niedziela, 4 grudnia 2011

RZUTY WOLNE W EKSTRAKLASIE? SZTUKA, KTÓRA ZANIKA...

Leszek Pisz. Legenda. W latach 1990-2011 to on zdobył najwięcej bramek z rzutów wolnych w ekstraklasie. Łącznie 17. Drugi jest Dariusz Dźwigała - 14. Trzecie miejsce to Tomasz Kiełbowicz i Maciej Iwański - po 12. Sebastian Mila? Siedem...

"Sztuka, która zanika"
(Przegląd Sportowy, 18.11.2011)

[wkrótce wrzucę dokładne statystyki!]

W ostatnich 20 latach w ekstraklasie strzelano w sezonie od 16 do 33 goli bezpośrednio z rzutów wolnych. Tymczasem na dwie kolejki przed półmetkiem obecnych rozgrywek w taki sposób zdobyto... dwie bramki.

- W trakcie odprawy przed meczem z Sokołem Pniewy trener Paweł Janas powiedział do mnie: „Jak będzie wolny na lewą nogę, to możesz odegrać do Krzyśka Ratajczyka, żeby on sobie huknął z daleka do bramki". No i sędzia taki wolny odgwizdał – przypomina sobie Leszek Pisz.
– Ustawiłem piłkę i wołam tego Rataja. Patrzę, biegnie! Zwarty i gotowy. Przebiegł na sprincie dobrych 70 metrów, zaczął przygotowywać i napinać te swoje mięśnie. Ale jak tylko dobiegł, to uderzyłem bezpośrednio. Wpadło. Wygraliśmy! Jedyny, który nie podbiegł z gratulacjami, to był wściekły i zadyszany Rataj. Po meczu krzyczał: „Po co targałeś mnie pół boiska, skoro sam strzelałeś?" – śmieje się rozgrywający Legii z lat 90. i jeden z najwybitniejszych wykonawców rzutów wolnych w historii polskiej piłki.

Piłkarski certyfikat
Tacy jak on mogą drażnić graczy dzisiejszej ekstraklasy: Jeśli nigdy nie trafiłeś z wolnego, to czy na pewno jesteś piłkarzem? – mógłby podpytywać ich z uśmiechem. Gol z rzutu wolnego to jak certyfikat świadczący o najwyższej jakości piłkarskiej. Tymczasem w lidze takich goli pada coraz mniej.

Nowe pokolenia kibiców mają tylko cień szans na wspomnienia, jakie przechowują starsi fani. Jednym przyjdzie do głowy Edson, innym bramka Tomasza Kiełbowicza, a pamiętający dawne czasy będą rozpływać się nad Kazimierzem Deyną czy Ryszardem Tarasiewiczem. Jeszcze w latach 90. Paweł Miąszkiewicz, Rafał Siadaczka czy Roman Szewczyk potrafili strzelać po dwa takie gole w trakcie jednego meczu, a co jest dziś? Dwa gole z wolnych padły jak na razie w... całym sezonie.

– Chyba dziś piłkarze ekstraklasy nie pracują nad tym elementem albo rzuty wolne przestały być ważne. Dobrze ułożoną stopę mają Sebastian Mila i Maciej Rybus, ale... jakoś nie widać efektów – ocenia Pisz. – A przecież taki strzelec w składzie to ogromna korzyść dla zespołu. Mnie najwięcej radości dawały wolne, które strzelałem w ostatnich minutach, gdy nie szło. Bywało tak, że męczyliśmy się w końcówce. Oj tak, Legia nie zawsze grała pięknie. No to pomagałem. I w podobnych sytuacjach najlepiej widać wartość takich piłkarzy – dodaje.

Pisz w sezonie 1994/95 potrafił strzelać gole ze stojącej piłki w trzech ligowych meczach z rzędu! Przerywał męczarnie z Hutnikiem Kraków i Stalą Stalowa Wola, wygrywał mecze w ostatnich sekundach z Pogonią Szczecin i Stomilem Olsztyn. Bez tego nie byłoby tytułu, nie byłoby ćwierćfinału Ligi Mistrzów.

Teraz ich brakuje. Ostatni Mohikanin w ekstraklasie, który potrafi uderzać ze stojącej piłki, to Mila. W tym sezonie zrobił to dwa razy – w el. Ligi Europy i meczu ligowym. To niezłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że wielokrotnie decyduje się na wrzutkę na głowę wysokiego stopera.

Drugim szczęściarzem jest Tomasz Lisowski z Korony. W tym przypadku trudno uznać, czy to prawidłowość, skoro to dopiero jego drugi taki gol w poważnej piłce. W poprzednim sezonie jedynym, który potrafił powtórzyć skuteczny strzał z wolnego, był Mateusz Klich. Strzelone na wiosnę trzy gole z wolnych pomogły mu w transferze do VfL Wolfsburg.

– Jest ta posucha. Może spowodowana tym, że teraz obrońcy rzadziej faulują przed polem karnym? – zastanawia się Tomasz Kiełbowicz. – Poziom bramkarzy jest dziś znacznie wyższy niż kiedyś, ale faktycznie gdy wchodziłem do ligi piłkarzy, którzy potrafili wykonywać wolne było dużo... – przyznaje Mila.

Niezrównany Pisz
Liczby wręcz porażają. Niegdyś do siatki wpadało rocznie ponad 30 strzałów ze stojącej piłki, a najlepsi w ciągu roku powtarzali takie zagranie po kilka razy. Jednak żeby znaleźć zawodników, którzy kończyli sezon z pięcioma trafieniami, trzeba cofnąć się aż do lat 90. Ostatnio byli to Paweł Miąszkiewicz (1997/98), Sławomir Wojciechowski (1996/97) oraz Pisz (1995/96).
Tyle że on bije ich na głowę – rok wcześniej zdarzyło mu się też zdobyć aż 7 bramek z wolnych, a w omawianym sezonie szósty padł w Lidze Mistrzów, a jeszcze jeden po strzale... bezpośrednio z rogu!
– Czasem największe korzyści przynoszą spontaniczne lub ryzykanckie pomysły, a nie wyćwiczone schematy. Pamiętam, że kiedyś udawaliśmy, że strzelam, a podawałem Jurkowi Podbrożnemu i on ładował obok muru. Kilka razy wpadało... Nieraz pomagało mi „przedłużenie muru", który budowali napastnicy – przypomina Pisz i zanosi się od śmiechu.

Konsekwentnie przez lata w ciuciubabkę z bramkarzami bawił się też Dariusz Dźwigała, notując trafienia aż w dziesięciu sezonach. To on jest wiceliderem klasyfikacji ostatnich lat (14 goli ligowych i 5 w różnych pucharach). Na wyróżnienie zasługuje również osiągnięcie Iwańskiego – 12 goli w ekstraklasie oraz 4 kolejne strzelone w rozgrywkach pucharowych.

Drażliwy temat Mili
Podobnie rzecz ma się z Milą, za którym podąża fama dobrego wykonawcy wolnych od czasów bramki wbitej Davidowi Seamanowi. Wtedy (sezon 2003/04) miał swój najlepszy czas – trzy gole łącznie z bramką na stadionie Manchesteru City. Do dziś zgromadził w lidze siedem takich trafień oraz dwa w europejskich pucharach.

– Mało! Gdy słyszę, ile goli z wolnych strzelił brazylijski bramkarz Rogerio Ceni, to... wpadam w depresję! Dochodzi do mnie, że ja co najwyżej jestem chłopakiem, który ma szansę coś strzelić z wolnego. Gdybyś policzył wszystkie moje bramki, także dla kadry z Estonią, czy młodzieżówce oraz w finale Pucharu Austrii, to może zakręciłbym się koło dwudziestu. Daleko mi do Pisza czy Juninho Pernambucano... (ok. 60 goli – przyp. red.). Liczba tych moich wykorzystanych wolnych to dla mnie naprawdę drażliwy temat! – śmieje się Mila.

Strach przed faulem
A Rybus, o którym mówił Pisz? On strzelił dotąd w lidze... jednego wolnego. Dlatego ostatni wybitny wynik w tym elemencie w trakcie jednego sezonu zanotował Semir Stilić (2008/09). Jego zdobycz rozkłada się na ligę (dwa gole) i Puchar UEFA (trzy).

– To wszystko prawda, ale zwróciłbym też uwagę na to, że w obecnym sezonie Rybus zaliczył po wolnych kilka asyst. Legia zdobyła sporo goli po dośrodkowaniach ze stałych fragmentów odgwizdanych w bocznych sektorach boiska. To też jest wymierna korzyść dla drużyny – przyznaje Kiełbowicz.

Wszyscy potwierdzają, że posiadanie skutecznego egzekutora znacznie ułatwia życie napastnikom. Wiedzą, że mogą pozwolić sobie na więcej w meczu, gdyż nikt nie odważy się ich sfaulować. A ile powinno się strzelać goli w sezonie?

– Ha, nie to jest istotne. Wolny po prostu zawsze musi być zagrożeniem! Jak rozpoznać, że mamy do czynienia z dobrym wykonawcą? Można tak powiedzieć, gdy widzimy, że obrońcy rywala czują strach przed sfaulowaniem piłkarza z jego zespołu. To musi być ktoś taki, żeby obrońcy wiedzieli, że nie mogą sobie pozwolić na faul przed polem karnym. Są tacy w lidze? – pyta retorycznie Pisz, który przez całe życie trenował stałe fragmenty.
Gdy reszta zespołu Legii szła biegać do lasu, rozgrywający brał sztuczny murek i ćwiczył. Kilka razy objeżdżał z nim całą szesnastkę, od lewej do prawej. – Waliłem z każdej pozycji. Ktoś powie, że to nie ciężka praca, ale ja po tych ćwiczeniach miałem zakwasy. No, ale efekty były...
KIM JEST WOJCIECH PAWŁOWSKI?

Młody właśnie nawrzucał Johanowi Voskampowi...

"Niech Legia żałuje"
(Przegląd Sportowy, 21.10.2011)

Tekst, dzięki któremu kibice w całej Polsce po raz pierwszy usłyszeli o "rekordzie Fabiańskiego", a 44 tysiące fanów na meczu Śląsk - Lechia krzyczało w 30. minucie: "Wojtek Pawłowski!". Tak, to właśnie wtedy pobił "rekord Fabiańskiego".

:)

Bramkarz urodzony w 1993 roku wyrwał się z objęć Legii, a teraz spróbuje nie puścić gola w meczu z Lechem i nawiązać do rekordu Łukasza Fabiańskiego, najlepszego debiutanta ostatnich lat.

CZYTAJ TEŻ: Pawłowski - zapatrzony w Artura Boruca 

- W Legii sprawdzano mnie trzy razy. Przez kilka dni w Młodej Ekstraklasie i drużynie juniorów. A potem znów, parę treningów... Trzeci raz wróciłem do Warszawy, gdy zaproszono mnie na mecz między juniorami Legii a kadrą Polski. To miał być test ostateczny, ale nic z tego nie wyszło – rozkłada ręce Wojciech Pawłowski.

