z perspektywy boiska.

Który z piłkarzy Legii potrafi dograć ci najlepszą piłkę?

Roger. Po prostu jest w stanie wykreować ich najwięcej. Tu nie chodzi o to w jaki sposób podaje, jaką częścią stopy. Liczy się zwyczajnie efekt jego gry.

Ostatnio chodziły plotki o twoim transferze do Trabzonsporu. Rzekomo był zainteresowany. Coś słyszałeś? Znasz w ogóle ten klub?

Tak, znam, ale nigdy nie słyszałem niczego, w tym czasie byłem w Zimbabwe. Skąd mam wiedzieć, czy ktoś nie obudził się któregoś dni i po prostu nie powiedział: - O, sprzedam swoją gazetę zmyślając plotkę, że Chinyama przejdzie do Turcji. Myślisz, że jest inaczej? Mój agent nic mi nie mówił, więc nie ma tematu.

Czemu nie grasz w reprezentacji Zimbabwe? Masz tylko kilka spotkań na swoim koncie.

Po prostu w Zimbabwe jest mnóstwo lepszych piłkarzy niż ja. Jak mogę oczekiwać miejsca w składzie, gdy selekcjoner ma tyle opcji. Moi rodacy grają w ligach Holandii, Anglii, Francji.

Niektórzy wcześniej mnie ostrzegali – Chinyama nie mówi po angielsku, daruj sobie. A ty po angielsku mówisz świetnie…

Oczywiście, że tak. W Zimbabwe każde dziecko musi umieć mówić po angielsku, którego zaczyna się uczyć w przedszkolu, bo w przeciwnym razie, nie może pójść do szkoły podstawowej. Jeśli nie mówisz, powiedzą ci: „dzięki, spróbuj kiedy indziej”. Podobnie jest z moim synem. Jeśli odezwiesz się do niego, ten odpowie ci po angielsku. Podobnie syn Dicksona Choto.

Wrócisz kiedyś do Zimbabwe?

Dzień, w którym zakończę karierę, będzie moim ostatnim, który spędzę poza moją ojczyzną. Jeśli dziś skończę z piłką, to jutro ląduję w Harare.

Rozmawiał PRZEMYSŁAW ZYCH


* Na naszą prośbę rozmowa została autoryzowana przez Takesure’a Chinyamę.