– Doszły mnie słuchy, że przy Łazienkowskiej oceniono, że jestem na równym poziomie z innymi bramkarzami tego rocznika. „Na razie odpuszczamy, zobaczymy, co z nim będzie dalej" – padła odpowiedź – przypomina sobie.
– Marek Jóźwiak, wtedy szef skautów w Legii, przekazał mi opinię trenera bramkarzy (Krzysztofa Dowhania – przyp. red.). Stwierdzono, że zawodników o takich parametrach i możliwościach rozwoju już mają w klubie – mówi Mariusz Lenartowicz, ówczesny trener nastolatka w Bałtyku Koszalin.

Fabiański zagrożony
Minęły dwa lata od testów przy Łazienkowskiej. Jakub Szumski, który wtedy okazał się lepszy, wciąż nie zadebiutował w ekstraklasie, a odtrącony Pawłowski stoi przed szansą pobicia rekordu ligi ostatniej dekady. Ma szansę zostać najlepszym debiutantem na tej pozycji. Na początku sezonu 2005/06 Łukasz Fabiański, wówczas 20-letni bramkarz Legii nie puścił gola przez 298 minut i skapitulował dopiero w czwartym spotkaniu.
Jeśli Pawłowski wyjdzie obronną ręką z meczu przeciw Lechowi, w kolejnym pozostanie mu tylko pół godziny do pobicia tego wyniku. Jednak wśród bramkarzy, którzy od 2001 roku zadebiutowali jako juniorzy, jego początek kariery okazuje się najlepszy. Z ogromną dozą szczęścia przebija na razie start przyszłych reprezentantów – Grzegorza Sandomierskiego i Przemysława Tytonia.

Ta strata Legii, okazała się więc korzyścią Lechii, która odezwała się wkrótce po warszawiakach. Legia miała podpisaną umowę partnerską z Bałtykiem i mogła przebierać w juniorach koszalińskiego klubu, ale nie skorzystała.
– Gdy odezwała się Lechia, zapytałem wprost działaczy z Warszawy, czy chłopak może jechać. Z powodu tej współpracy Pawłowski nie jeździł nigdzie na testy i czekał tylko na to, czy będzie chciała go Legia. Pozwolili – mówi Lenartowicz i zdradza, że sprawy wzięła w swoje ręce matka piłkarza i to ona postanowiła wyrwać juniora z objęć niezdecydowanej Legii.

– Pamiętam, jak prezes Bałtyku krzyknął przez okno budynku klubowego: – Wojtuś, faks przyszedł z Lechii Gdańsk! Zapraszają cię na testy. Maczałeś w tym palce? – Pawłowski wspomina ten dzień z uśmiechem.
16-latek zdołał jeszcze dwa razy zagrać w piątoligowym Bałtyku i przeniósł się 190 kilometrów na wschód. Zimą 2010 roku trafił na treningi Lechii ME. Raz w tygodniu przychodził na zajęcia pierwszego zespołu, by dalej mógł mu się przyglądać trener bramkarzy Dariusz Gładyś. Pierwszy kontakt był bolesny.
– Początkowe pół roku w Lechii to był dla mnie najgorszy czas. Stresowałem się. Tak bardzo że w debiucie w ME zostałem zmieniony w przerwie, puściłem dwa gole, w tym jednego po błędzie, gdy chciałem złapać piłkę, a wybiłem przed siebie i skorzystał z tego napastnik... Trener miał pretensje, bo w następnych meczach znów miałem udział przy bramkach rywali. A z kolei gdy przychodziłem na treningi do seniorów, to tam wszystko było inne, strzały, zagrania... – kręci głową.

Tę samą barierę musiał pokonać Sebastian Małkowski. Gładyś na początku często na niego pokrzykiwał, a młody nie potrafił się dostosować. – Musiałem zmienić swój styl. Na początku za bardzo starałem się pokazać, rzucałem się i parowałem wszystkie piłki, żeby tylko wyglądało to efektownie. „Nie na tym rzecz polega" – instruował mnie trener i nauczył, że bronienie nie polega na tym, żeby było ładnie. Ma być skutecznie! Żadnego łapania piłki „latając przez rzeczkę", pod publikę – śmieje się. Efekciarskie interwencje to było jednak to, co początkowo skupiło na nim uwagę Legii.

Popis w Warszawie
W 2009 roku 17-latkowie z Bałtyku grali z rówieśnikami z Warszawy mecze barażowe o miejsce w turnieju juniorów młodszych. Remis 0:0 w stolicy to był właśnie popis Pawłowskiego. W rewanżu jednak przegrali, awansowała Legia, która potem została wicemistrzem Polski, a jej wyróżniający się zawodnicy: Michał Żyro i Rafał Wolski, grają dziś w ekstraklasie.
– Było parę sytuacji, w których wtedy się pokazałem. Pamiętam rzut wolny Żyro, który uderzał z połowy boiska, rożne, wyjścia do piłki, strzały głową i z dystansu. Wybijałem wszystkie, stawiałem na efekciarstwo...

Teraz jest skuteczny. Wybronił Lechii kilka punktów, wychodząc obronną ręką w sytuacjach sam na sam z napastnikami. Miał więcej szczęścia niż jego rówieśnik i niegdyś rywal w juniorskich kadrach, Tomasz Kasprzik, który bez straty gola w ekstraklasie wytrwał... 3 sekundy. Tyle minęło od gwizdka sędziego (chwilę wcześniej pojawił się na boisku) do momentu, gdy piłka wpadła do jego bramki po rzucie wolnym Macieja Iwańskiego.
Drugim młodym debiutantem ostatniej dekady na tej pozycji, który też jeszcze nie puścił gola i teoretycznie wciąż może śrubować rekord, pozostaje tylko Filip Kurto (licznik trzeciego bramkarza Wisły stanął na 106 minutach).

Ale nawet udany start w młodym wieku nie gwarantuje mu udanej kariery. Wystarczy spojrzeć na najbardziej nieopierzonych debiutantów ostatniej dekady. Linka i Michałowicz nie mają dziś klubu. Kisiel broni ledwie w GKS Tychy, Kasprzik w LZS Leśnica, Janukiewicz nie rozwinął się, Jarosiński siedzi na ławce w MKS Kluczbork. Białkowski – w Southampton. Rogowski nie żyje.

Trochę postrzelony
– Ma znacznie mocniejszy charakter od kilku z nich. Powiedziałbym nawet, że Pawłowski jest przepewny siebie, niepokorny, wręcz delikatnie postrzelony. Nie było takiego momentu, gdy twierdził, że coś mu nie wyjdzie. No i rzadko spotyka się bramkarza z dobrymi warunkami fizycznymi, który mimo to byłby sprawnym gimnastykiem – przekonuje Lenartowicz.
– Bramkarz zawsze musi być wariatem. Stykowa piłka? Nie można bać się wjechać komuś w nogi. Po kilku ostrych starciach w Lubinie mógłbym powiedzieć, że nadaję się do zmiany, ale zacisnąłem zęby. Przed tym meczem doszły mnie przecież słuchy, że spotkanie z Bełchatowem to miał być mój jednorazowy występ. Że fajnie, iż się pokazałem, ale teraz czas na kogoś innego. Teraz już zapomniałem o tych meczach. Zdarzyło się, miałem dużo szczęścia, więc nie spinam się też przed następnym. O ile zagram... – mówi skromnie i bez tupetu, tak jak oczekuje od niego trener Tomasz Kafarski i Gładyś, który chwilę wcześniej pogroził mu palcem, przestrzegając 18-latka: „Ostatni wywiad w tym tygodniu!".

środa, 21 września 2011

KIM JEST DUDU BITON?

Trudne dzieciństwo i spadające bomby... Kolejna ckliwa, hollywoodzka historyjka o cudownym dzieciaku z charakterem, czy jednak coś więcej?

- W powietrzu cały czas wisiał jakiś problem, coś ciągle się działo. Ludzie pytają mnie, czy żałuję, że przeżyłem tam dzieciństwo, ale ja nie zamieniłbym na nic ani jednej spędzonej tam sekundy - wspomina Dudu Biton, piłkarz Wisły Kraków.

"Człowiek z kamienia"
("Przegląd Sportowy", 16.09.2011)

– Strach poderwał mnie z nóg i wyrzucił z domu. Kazał biec przed siebie. W stronę centrum handlowego. Moja mama pracowała obok. Odgłos wybuchu był przerażający. Zapomniałem o butach i pobiegłem boso. Miałem 12 lat i strasznie się o nią bałem. W powietrze wysadził się Arab. Zginęło dziesięć osób – tak Dudu Biton wspomina dzieciństwo, które spędził kilkanaście kilometrów od zapalnego rejonu, jakim jest Zachodni Brzeg. Życie w Netanyi było jak codzienna gra w ruletkę.

To obszar najbardziej narażony na odwet Palestyńczyków. Tu też przydarzył się jeden z najbardziej krwawych ataków ostatniego dziesięciolecia – w 2002 roku w zamachu zginęło 30 osób.
– To był okropny poranek, ale tak często wyglądała Netanya, miasto problemów. Pamiętam kilka wybuchów w pobliżu domu. Od dziecka byłem świadomy zagrożenia, więc przywykłem. Nie dziwiło mnie, że kilkaset metrów dalej wybucha bomba. My w Izraelu nie boimy się tak bardzo. Tu ludzie zabijają się na co dzień, istnieje problem z przestępczością, a gangsterzy walczą o przywództwo. Na szczęście nigdy nie ucierpiał żaden członek mojej rodziny – wzdycha Biton.

Wychował się w nieciekawej dzielnicy Netanyi. Nazywa się Seli. To oznacza kamień. Ten kamień miał go wzmocnić na całe życie. Dookoła domu panoszył się ciągły bałagan. Bieda na zawsze mogła kojarzyć mu się z hałasem. Docierały do niego tylko kłótnie sąsiadów, a jeśli nie było ich słychać, to tylko dlatego, że akurat ktoś wyzywał się na ulicy lub szmer zagłuszała przejeżdżająca na sygnale policja.

W Seli wychował się bez rodziców. Margalit i Ali rozwiedli się, gdy miał rok. Wtedy wraz ze starszym bratem Samim zamieszkał u babci Rahel. Kobieta mieszkała w Libii i gdy powstawał Izrael, przypłynęła do nowej ojczyzny statkiem z Włoch. Jej córka, matka piłkarza Wisły, po rozwodzie założyła nową rodzinę, ma dziś dwie córki. Ali już nigdy nie ożenił się ponownie.
– Długo wydawało mi się, że taka sytuacja jest normalna. Dopiero później zauważyłem, że każdy mieszka ze swoimi rodzicami. Oni byli gdzieś tam w pobliżu, żyli niedaleko. Mama zabierała mnie na każdy trening, ale moje życie ułożyło się w taki sposób, że nigdy nie miałem okazji mieszkać z rodzicami – rozkłada ręce.

– W tym naszym domu nie było komputera. Wszyscy mieli, a u nas pojawił się dopiero, gdy miałem 18 lat. Do dziś nie mam pojęcia, jak się gra na nim. Inni piłkarze śmieją się ze mnie, że nie potrafię załapać, o co chodzi w tym PlayStation. Mówią, że jestem dziwakiem, ale nie dbam o to. W dzieciństwie żyłem w swoim świecie.

Piłki nauczył się tam, gdzie na co dzień mijał handlarzy narkotyków, czyli na ulicy. To różnica między obecną generacją piłkarzy izraelskich i naszych. Polacy przez godzinę dziennie uczą się futbolu na treningu. Na Bliskim Wschodzie dalej gra się całymi dniami, tak jak w Polsce robiło pokolenie piłkarzy urodzonych w latach 70. Nie dziwne, że Izraelczycy mają obecnie trzy zespoły w fazie grupowej Ligi Europy, a Maccabi Hajfa zabrakło szczęścia w rzutach karnych, by awansować do Ligi Mistrzów. Rok temu w tych rozgrywkach wziął udział Hapoel Tel Awiw, sezon wcześniej powiodło się Maccabi.

Ucieczka z Aten
Biton – jeden ze zdolnego pokolenia dzieciaków, które futbolu uczyły się między blokami – w sobotę rano grywał mecz w szkółce Beitar Nes Tubruk, wracał do domu i dalej kopał z kolegami. W wieku 15 lat stał się etatowym reprezentantem juniorów Izraela i dostrzegł go Panathinaikos, w 2004 roku trenowany przez Itzhaka Shuma. Biton spodobał się rodakowi.
– Przeszedłem dwutygodniowe testy. Podpisaliśmy umowę, przeprowadziłem się do akademii w Atenach. Rozpocząłem treningi i po miesiącu powiedziałem, że mam dość życia w Grecji. Tęskniłem za swoim otoczeniem, nie potrafiłem znieść rozłąki z babcią. Źle z powodu utraty tej szansy się nie czuję. Nie byłem gotowy na pobyt w obcym kraju – mówi.

Nie można jednak powiedzieć, że piłkarza Wisły piłkarsko ukształtowała sama ulica. Akademia Beitaru Nes Tubruk, do której powrócił, to inicjatywa zorientowana na zarobek. Inwestuje w nią między innymi właściciel Maccabi Hajfa, w końcu więc trafił tam też sam Biton.
– Z tej dzielnicy Netanyi wywodzą się naprawdę dobrzy piłkarze, bo dają z siebie wszystko, mają charakter. Dudu pochodzi z bardzo biednej rodziny, więc nauczył się pomagać i ciężko pracować. Potrafi się poświęcać dla innych – mówi trener Zerik Zelzer, który powoływał Bitona do wszystkich reprezentacji juniorskich Izraela. Piłkarz Wisły był ich najlepszym strzelcem, a w 2005 zagrał w mistrzostwach Europy U-17 we Włoszech. Ale najwięcej zyskał na prywatnych lekcjach u Alona Mizrahiego. Najlepszy strzelec w historii ligi izraelskiej (204 gole) przez dwa lata pracował z nim raz w tygodniu.

Szczęście samo przyjdzie
– Alon zwrócił mi uwagę, że muszę więcej harować na boisku. Mówił: „Pomagasz szczęściu, kiedy jak szalony biegasz za każdą piłką. Wtedy szczęście samo do ciebie przyjdzie". Uwierzyłem mu. Gol w meczu z Lechem, gdy poszedłem za strzałem w poprzeczkę, nie był przypadkiem – opowiada.

Biton, wtedy jeszcze gracz Hapoelu Ra'anana, był pierwszym napastnikiem, który znalazł się na zajęciach u Mizrahiego. Drugim był inny chłopak z Netanyi, Shlomi Arbeitman, gracz Maccabi. Supersnajper Mizrahi zabierał na boisko tylko bramkarza i obu graczy.
- Nagle staliśmy się najlepszymi strzelcami ligi! Potem za każdym razem, gdy udzielaliśmy wywiadów, reklamowaliśmy Mizrahiego. Robiliśmy to tak skutecznie, że wkrótce rzucili się na niego młodzi piłkarze i dziś pracuje z około stu napastnikami! Robotę dostał dzięki nam, a my dzięki jego pracy trafiliśmy do dobrych klubów – zachwala Biton.

Shlomi po sezonie 2009/10, w którym strzelił 26 goli w lidze, odszedł za milion euro do Gent. Biton zdobył 12 bramek w rundzie jesiennej i został wypatrzony przez Charleroi. Suma transferu? Pół miliona euro.
Izraelski snajper mógł zostać w Izraelu i trafić do najlepszych klubów – Maccabi z Hajfy i Tel Awiwu. Ale nie chciał, w obu był. W Hajfie debiutował jako nastolatek z rezerw tuż po powrocie z Panathinaikosu. Zaliczył jeden występ w pierwszym składzie wraz z... Maorem Meliksonem.

Sześć razy na 1:0
– Debiutowałem w Maccabi, a to w Izraelu taka instytucja jak Wisła, najlepiej zorganizowany klub, który zawsze jest pierwszy lub drugi. Później trafiłem do Maccabi Tel Awiw, czyli... izraelskiej Legii. Dla nastolatka przebicie się do składu w dwóch najpotężniejszych klubach to wielkie osiągnięcie. Na właściwe tory moja kariera weszła więc dopiero w Ra'ananie. Miałem 19 lat i pomogłem im awansować do ekstraklasy, strzelając sześć razy w ostatniej minucie spotkań! Jak w Łodzi w meczu z Widzewem... Wtedy za każdym razem były to bramki na 1:0. Poczułem się pewniej – przyznaje.

W karierze pomógł mu też przypadek. W Izraelu istnieje trzyletni obowiązek wojskowy dla wszystkich mężczyzn. Gdyby nie sprzeciw armii, to dwa lata temu wylądowałby w Koblencji, w klubie ledwie z drugiej ligi niemieckiej. Wojskowi nie zgodzili się na jego wyjazd z kraju przed końcem służby.
– W izraelskiej armii, przez ciągłe zagrożenie z zewnątrz, panują bardzo surowe zasady. Jeśli popełnisz błąd, idziesz na miesiąc do aresztu. Jeśli dowódca coś ci każe, masz to zrobić. Nie zadajesz żadnych pytań – recytuje zasady.

Biton, chłopak z Seli, nie ma problemu z dyscypliną. Gdy po meczu z Lechem długo udzielał telewizyjnego wywiadu, trener Robert Maaskant w żołnierskich słowach przywołał go do szatni. Szybko zostawił reportera i od razu wrócił do szeregu. Za dużo przeszedł, by to wszystko stracić.
PRZEMYSLAW ZYCH
KIM NAPRAWDĘ JEST ARTJOM RUDNIEW?

Przedstawił nam się w Turynie, ale.... co do cholery było wcześniej?

Na jego rodzinnej Łotwie mało kto pamięta go z boisk. Dopiero po tym, jak błysnął w Poznaniu stał się idolem. Daj mu trzy sytuacje, strzeli trzy gole - mówią dziś o napastniku Lecha Poznań.

"Gotowy na kolejny krok"
("Przegląd Sportowy, 09.09.2011)

- Chłopak miał 18 lat, ale jako pierwszy podszedł do nas, obcokrajowców. Porozmawiał, zapytał czy czegoś potrzeba. Mieliśmy auto, więc odwdzięczaliśmy się wożąc go z treningów do domu. To była 20-minutowa trasa, a on w zamian uczył nas języka rosyjskiego. A że pochodził z rosyjskiej mniejszości, to mówił najczyściej. Właściwie tylko jego rozumieliśmy. Ten pogodny, otwarty i uśmiechnięty chłopak został naszym nauczycielem w Dyneburgu - przypomina sobie Bartłomiej Socha, który w klubie FC Daugava (wówczas Ditton Dyneburg) grał przez pół roku. Towarzyszył mu tam drugi Polak, Damian Augustyniak.

Z dzieciaka killer
Cztery lata później polscy piłkarze zobaczyli swego nauczyciela w telewizji. Pogodny nastolatek przemienił się w killera. Na oczach zszokowanej Polski wbijał trzy gole Juventusowi Turyn. Zanim jednak zaliczył hat trick na Stadio Olimpico, Artiom Rudniew musiał dojrzeć i wyrwać się z łotewskiego miasteczka wypełnionego rosyjską mniejszością i ukraińskimi emigrantami.
– Na tle innych młodych zawodników widać było, że będzie z niego piłkarz, ale kto mógł sądzić, że aż taki – kiwa głową Socha. Obaj z Augustyniakiem w 2006 roku uczestniczyli w pierwszym seniorskim treningu Rudniewa i odtąd trzymali się razem z nim.
– Nasze boisko to były kępy trawy, chwasty, no polska okręgówka, a „Cioma", bo tak na niego wołaliśmy, wyróżniał się, ale znowu bez przesady. Coś tam było widać, ale że aż tak? Po prostu pomocny chłopak był. Gdy szukaliśmy jakiegoś sklepu, to wskakiwał i jechał z nami. Frajda, że się z takim grało – cieszy się Augustyniak.

– Największe wrażenie robiła wtedy jego gra głową. Natomiast nie najlepiej jeszcze radził sobie lewą nogą. Widać przez te cztery lata musiał sporo nad nią pracować, bo teraz strzela z każdej pozycji. Dlatego dziś, w tak młodym wieku, to już piłkarz kompletny – przyznaje Socha.
Na Łotwie nie brakuje zaskoczonych takim obrotem spraw. Wprawdzie dziś mówi się tam o Rudniewie: „Daj mu trzy sytuacje, odda ci trzy gole", plotkuje się o tym, do którego klubu Premier League trafi i ogląda jego bramki z ligi polskiej, ale wielu na początku nie wiedziało, o kogo w ogóle chodzi. Mało kto zapamiętał Rudniewa z łotewskich boisk.

Wyrzut sumienia
– Nie mówię, że przez niego nie sypiam po nocach, ale ta sprawa faktycznie trochę nas gryzie. Mamy najlepszy skauting w kraju, ale muszę przyznać, że Rudniewa... nie było na naszej liście – rozkłada ręce Antanas Sakavickas, dyrektor sportowy Skonto Ryga, mistrza Łotwy.
– Może go nie doceniliśmy, ale próbuję sobie go przypomnieć z meczów Daugava – Skonto i... naprawdę nie błyszczał! Nie miał nawet pewnego miejsca w składzie, więc uznaliśmy, że nie podjąłby konkurencji z naszymi napastnikami, którymi byli Ivans Lukjanovs i Władimir Dwaliszwili. Przyznam, że rok temu byłem mocno zaskoczony tym, że w ogóle trafił do Lecha. To przecież niezła europejska półka, trochę mi to nie pasowało. A jak zaczął strzelać w Europie... niedowierzanie! – przyznaje Sakavickas.

Może należało się dziwić? Rudniew w 2007 roku zdobył 7 bramek w 19 meczach. Rok później – 14 spotkań i 4 gole. Ani razu nie trafił przeciw czołowym drużynom.
– Bo on na początku faktycznie nie wyróżniał się na tle innych zawodników. Ale cechował go upór. Postawa na treningu była jego kartą przetargową. Przegrywał rywalizację, ale jego sukces nie jest dla mnie jakimś wielkim szokiem – przyznaje Gruzin Pertia Tamaz, ówczesny trener Daugavy.

Niektórzy sądzą, że piłkarzowi Lecha w końcu zabrakło na Łotwie motywacji do rozwoju. Był pogrążony w marazmie i zdołowany sytuacją finansową klubu, który popadł w olbrzymie tarapaty. Grał za grosze, mieszkał z rodzicami za miastem. Mógł tylko liczyć na wyżywienie, które zapewniał klub.
– Artiom był zmęczony psychicznie z powodu braku wypłat w Daugavie. W takich sytuacjach pojawia się znużenie, brak chęci do pracy nad sobą. Sytuacja kompletnie odmieniła się na Węgrzech. Tam stał się mężczyzną – mówi Sakavickas.
– W Daugavie było już naprawdę źle, gdy my tam graliśmy. Przez sześć miesięcy nie dostaliśmy ani jednej pensji! Pewnego dnia został aresztowany rosyjski właściciel i klub się rozleciał – przyznaje Socha.

Gdy trzy lata później w trakcie obozu w Turcji przypadkowo spotkał Rudniewa, który grał już na Węgrzech. Łotysz przyznał, że w dalszym ciągu nie otrzymał zaległych pieniędzy. Podobnie zresztą jak inni zawodnicy. Nie dziwne, że z Daugavy odeszło 20 piłkarzy, a klub był bliski bankructwa i spadku do trzeciej ligi.

Zimą 2009 roku 20-letni Rudniew był już zdesperowany. Ruszył w Europę. Trafił na kilkudniowe testy do węgierskiego Zalaegerszeg, gdzie trenerem był Jánas Csank. Były selekcjoner reprezentacji Węgier przypatrzył mu się dokładnie i pokiwał głową z uznaniem. „Z tego chłopca będą ludzie" – miał powiedzieć współpracownikom. Na Węgrzech znany jest z oka do talentów.
– Właściciel klubu kazał mi przyjrzeć się Rudniewowi, bo przyjechał z polecenia jakiegoś agenta. Był bardzo surowy, grał wręcz prymitywną piłką, północną. I miał kłopoty techniczne – Csank przypomina sobie pierwszy dzień Łotysza.

– Ale coś jednak w nim drzemało. Spodobał mi się, choć byłem przekonany, że w przyszłości będzie najwyżej przeciętnym napastnikiem do gry w średniej lidze. Takiej jak węgierska. Odesłałem go wtedy na trening do grupy najlepiej technicznie wyszkolonych piłkarzy ćwiczących pod okiem Beli Illesa, wielkiego węgierskiego technika. Rudniew w tym czasie zrobił kolosalny postęp! Nigdy bym się tego po nim nie spodziewał! Jak dotąd nie spotkałem jeszcze piłkarza, który w tak krótkim czasie, zrobiłby tak ogromny skok – cieszy się Csank.

Ulubiony piłkarz
Ale i na Węgrzech, problemy nie opuściły Rudniewa. Testy i podpisanie kontraktu miały miejsce w lutym. Debiut dopiero w maju. Daugava długo wykłócała się z Węgrami o ekwiwalent. W końcu FIFA tymczasowo zezwoliła na jego grę, ale spór trwał ponad rok i opóźnił również transfer do Lecha.
– Trzy miesiące trenował bez możliwości gry. Niejeden by się załamał, a on harował jak wół! Wkrótce okazało się, że ma ogromne możliwości do gry kombinacyjnej, że może występować na prawym i na lewym skrzydle, że chętnie wraca do obrony. Nie szło mu tylko tyłem do bramki, ale jak się już odwrócił... – przerywa Csank.

– No cóż, to był mój ulubiony zawodnik. Gdy kiedyś spróbowałem mu zwiększyć obciążenia treningowe, to okazało się, że on wszystko świetnie znosił. Tyle już lat pracuję w piłce, więc wiem, jak rzadko zdarzają się gracze, którzy nie mają much w nosie. A on? Wchodził na dziesięć minut? Zadowolony. Grał cały mecz? Okay. Na minutę? Nie marudził. Niesamowity chłopak – zachwala Węgier.

Gdy strzelił w węgierskiej lidze 16 goli posypały się zaproszenia na testy. Na obozie Metalista Charków wbił trzy bramki, a w Lechu spodobał się trenerowi Jackowi Zielińskiemu. Rudniew niespodziewanie wybrał Kolejorza. Decyzja świadczyła o jego charakterze – nie rzucił się na górkę pieniędzy oferowanych przez Ukraińców.
– Metalist dawał trzy razy większą pensję niż Lech, ale Artiom był tak rozsądny, że zdawał sobie sprawę, iż wciąż musi spokojnie rozwijać swoją karierę. Nie chciał znów zniknąć z pola widzenia – mówi Matias Forkos, jego menedżer.

Czarodziejska różdżka
Nagle wszystko zmieniło się jak za dotknięciem różdżki – Rudniew stał się najskuteczniejszym napastnikiem Europy Środkowo-Wschodniej, a Daugava wyszła nawet z kryzysu i obecnie prowadzi w lidze łotewskiej. Z kolei miasto Dyneburg szczyci się dziś dwoma wielkimi talentami – w reprezentacji Łotwy rządzi też Aleksandras Cauna, obecnie gracz CSKA Moskwa.

Sam Rudniew po każdym golu dla Lecha wykręca numer asystenta pana Csanka i melduje: „Znów strzeliłem!". Być może wkrótce zadzwoni, żeby pochwalić się, że wyjeżdża na Wyspy Brytyjskie, bo tamtejsze kluby interesują się 23-letnim Łotyszem. Trener Daniel Purzycki odbywał ostatnio spotkania w klubach angielskich: – Dosłownie w każdym pytano mnie o Rudniewa. To były kluby z Championship i Premier League, w których już bardzo dobrze zdają sobie sprawę z tego, co on umie – przyznaje Polak.

– Ale wszystko trzeba robić powoli. Nie możesz próbować stawiać dwóch kroków naraz, bo się przewrócisz – przestrzega Sakavickas. – Może gdyby wtedy wybrał Metalista, to dziś byłby bogacczem, ale na pewno byśmy o nim nie rozmawiali. W tej chwili jest już gotowy na ten następny krok, ale musi wciąż pamiętać o tym, by znów zrobić jeden, a nie dwa! Na razie się udaje, bo Artiom idzie w bardzo odpowiednim tempie!

PRZEMYSŁAW ZYCH

sobota, 3 września 2011

TO ZWYKŁY PRZECIĘTNY KOPACZ?

Przed Patrykiem Małeckim jeszcze dużo pracy...

Media wołały o powołanie Patryka Małeckiego do kadry. Teraz piłka jest po jego stronie - niech udowodni, że w tym zbiorowym krzyku nie było nieuzasadnionej histerii.

CZYTAJ TEŻ:
"Nie wpierdalaj się, jak maszyna pracuje!" - Radosław Sobolewski.
Vieri, Van Persie, Babel, a dziś Zahorski, Sikorski i Korzym - wspominki Lameya
Powinien grać w Ajaksie lub PSV, wylądował w... Wiśle - Maor Melikson!
Nie ma piłkarzy? Nie ma też specjalistów! Dyrektor sportowy w Polsce...

"Powrót syna marnotrawnego"
("Przegląd Sportowy", 02.09.2011)

- Widzisz to jedzenie na talerzu? To zachowuj się tak, żebyś i ty mógł takie jeść – Franciszek Smuda jak syna pouczał Patryka Małeckiego w trakcie zgrupowania w warszawskim hotelu Sheraton. Był czerwiec 2010 roku. W Małeckim buzowały hormony, Smudzie puszczały nerwy.
Selekcjoner uznał jednak, że wiślak na jedzenie z Sheratona nie zasłużył. Przez długie 14 miesięcy ani razu go nie powołał. W końcu się przełamał. Teraz okaże się czy włączając go do kadry Franz popłynął na fali społecznych nastrojów czy jednak ma jakiś pomysł na Małeckiego w kadrze.

Paradoksalnie na całym tym konflikcie między zawodnikiem a selekcjonerem, w którym obie strony cały czas wzajemnie się nakręcały, zyskał Małecki. Przez ciągnącą się dyskusję urósł w oczach opinii publicznej do roli zbawcy kadry. Tak często przywoływano jego nazwisko, że niektórzy mogli uznać, że naprawdę jest w stanie rozwiązać jej problemy. Zupełnie niesłusznie, przynajmniej na razie.
Konkurenci do miejsca w składzie – Jakub Błaszczykowski, czy Sławomir Peszko grali już, i to dobrze, w meczach i na stadionach, które Małecki dotychczas mógł zobaczyć tylko w telewizji. I to jeśli akurat nie wyskoczył na spotkanie z podejrzanymi kumplami z miasta.

A że to jego sprawa? Pewnie. Ale nie dziwmy się, że dyskusja o Patryku Małecki w pewnym momencie zeszła z torów merytorycznych na plotkarskie, bo to sam Małecki swoim zachowaniem popchnął ją w tym kierunku.
Istotne zaczęło być to, czy naprawdę już dorósł, na pewno kupił mieszkanie, czy to prawda, że zaczął zastanawiać się nad inwestowaniem swoich pieniędzy i mniej imprezować. Słowem: czy dojrzał. Dlatego dziś – w trakcie zgrupowania kadry – ciągle zamęczany jest przez dziennikarzy pytaniami o swój charakter i dociekanami czy nad nim panuje. Potulny jak baranek opowiada przed kamerami – „Nie ma ze mną żadnych problemów i nie będzie".

– Przylgnęła do niego łatka łobuza, a wypowiada się o nim wielu takich, którzy wcale nie są lepsi. Widzieliśmy ostatnio piłkarzy Legii, którzy bawili się w mało elegancki sposób po zwycięstwie w Moskwie i jakoś nie słyszę słów potępienia. Natomiast w sprawie Małeckiego takie na pewno by się pojawiły. A ja naprawdę nie widzę w nim nic, co różniłoby go tak bardzo od innych piłkarzy – broni go Jacek Bednarz, który był dyrektorem sportowym Wisły, gdy Małecki przebijał się do podstawowoego składu.

Obrażone legendy
Wiadomo jednak, że lista mniej lub bardziej zatrważających występków pozaboiskowych piłkarza jest długa i niestety ma znaczenie. Zresztą początkowo selekcjoner argumentował przełomowe zaproszenie dla zawodnika słowami, które o tym świadczą: – Nie powołałem go tylko na podstawie efektownego gola, ani tym bardziej przez presję kibiców. Grał ostatnio dobrze, trzymał formę, ale najbardziej podoba mi się zmiana w jego mentalności – mówił Smuda.

Niestety selekcjoner wypowiedział te słowa w przededniu jednego z najsłabszych meczów Małeckiego w karierze – przeciw APOEL-owi Nikozja. Co gorsza kilka dni później piłkarz błysnął głupawą wypowiedzią – o wysyłaniu części kibiców Białej Gwiazdy na stadion Cracovii. Nikt nie będzie zajmować się tym, że Małecki w trakcie mistrzowskiej fety szybko zostawia drużynę i pędzi świętować sukces z chłopakami z miasta, ale obrażenie kibiców i legend Wisły to duże przewinienie. Chwilę przed wypowiedzią o wypędzaniu kibiców, na łamach „PS" sugerował, że byli piłkarze Wisły odwodzili Smudę od jego powołania. "Posłuchał byle kogo (...) dawnych trenerów i działaczy, panów po pięćdziesiątce, którzy codziennie siedzą w Krakowie na Rynku i czekają, aż ktoś im postawi kawę, a oni w podzięce sprzedadzą mu plotki".

– Byliśmy tym zbulwersowani. To był policzek dla nas, byłych piłkarzy Wisły. Kmiecik, Kusto, Iwan... – wylicza Marek Motyka.
– Bywa że dosiada się do nas Franek Smuda, ale zawsze mówiliśmy mu o Małeckim same pozytywy, nawet jeśli sobie na to nie zasłużył. A teraz czytam, że czekamy aż nam ktoś kawę postawi... Kim on jest żeby pozwalać sobie na takie złośliwości? Małecki nigdy mi kawy nie stawiał i niech nigdy tego nie robi. Nie wypiłbym. Nie chcę mieć z nim bliższych kontaktów. To zwykły, przeciętny kopacz, bo do piłkarza na razie mu daleko. Daj Boże, żebyś Patryku kiedyś tak siedział jak my na tym rynku i był tak życzliwie witany przez wszystkich krakowian. Pamiętaj: ty też kiedyś będziesz miał pięćdziesiąt lat, a to ludzka pamięć jest właśnie zapłata za całą karierę – denerwuje się Motyka.

Gra swój mecz
Wcześniej Małecki wielokrotnie dawał znać, że ze Smudą nie przepadają za sobą.
– Franek i Patryk stali się ofiarami medialnego szumu. Media ciągle pytały obie strony o brak powołania dla Małeckiego. Raz czy dwa można odpowiedzieć normalnie, ale jak to się zaczyna ciągnąć i cały czas trzeba się z tego tłumaczyć, to samemu tworzysz sobie w głowie jakiś problem. Patryk miał w końcu kłopot, co odpowiedzieć i padły jakieś niepotrzebne słowa – tłumaczy Bednarz.

W ciągu roku bez powołań banita rzekomo poprawił strzał lewą nogą. Podobno gol w pierwszym spotkaniu przeciw Cypryjczykom nie był przypadkiem, a po prostu skutkiem pracy nad sobą. Wielu obserwatorów jednak wątpi, czy Małecki jest w stanie wspiąć się na wyższy, reprezentacyjny, poziom. Ironicznie pytają: „A grę głową też poprawił?". Bywają przecież piłkarze... mało roztropni poza boiskiem, ale wśród nich można też znaleźć takich, którzy mimo to myślą na nim. Niestety powtarzający się wciąż obrazek z meczów Wisły, to widok Małeckiego, który długo holuje piłkę przy nodze, a wokół stoi trzech kolegów.

– To zawsze będzie człowiek, który trochę będzie sprawiał wrażenie, że gra swój mecz, a drużyna swój. Ale widzę, że stał się bardziej odpowiedzialny. Musi poprawić procent celnych podań i lepiej umieć ocenić, kiedy zaryzykować akcję indywidualną, a kiedy podać. Może czasem irytować, ale stać go na dużo – ocenia Bednarz.

Gdzie jest szczyt
Tylko że w kadrze nie miał dotychczas okazji, by pokazać, że jest czymś więcej niż piłkarzem, który nieco wystaje ponad poziom 23. ligi w Europie. Dość powiedzieć, że dla Małeckiego mecze fazy grupowej Ligi Europejskiej, to już będzie wyzwanie, bo na takim poziomie jeszcze nigdy nie grał. Spotkania z Liteksem i APOEL-em, czy 20 minut w kadrze z Rumunią, to na dobrą sprawę jedyne spotkania o nieco większą, aczkolwiek wciąż relatywnie niską, stawkę. Możliwe, że dalszym impulsem do rozwoju mógłby być tylko transfer zagraniczny, odcięcie się od krakowskiego środowiska.

Pytanie, czy znajdą się odważni na piłkarza, który w najpoważniejszym meczu swojej kariery rozgrywa najgorsze spotkanie? Małecki w Nikozji nie był sobą. Podejmował decyzje, które kazały myśleć, że nie radzi sobie ze stresem i przez to ma zawężone pole widzenia. Pierwszy raz okazało się, że „Mały" wcale nie jest takim "kozakiem", na jakiego pozuje.

Po stronie argumentów niedowiarków należy też umieścić ledwie jeden zwód, na który ligowi rywale w Polsce i tak cały czas dają się nabierać. Ostre ścięcie do środka za pomocą lewej lub prawej nogi. Innych nie ma. Czy więc przypadkiem nie jest tak, że cały ekwipunek Małeckiego to tylko ogromna wiara w siebie oparta na prostackiej pogardzie dla rywala i straceńczych szarżach. Na ciągłym podejmowaniu ryzyka bez względu na dobro drużyny? Gdzie leży szczyt możliwości Małeckiego i czy czasem już go właśnie nie oglądamy?

– Chcę go oceniać tylko, jako piłkarza i nie sądzę, by w ostatnim rok rozwinął się w odpowiednim kierunku. Jest tym samym zawodnikiem, co rok temu. Jak ma podać, to strzeli. Jak strzelać, to podaje – mówi Kazimierz Węgrzyn, który w ogóle nie za bardzo chce rozmawiać o zawodniku Wisły. W przeszłości zwracał uwagę na jego boiskowe błędy, ale Małecki krytykę rozumiał opacznie i później dużo energii marnował na oddawanie razów.

– To mu nie służy, a ja przestałem traktować go poważnie. Jak najmniej mówić, to proponuję Patrykowi – ironizuje Motyka. – Tak naprawdę Małecki na razie jest tylko jednym z wielu. Naubliżał już wielu ludziom. Ma coraz więcej wrogów. Zagubił się totalnie, a wypowiedzią o kibicach strzelił sobie w kolano. Wysoko buja w obłokach, a dwa ostatnie mecze w Wiśle powinny sprowadzić go na ziemię. Oby dwa najbliższe spotkania kadry nie sprowadziły go jeszcze niżej. Jeśli zawiedzie, to mogą być jego ostatnie podrygi w reprezentacji – przestrzega Marek Motyka.

Małecki w kadrze:
14.11.2009 Polska – Rumunia 0:1 (20 minut)
18.11.2009 Polska – Kanada 1:0 (2 minuty)
17.01.2010 Polska – Dania 1:3 (5 minut)
20.01.2010 Tajlandia – Polska 1:3 (69 minut i gol)
23.01.2010 Polska – Singapur 6:1 (27 minut i gol)
03.03.2010 Polska – Bułgaria 2:0 (12 minut)
29.05.2010 Polska – Finlandia 0:0 (1 minuta)

W meczu z Meksykiem rozegrał 45 minut.

sobota, 27 sierpnia 2011

POKAZAĆ, ŻE FRANZ SMUDA JAK ZWYKLE SIĘ POMYLIŁ...


W Lechu mógł być następcą Rafała Murawskiego. Ówczesny trener Kolejorza Franciszek Smuda wolał Andersona Cueto. Następny, czyli Jacek Zieliński - Jana Zapotokę. Mateusz Machaj teraz gra w Lechii Gdańsk.

"Tak się trafia do ekstraklasy"
("Przegląd Sportowy", 26.08.2011)

- Była ostatnia minuta dogrywki. Mecz z Austrią Wiedeń. Lech grał o fazę grupową Pucharu UEFA. Wynik 4:2. Bramkę na wagę awansu właśnie zdobywa Rafał Murawski. Trener Franciszek Smuda spogląda na rezerwowych. Potrzebuje zmiany. Gra na czas. Na ławce tylko ja i Dawid Kucharski. Patrzy na mnie, a potem na Kucharskiego. Na mnie, na Kucharskiego. I jeszcze raz. Wybiera Dawida (który ostatecznie nie zagrał, bo sędzia skończył mecz – red.). Szkoda – myślałem, ale po meczu zmieniłem zdanie. Moja koszulka do gry... została w szatni. Miałem furę szczęścia, że nie zostałem wybrany! Trener Smuda na pewno już nie chciałby mnie znać – śmieje się Mateusz Machaj.
Trzy lata temu 19-letni junior, na którego surowy trener nie spoglądał zbyt łaskawym okiem. Koszulka z tamtego spotkania wisi dziś oprawiona w antyramę w gdańskim mieszkaniu, które Machaj wynajmuje, odkąd został graczem Lechii.

Selekcjoner w okresie pracy w Lechu odstrzelił też Huberta Wołąkiewicza, a kilka lat później zaczął powoływać go do reprezentacji. Czy tak samo może być z Machajem?
– Machaj nie był wtedy gorszy od Andersona Cueto! A to Cueto grał. Takich utalentowanych chłopców ze szkółki Amiki jak Machaj było więcej. Jednak działacze Lecha woleli transfery droższych piłkarzy z zagranicy o takich samych umiejętnościach, jak Polacy ze szkółki. Gdzie jest dziś Cueto, a gdzie Machaj? – pyta Marian Kurowski, trener pomocnika w drużynach juniorskich.

Machaj na kilka lat zniknął z pola widzenia. Miejsce w kadrze Lecha zabrał mu później Jan Zapotoka. Gdy wrócił do ekstraklasy, w sparingu Lechii odważnie zabrał piłkę, ustawił na dwudziestym metrze i sam strzelał. Gdy wyszła na rzut rożny, wziął ją i bił rożne. Kiedy w drużynie przeprowadzono testy biegowe na 30 metrów, to też najlepszy okazał się wychowanek Amiki. Od pierwszej kolejki prezentuje precyzyjne kilkudziesięciometrowe przerzuty i mocne strzały, które prawie zawsze zmierzają w bramkę. Do ligi wszedł bez żadnych kompleksów, bo nie trzeba było go uczyć piłkarskich podstaw.

– To było widać. Miejsce Machaja jest w ekstraklasie – mówi trener Ireneusz Mamrot z Chrobrego Głogów. W poprzednim sezonie w jego barwach 22-letni pomocnik został królem strzelców, zdobył 16 bramek, wiele z nich z rzutów wolnych. W seniorach strzelił w ten sposób już ponad dziesięć goli.
– Od początku zdawał sobie sprawę, że w ekstraklasie są również słabsi piłkarze od niego, a mimo to jego w niej nie ma. Zostawał po treningach i ćwiczył te wolne. Po pięćdziesiąt razy dziennie. Wraz z kilkoma chłopakami trenował przerzuty, precyzję podań. Gdy zimą mieliśmy dwa treningi dziennie, to Machaj i tak pracował między nimi. Tak się trafia do ekstraklasy – kiwa głową Mamrot. Wiosną zaczęły przychodzić zaproszenia na testy z pierwszej ligi – z Pogoni Szczecin i GKS Katowice. Latem odezwała się już elita.

– Chrobry to była trzecia liga, ale miałem wrażenie, że… spadłem trochę za nisko. Mogłem wziąć się do roboty i liczyć tylko, że ktoś mnie zobaczy albo się załamać. Brałem więc brata Bartosza (18-latek; gra w Chrobrym - red), bramkarza i trenowaliśmy godzinami. Nie miałem wyjścia – przyznaje młody piłkarz.
Nie mógł już tracić czasu. W Amice został mistrzem Polski juniorów starszych (2007) oraz brązowym i srebrnym medalistą juniorów młodszych (2005 i 2006), a w jednym z bezpośrednich meczów przyćmił nawet Mateusza Cetnarskiego z UKS SMS Łódź.
- Dalej muszę pracować. Nad grą w defensywie i lewą nogą. Mam do siebie trochę pretensji, choćby o rzut rożny w meczu z ŁKS. Była ostatnia minuta, a ja niepotrzebnie pospieszyłem się z wrzutką – mówi Machaj.

Niedawno Lech odważnie postawił na Mateusza Możdżenia, ale wobec Machaja na koniec też postąpił z klasą. Właściciel nie robił problemów i puścił wychowanka do Gdańska za niższy ekwiwalent. Dziś pozostaje mu tylko wspomnienie kilku minut w ekstraklasie i krótki występ w Pucharze Polski, gdy zmienił Rafała Murawskiego. To mogła być symboliczna zmiana. Przy Bułgarskiej mógł zostać jego następcą – piłkarza, który łączy defensywę i ofensywę.

– Gdy Machaj i Możdżeń byli w wieku 16-17 lat, to uważaliśmy, że większe predyspozycje ma właśnie piłkarz Lechii. Choćby dlatego, że jest szybszy. Możdżeń jest nieco bardziej odporny psychicznie, praktycznie nie odczuwa stresu, ale Machajowi też nic nie brakuje. Pamiętam, jak puściliśmy go do gry w trzecioligowej Amice. Miał 18 lat i to był już twardziel, nie dawał się nikomu przepychać, twardo trzymał się na nogach. Obaj powinni grać w Poznaniu – przyznaje Kurowski. A Mamrot, poprzedni trener, przyznaje:
– Na razie w ekstraklasie gra dobrze, ale bez błysku. Jeszcze nie podejmuje ryzyka, gra bardzo odpowiedzialnie, ale on przecież potrafi też wygrywać pojedynki czy podać prostopadłe piłki, więc zapewniam: on pokaże znacznie więcej! Machaj jeszcze w tej ekstraklasie będzie i strzelał gole, i asystował.
- Trzy lata temu nie wydawało mi się, że on się tak rozwinie – przyznaje Franciszek Smuda. – Machaj mi się nie podobał. Był taki jakiś powolny, mało zwrotny. Ale widzę teraz, że popracował nad sobą i poprawił się w kilku elementach. Może osiągnie w życiu swój cel, jeśli dalej będzie się rozwijał – mówi selekcjoner. Mecz Wisły z Lechią obejrzy na stadionie...

piątek, 26 sierpnia 2011

NIE WP... SIĘ, JAK MASZYNA PRACUJE!

"Talentu naprawdę nie miałem" - kończy rozmowę kapitan Wisły...

"Liga Mistrzów nakręca Sobolewskiego"
(Magazyn Przegląd Sportowego, 23.08.2011)

- "Nie wp... się, jak maszyna pracuje!" – usłyszałem od „Sobola" w trakcie meczu Groclinu z Herthą Berlin. Byłem młodym zawodnikiem i bardzo chciałem się wykazać, więc spróbowałem powalczyć o górną piłkę – przypomina sobie Sebastian Mila.
– Skoczyłem do główki, ale on zrobił to samo. Zdemolował nas obu: mnie i niemieckiego rywala. Nigdy nie zapomnę tej sceny, gdy tak obaj z tym Niemcem leżeliśmy powaleni na murawie, a zdenerwowany „Sobol" upominał mnie, bym następnym razem zostawił mu całą tę robotę w środku pola – śmieje się Mila.

Od tamtego czasu minęło osiem lat, ale dziś maszyna pracuje jeszcze sprawniej. Dobrze naoliwiona, u szczytu swoich możliwości, w wieku 35 lat osiągnęła perfekcję w efektywności. Sobolewski w środku pola potrafi fizycznie i psychicznie zamęczyć przeciwnika. Nigdy nie był lepszy i czwarty raz próbuje zakwalifikować się do Ligi Mistrzów. Wejście do niej może być dla Sobolewskiego największą satysfakcją w całej karierze. Awans na mistrzostwa świata 2006 oraz Europy 2008 to też wielkie sukcesy, ale tylko Champions League ma swój niepowtarzalny urok.

– Dziś, jako starszy zawodnik, tej czystej motywacji mam nawet więcej niż w przeszłości – zaskakuje kapitan Wisły.
– Kiedyś dochodziła do niej chęć zarabiania coraz większych pieniędzy. Teraz one odgrywają już mniejszą rolę niż to, że mogę się zrealizować. Celem jest Liga Mistrzów, to ona mnie nakręca. Kolejne mistrzostwa Polski były czymś szczególnym, ale ja czekam na ten upragniony awans. Jesteśmy tego bardzo blisko – przyznaje Sobolewski.

Uciekający Xavi
Trzy wcześniejsze próby zakończyły się rozczarowaniem. Jak nie czerwona kartka w Atenach (a wcześniej piękny gol) czy kompromitacja z Levadią Tallinn, to bolesne starcie z Barceloną, zespołem z innego piłkarskiego świata.
– Gra przeciwko Xaviemu to był koszmar. Po tym meczu pomyślałem sobie, że to są właśnie piłkarze. To byli ludzie, którzy uprawiali zupełnie inną dyscyplinę sportu. Czuliśmy ogromną bezradność. Włożyliśmy w ten mecz mnóstwo wysiłku, ale cała para szła w gwizdek – przyznaje.
– Chciałem poskrobać tego Xaviego po kostkach, ale się nie dało. A jak pobiegłem w prawo, to on ruszył z piłką w lewo. Gdy próbowałem go zaatakować od lewej strony, to on i tak wszystko przeczytał i szedł w prawo. Jak już chcieliśmy przyprasować go we dwóch lub w trzech, to on podawał koledze z pierwszej piłki... Nawet gdybyśmy wtedy wznieśli się na wyżyny swoich możliwości, to nie bylibyśmy w stanie nic zrobić – rozkłada ręce.

To dla takich chwil jak mecze z APOEL- em Nikozja przez kilkanaście lat pracował nad eliminowaniem własnych słabości. Bywał forstoperem, kryjącym obrońcą, bocznym pomocnikiem, nawet napastnikiem. Trzy razy spadał z ligi, w tym w 1998 roku w barwach Petrochemii po meczu, w którym w Płocku przegrał 1:6 z Odrą, został zmieniony w przerwie i dostał w „Przeglądzie Sportowym" wstydliwą notę „1". Mocno to wszystko przeżywał, kilka godzin nawet nie wychodził z szatni. Te wydarzenia kształtowały charakter piłkarza, przed którym dekadę później drżała już cała liga.

Walka i jeszcze raz walka
Dziś popełnia mniej błędów, zwłaszcza taktycznych. Jako kapitan znacznie częściej niż kiedyś zabiera też głos w szatni. Uważni obserwatorzy mogą również dostrzec, że ostatnio do swojej gry wprowadził nowy element – prostopadłe podania. Ale wszystko zaczęło się w Białymstoku.
– Nie sądziłem, że zajdę tak daleko. Wirtuozem nie byłem, nie jestem i nigdy nie zostanę. Nie dostałem od Boga takiego talentu jak moi koledzy z zespołu juniorów Jagiellonii. Moją sprawność techniczną pogorszyła kontuzja w wieku 14–15 lat. Około ósmej klasy podstawówki szlifuje się technikę, a ja nie mogłem grać. Musiałem więc szukać innego atutu, próbować pomagać kolegom charakterem i walecznością. Zdawałem sobie sprawę, że muszę dawać drużynie coś innego, coś ekstra.

Pełne podporządkowanie zespołowi to jedna z tych rzeczy – opowiada Sobolewski, jak własną słabość przekuł w atut, a potem w grze na swojej pozycji stał się profesorem.
– W latach 90. był w Jagiellonii piłkarz Romaniuk. Uważał, że może go minąć albo piłka, albo zawodnik. Jedno i drugie nie miało prawa. Coś musiało się zatrzymać. I na początku to z niego brałem przykład, do dziś mi to nie przeszło. W każdym meczu chcę pokazywać wyższość nad rywalem, ale wślizgi to za mało. Jakbym tylko to potrafi ł robić, siedziałbym na rybach w Białymstoku, a nie grał w Wiśle Kraków. Ważną rolę odgrywa choćby psychika – mówi. I dodaje: – Gdy już dobrze zagram, to po meczach nie nastawiam ucha, by wysłuchiwać pochwał. Nigdy nie było mi to do niczego potrzebne. Taki charakter mam od początku – przyznaje.

Strateg i wędkarz
Uwielbia strategie: boiskową i wojenną. Być może to zacięcie również spowodowało, że tak szybko nauczył się gry na swojej pozycji.
– Lubię taktykę w piłce i myślę, że jakieś pojęcie o niej mam. To zainteresowanie wykracza poza boisko. Od chyba już dziesięciu lat gram przez internet w grę „Heroes 3" wraz z moim przyjacielem Jackiem Markiewiczem – mówi z radością. W trakcie rozmowy ujawnia ją jeszcze wtedy, gdy pytamy go, gdzie... nauczył się łowić wędką spinningową.
– Byliśmy na Mazurach, a że nie miałem swojego sprzętu, to pożyczył mi go Jacek. Gdy kilka razy zarzuciłem wędkę w trzciny i pozrywałem mu linki w sprzęcie, to dał mi swój stary kij i kazał rzucać w przeciwnym kierunku. Tak więc on sobie rzucał do wody, a ja w stronę trawy. W dodatku nie z haczykiem, tylko z ciężarkiem, żebym znów niczego nie zepsuł – wspomina z rozbawieniem.

Zły rozmówca
Nie znosi za to dwóch pytań. O to, dlaczego nie rozmawia z dziennikarzami i dlaczego zrezygnował z kadry. Gdy pytamy, co powiedziałby, gdyby nieznajoma osoba zagadywała go w pociągu o wykonywany zawód, z przekąsem odpowiada „dziennikarz". Ale z kapitanem Wisły tak już jest. W czasie rozmowy kilka razy rzuca zadanie: „Nigdy nie spadałeś z ligi, to nie wiesz, co to znaczy". Albo: „Jestem złym rozmówcą, bo nie będę za dużo mówił o sobie. Nie potrafię i nie lubię".

Być może to dlatego wokół kapitana Wisły narosło tyle mitów, które go złoszczą. Że istnieje jakaś tajemnica, dlaczego po awansie na EURO 2008 zakończył reprezentacyjną karierę.

– Ktoś się doszukuje w tym drugiego dna, a tu go nie ma. Są młodsi, niech oni się sprawdzają i dają drużynie narodowej jeszcze więcej. Macie czasami pretensje do zawodników, że odcinają kupony, zajmują miejsce młodym. Później mielibyście pretensje do mnie, że i ja to robię. Padłoby: „Po co Sobolewski, weźmy młodszego" – mówi.

Jerzy Engel, były trener Wisły, z którym odpadł w eliminacjach LM po meczach z Panathinaikosem: – Sobolewski nigdy nie dał po sobie poznać żadnych emocji. Nieważne, co się do niego mówiło, on zawsze był taki sam, z tą samą miną.

Takie opinie zupełnie kontrastują z tym, co można usłyszeć od kilku zaprzyjaźnionych z nim osób. W ich oczach kapitan Wisły to wesoły człowiek, z charakterystycznym dla siebie dystansem.
– To wynika z obrazu, który tworzą wokół mnie dziennikarze. Ale przyznaję, że ludzie, którzy mnie bliżej nie znają, uważają za gbura i osobę niedostępną. Czasami żona mówi mi, że jacyś jej nowi znajomi bali się mnie, gdy mnie spotkali. Ale właśnie taki bywa ze mną pierwszy kontakt – przyznaje Sobolewski.
STRZELA I PARTACZY - FRED BENSON, CZYLI OJ... BĘDĄ EMOCJE!

Lechia szukała snajpera. Znalazła Bensona. On wystarczy?

"Z gracją Freda Flinstona"
("Przegląd Sportowy", 19.08.2011)

Fred Benson jako junior był mistrzem Holandii z Ajaksem, ale okazał się za słaby, by zostać w Amsterdamie. Strzelał więc gole dla RKC Waalwijk aż stał się dla tego klubu zbyt drogi. Teraz straszy bramkarzy rywali Lechii.

Po bramkach Freda Bensona w RKC Waalwijk z głośników leciał radosny okrzyk „Jabadabadu!", typowy dla jego imiennika – Flintstona, bohatera słynnej amerykańskiej kreskówki. Ale równie często po stadionie niósł się szmer i odgłosy niezadowolenia. Tak było gdy nowy napastnik Lechii Gdańsk marnował sytuację za sytuacją.

– O mój Boże... Jakie to były okazje! – podnosi głos Ludo van Denderen z gazety „AD", przypominając sobie poczynania wicekróla strzelców holenderskiej drugiej ligi. – Benson zdobył 17 bramek, ale powinien mieć ich o 15 więcej! Potrafi strzelić najpiękniejszego gola sezonu, ale czasami nie umie wykonać najprostszej rzeczy na boisku – ocenia holenderski dziennikarz, który w ostatnim sezonie na co dzień obserwował zawodnika. Przy Traugutta Benson został wytypowany do roli snajpera, ostatniego brakującego elementu w układance Tomasza Kafarskiego...

Początek w Lechii Benson miał taki sam, jak poprzedni sezon w Holandii. Gol po pięknej akcji na otwarcie PGE Areny, ale i kapitalna sytuacja, którą koncertowo spartaczył. Zamiast strzelać, poślizgnął się i wylądował na tyłku. – W ostatnim sezonie powinienem strzelić od 25 do 30 goli. Nie będę ukrywał, że zmarnowałem od 10 do 12 sytuacji sam na sam – kiwa głową Benson, wychowanek Ajaksu Amsterdam.

– Wszystkiego nauczyłem się tam oraz w Vitesse Arnhem pod okiem Matthew Amoaha. Że wcale nie chodzi o to, by wymieniać 30 podań, że wystarczą cztery szybkie, by strzelić gola. Jak się zastawiać, używać ciała, jak nie stracić piłki. Wiem, jak stwarzać sobie okazje do strzelenia gola, ale jeszcze muszę się nauczyć, jak wszystkie zamienić na bramki. Prezentuję wysoki poziom jeśli chodzi o poruszanie się po boisku, ale mam kłopot z podejmowaniem decyzji w sytuacjach, gdy przed sobą mam już tylko bramkarza. Zastanawiam się: lobować, mijać go z prawej strony, czy lewej? Ale przecież gdybym umiał wszystko wykorzystać, to grałbym dziś w Barcelonie – broni się Holender.

Napastnik z DVD
Lechia przed podjęciem decyzji o transferze nie obserwowała Bensona na żywo. Został zaakceptowany przez Tomasza Kafarskiego na podstawie... płyt DVD. – Za późno dowiedzieliśmy się, że nie przedłuży kontraktu w Waalwijk. Ale to, co zobaczyłem w materiale filmowym wystarczyło, bym podjął decyzję – tłumaczy się trener i zarazem dyrektor sportowy klubu.

Na razie trudno wyrokować, czy Holender będzie gwiazdą ekstraklasy, czy jej rozczarowaniem. Czy zobaczymy piłkarza, który – jak twierdzi – jest dobrym dryblerem i sam stwarza sobie sytuacje, czy jednak okaże sie, że najwięcej zawdzięcza dobrej pracy skrzydłowych – jak sugerują dziennikarze z Holandii? Warto bowiem zwrócić uwagę, że w Jupiler League Benson grał w najbardziej ofensywnym zespole ligi, a Derk Boerrigter – strzelec 18 goli i autor 14 asyst – wypromował się na tych podaniach tak dobrze, że nawet podpisał kontrakt z Ajaksem.

Ruud Brood, trener RKC Waalwijk, zwraca uwagę przede wszystkim na szybkość Bensona.
– To dzięki niej dochodził do tylu okazji. Najwięcej zagrożenia sieje, gdy czyha na linii z obrońcami i zostaje mu około 40 metrów przestrzeni do wbiegnięcia. Gdy z kolei gra przeciw zespołowi, który broni się bliżej bramki, to lepiej prezentuje się w roli cofniętego napastnika. Najwięcej zależy od tego, czy jest dobrze przygotowany fizycznie – zdradza Brood.

W ciągłym ruchu
Kafarski zdaje sobie sprawę z pewnych ułomności Bensona. – Nie sprowadzamy do Lechii piłkarzy kompletnych, u których nie podnosimy już parametrów. Jednak skoro umiejętność dochodzenia do tak wielu sytuacji jeszcze lepiej świadczy o klasie napastnika. Benson potrafi przewidzieć, gdzie spadnie piłka. To gracz odważny, który lubi dużo biegać i dryblować, więc może stać się objawieniem ekstraklasy. Dobrze czuje się i w ataku pozycyjnym, i w kontrach, a z tego, co słyszałem, dysponuje charakterem walczaka. Właśnie taki człowiek jest nam potrzebny – chwali zawodnika trener Lechii.

Kafarski w poprzednim sezonie zawiódł się na Bedim Buvalu. Chimeryczny napastnik nie potrafił wykończyć wielu ciekawych akcji zespołu i Lechia zajęła odległe ósme miejsce w tabeli. Dla gdańskiego szkoleniowca istotne jest to, że Benson jest przyzwyczajony do gry przeciwko drużynom, które preferują futbol na nie. Gra na zapleczu Eredivisie jest brutalna, jest w niej wiele szamotaniny. Niemal w każdym meczu piłkarze otrzymują czerwone kartki. Ekstraklasa to przy tym pestka... – W Jupiler League nie ma taktyki. To trochę taki „kick and rush" (podaj i biegnij – przyp. red.), jak w niższych ligach angielskich. Jest dużo walki i goli, a styl gry na tym poziomie rozgrywek drastycznie różni się od Eredivisie. Nie ma się więc co dziwić, że kluby z holenderskiej ekstraklasy nie szukają na zapleczu zawodników. Praktycznie żaden nie ma szans na promocję, jeśli ma więcej niż 20–21 lat – tłumaczy Chris Tempelman z „Voetbal International".

Marzył o Amsterdam Arena
Benson awansował jednak do Eredivisie wraz z Waalwijk i w obecnym sezonie mógł w niej grać, z czego nie skorzystał. Wybrał występy w Polsce, bo... praktycznie nie miał innego wyjścia. Klub od lat nie płacił podatków i był winien fiskusowi kilka milionów euro, a czarnoskóry snajper był najlepiej opłacanym piłkarzem w całej drugiej lidze. Według niektórych źródeł umowa Holendra oscylowała wokół sumy 350 tysięcy euro brutto, a klub nie miał zamiaru dłużej mu jej wypłacać. Półtora roku temu Benson wspólnie z działaczami ustalił nawet, że uda się na półroczne wypożyczenie do Chin, by nieco ulżyć RKC. Wrócił, ale chętnych na niego wciąż nie było. Pewnie nie takiego obrotu spraw spodziewał się, gdy w 2004 roku opuszczał szkółkę Ajaksu.

Znalazł się w niej, gdy miał 15 lat. To było marzenie chłopca z Ghany, który na europejski kontynent przeniósł się pięć lat wcześniej. Bez matki, z którą ojciec rozwiódł się przed wyjazdem do Europy, i praktycznie również bez niego. Benson Jr widywał rodziciela jedynie nad ranem, gdy ten przemęczony wracał po nocy spędzonej na rozładunku towarów z zabrudzonych tirów. Chłopak spędził dzieciństwo w domu cioci i zajął się kopaniem piłki w klubie FC Amstelland. Zaczął w bramce, ale w wieku 13 lat przeniósł się na prawe skrzydło. Po dwóch latach, wracając któregoś dnia do domu dostrzegł po drugiej stronie ulicy uradowanego wujka. Wymachiwał rękami i krzyczał do Bensona: „Przyszły zaproszenia z Ajaksu i Feyenoordu!".

Za słaby na Ajax
Postawił na Ajax i dołączył do drużyny, z której kilka lat później wyszło w świat wielu znanych piłkarzy. Hedwiges Maduro, Daniel de Ridder, Nigel de Jong, czy Ryan Babel trafili na szczyt. Benson nie, bo zazwyczaj pełnił tylko rolę zmiennika kapitana młodego Ajaksu, Jasona Culliny. W ten sposób wygrał z klubem z Amsterdamu mistrzostwo juniorów i puchar, ale potem doszedł tylko do drużyny rezerw. Po pierwszym roku w drugim zespole zobaczył przed sobą wielki znak „STOP". Usłyszał: „Nie jesteś wystarczająco dobry, by trafić do seniorów". Dyrektor techniczny zaproponował mu następny sezon w rezerwach, ale nadeszła oferta z Vitesse. Benson nie chciał marnować czasu. Wyjechał do Arnhem. – Gdy byłem trenerem drugiego zespołu Vitesse, zaproponowałem mu testy. Postawiłem na niego, a on strzelał bramki niemal w każdym meczu mojego zespołu i tym wywalczył sobie awans do seniorów – mówi Theo Boss, niedawno trener Polonii Warszawa.
– Pomyślałem tak: jeśli powiedzie mi się w Vitesse, to może dostanę szansę na powrót do Ajaksu – wspomina Benson, który w sezonie 2005/06 został zmiennikiem Amoaha i strzelił 7 goli w Eredivisie.

Zmiennik Huntelaara
– To był mój sukces. Dzięki temu nadeszło powołanie do młodzieżówki. Holenderska federacja nigdy wcześniej nawet się mną nie zainteresowała, a po tych bramkach zostałem od razu zaproszony na młodzieżowe mistrzostwa Europy! Gdy dziś czasem spoglądam na złoty medal, myślę sobie: co za osiągnięcie! Nieważne, że byłem numerem cztery wśród napastników. Bycie zmiennikiem Klaasa-Jana Huntelaara to naprawdę żadna hańba – pręży się, ale za chwilę smutnieje, bo powołanie nie poprawiło jego pozycji w holenderskiej piłce.

Wprawdzie z klubu odszedł Amoah, ale trener Aad de Mos postawił na duet Danko Lazović – Mads Junker. Benson wciąż był jokerem, zdobył nawet sześć bramek, o dwie więcej od Junkera, grając niemal dwukrotnie mniej, ale nie zyskał w oczach De Mosa. Dopiero w następnych latach okazało się, że trener prawidłowo rozpoznał potencjał obu graczy. Junker w barwach Rody Kerkrade w dwóch ostatnich sezonach strzelił 41 goli w Eredivisie, a Benson trafił do prowincjonalnego Waalwijk... – Nie wszystko się udało, bo RKC za długo grało w drugiej lidze, jednak uważam, że wciąż spokojnie mógłbym występować w każdym zespole Eredivisie od miejsca numer 8 do 18. Ale teraz przyszedł czas na nowe wyzwania w Polsce. Gwarantuję, że moja skuteczność z każdym rokiem idzie w górę i w tym sezonie nie zmarnuję już tylu okazji, co ostatnio...

VIERI, VAN PERSIE, BABEL, A DZIŚ ZAHORSKI, SIKORSKI I KORZYM...
Wychowanek Ajaksu Amsterdam w barwach PSV Eindhoven.

"Dziwna kariera Lameya"
("Przegląd Sportowy", 12.08.2011)

PIŁKA, WYSKOK, ŁOKIEĆ, TWARZ
To się zdarzyło kilka lat temu w PSV Eindhoven w meczu z AC Milan. Wygraliśmy 1:0. W naszych rezerwach grał pewien Włoch, z którym zawsze pod szatnią ucinałem sobie włoskie pogawędki. Na początku meczu fazy grupowej Ligi Mistrzów odebrałem piłkę Christianowi Vieriemu. Kipiał ze złości. Przypomniałem sobie te pogawędki i krzyknąłem do niego kilka włoskich słów. Rozwścieczył się na dobre, przestał patrzeć na piłkę. Każde wysokie podanie to była dla niego okazja do rewanżu. Piłka, wyskok, łokieć, twarz! A sędzia nie reagował. Straciłem koncentrację na meczu. Bałem się o zdrowie, więc postanowiłem, że już nigdy nie będę prowokował rywali.

NAZYWAŁ SIĘ VAN PERSIE
Grałem przeciw Gilardino, Kace, Szewczence czy Seedorfowi, ale wiele lat wcześniej w Holandii, gdy byłem prawym obrońcą w RKC Waalwijk, zmierzyłem się z takim jednym... On – lewoskrzydłowy w Feyenoordzie. Robin van Persie. Już po chwili gry pomyślałem: Jezu, jak on kręci!
Doskonale zapamiętałem też Ryana Babela. Grałem z PSV finał Pucharu Holandii przeciw Ajaksowi. Dochodziła 70 minuta. Patrzę, a tam przy linii gotowy do wejścia na boisko stoi świeży Babel. Wiesz, co w takich chwilach myśli sobie obrońca? Zmęczony narzekałem: „Co on teraz ze mną zrobi?”. I faktycznie – jak wystartował, przestało być łatwo.

GUUS HIDDINK
Kiedyś wykonywałem dużo ostrych wślizgów. Podszedł do mnie Hiddink i spytał: „Co ty do cholery wyrabiasz? Po prostu biegnij za nim". Od tego czasu zmieniłem styl, naciskam rywala, aż on sam popełni błąd.
Guus na początku mnie nie znał. Dopiero co przyjechał z Korei Południowej, więc musiałem się wykazać i wybrałem wypożyczenia do AZ Alkmaar i Utrechtu. Po powrocie długo walczyłem o miejsce w składzie, bo ze szkółki wyszedł bardzo utalentowany Kasper Boegelund. Ale nie przejmowałem się tym. Hiddink potrafił stworzyć tak przyjazną atmosferę, że nawet jako rezerwowy czułem się ważny.

3 RAZY NA ŁAWCE AJAKSU
W akademii Ajaksu spędziłem 7 lat. Razem z Andym van der Meyde. Efekt całego szkolenia był taki, że trzy raz trafiłem na ławkę pierwszego zespołu. Bez debiutu. Ale może to i dobrze? Przypominam sobie spotkanie ligowe z De Graafschap. Byłem rezerwowym, gdy nasz prawy obrońca doznał urazu. Pomyślałem: „O, nie!". Z perspektywy ławki wydawało mi się, że mecz jest strasznie szybki. Oglądał go stadion pełen ludzi. Nie chciałem wchodzić! Miałem 18 lat i nie czułem się gotowy. Ajax chyba też, bo w tamtych czasach trzeba było mieć trochę szczęścia, by otrzymać szansę. Co sześć miesięcy przychodził nowy trener. Morten Olsen, Jan Wouters, Hans Westerhoff. Przez zamieszanie w klubie nikt nie odważył się postawić na młodzieńca.

MARTIN JOL
Miałem 19 lat i dwuletni kontrakt z drugim zespołem Ajaksu, gdy pewnego dnia wypatrzył mnie Martin Jol, trener RKC Waalwijk. On wtedy dopiero zaczynał, podobnie jak ja. Okazał się świetnym taktykiem. Za każdym razem, gdy graliśmy przeciwko dużym klubom Eredivisie, potrafił wybrać jakiś ciekawy wariant, który zawsze działał. Wiedział, kiedy krzyknąć na piłkarza, a kiedy pogłaskać.

4 MILIONY EURO
Nabrałem pewności siebie, gdy zagrałem pierwszy sezon w Eredivisie i od razu w europejskich pucharach. Wypatrzyło mnie PSV Eindhoven, zgodę wyraził ich trener Eric Gerets i zostałem wykupiony za ponad 4 miliony euro. To dużo za 22-latka? Nie przesadzajmy. W tym czasie za tyle samo do Eindhoven trafił Arjen Robben. W ramach umowy jeszcze przez rok pozostałem w RKC i dopiero wtedy przeniosłem się do PSV.

Z PRZODU COCU, Z BOKU AFELLAY
Patrzę, a tam przede mną Philip Cocu. Rozglądam się dookoła – Jefferson Farfan i Ibrahim Afellay. Wskazówki daje mi Mark van Bommel. Tempo gry na treningach PSV było kosmiczne, szybsze niż w Eredivisie. To dlatego długo nie chciałem odchodzić z tego klubu. Przypominam sobie to niesamowite uczucie, gdy nagle czujesz, że to takie proste. Mecz ligowy to pestka. To PSV zrobiło ze mnie piłkarza. A to że jestem wychowankiem Ajaksu? W Holandii niemożliwe są tylko transfery na linii Ajax – Feyenoord.

NIGERIA POWOŁUJE
Byłem zdziwiony, bo wcześniej nie miałem kontaktu z federacją nigeryjską, a oni od razu powołali mnie na Puchar Narodów Afryki! Moja matka jest Nigeryjką, a ojciec Holendrem. Był 2006 rok. Pomyślałem tak: „Dopiero co wywalczyłem miejsce w składzie PSV, a teraz mam wyjechać na dwa miesiące do Afryki i wszystko stracić?". Podziękowałem. Moment nie był dobry. Szykowaliśmy się do meczów z Olympique Lyon w 1/8 finału Ligi Mistrzów. W prasie powiedziałem, że jeśli Nigeria awansuje do mistrzostw świata w Niemczech, chętnie się wybiorę. Ale nie awansowała, a z Nigerii już nigdy się nie odezwali. Ale gdyby teraz ktoś do mnie zadzwonił, raczej bym pojechał.

Z PSV DO DUISBURGA
Do PSV przyszedł Ronald Koeman. Pewnego dnia mówi: „Podpisz kontrakt na 2 lata". Odpowiedziałem, że może będę chciał wyjechać i zobaczyć coś więcej niż Holandię. Zwlekałem. Koeman wszędzie tworzy problemy. Miał kłopoty ze Sneijderem w Ajaksie, Barają w Valencii. Nadszedł 1 lipca i spanikowałem: „Muszę znaleźć klub!". I wybrałem Duisburg. Jak można było tam przejść z PSV? Doprawdy, nie wiem.

FUTBOL W NIEMCZECH
W Bundeslidze nigdy nie wychodziliśmy poza własną połowę, a przez cały mecz gra Duisburga polegała na wykopywaniu piłki do przodu. Myślałem: „Co to ma być?". Nie byłem szczęśliwy. Spadliśmy. Poszedłem do Bielefeld, a tam jeszcze gorzej. Nie było taktyki, ciągłe bieganie. No i chcieli, abym za każdym razem atakował. Absurd. Jak możesz sto razy wychodzić do ataku w ciągu połowy w takim zespole? Gra o utrzymanie była trudniejsza niż w Lidze Mistrzów.
Gdy prowadzisz 2:0 w Holandii, wiesz, że wygrałeś mecz. Tylko doprowadzasz go do końca. W Niemczech przekonywałem się, że może być inaczej. Ile to razy wygrywaliśmy 3:0 i w ostatnich minutach traciliśmy 4 gole. A oni nic, atakowali, atakowali! Znów spadliśmy.

KRÓTKA DRZEMKA W OBRONIE
Artur Wichniarek mówi, że przy spalonych ucinałem sobie drzemki w obronie Bielefeld? W Holandii nie gramy na spalone, bo to nie ma sensu. Tam łapiesz rywala na ofsajdzie, gdy naprawdę jesteś pewien, że to się uda. A w Niemczech? Gdy rywal zagrywa długą piłkę, środkowi obrońcy podnoszą ręce, wychodzą do przodu i czekają na spalonego. To niemożliwe, aby boczni obrońcy mogli się w tym połapać. Spytałem trenera, czemu nie możemy tego zmienić? Ale nie, to było wygodne dla stoperów. Wiedzieli, że są zbyt wolni, by ścigać napastników. Wichniarek powie, że przysypiałem, a ja mogę powiedzieć, że gdyby on zdobył bramkę w sytuacji sam na sam z bramkarzem w ostatniej minucie meczu, który kończył sezon, to byśmy nie spadli.

WISŁA – POWRÓT DO ŻYWYCH
Nie byłem ostatnio zadowolony. Wybór Leicester nie był za dobry. Po kilku tygodniach trenera Paulo Souse zwolnili. Przyszedł Sven-Göran Eriksson. W klubie pojawiła się presja, że mamy awansować. Zaczęły się wypożyczenia i transfery. Straciłem miejsce w składzie. Straciłem czas. Teraz chcę wrócić do Ligi Mistrzów.
POWINIEN GRAĆ W AJAKSIE AMSTERDAM. WYLĄDOWAŁ W WIŚLE...

Obecnie najlepszy piłkarz ligi polskiej i najlepszy w historii obcokrajowiec ekstraklasy jeszcze w barwach Maccabi Hajfa.

Raczej średniawy tekst o Meliksonie, ale jeśli komuś się nudzi, to polecam… Wartością samą w sobie są wypowiedzi Avrama Granta - ex-trenera Chelsea Londyn, który - jak się okazuje - wyciągnął 16-letniego Maora z Jawne.

Gdy kiedyś siedziałem w pubie i oglądałem mecz, zauważyłem, że ludzie pytają się siebie: „jak to się stało, że taki kozak jak Melikson trafił do Polski?”. Spróbowałem na to pytanie odpowiedzieć, ale nie wiem, czy się udało.

"Kosztowne błędy młodości"
("Magazyn Przeglądu Sportowego", 17.08.2011)

Mirosław Szymkowiak zachwyca się jego startem do piłki. Wojciech Kowalczyk mówi o nim: "najlepszy obcokrajowiec, jaki kiedykolwiek trafił do ligi polskiej". Ci, którzy trochę się w futbolu orientują i widzieli mecze Maora Meliksona w Wiśle Kraków, dziwią się, jak to możliwe, że do europy nie trafił już wcześniej.

- Tak, to faktycznie... trochę dziwne. On przecież mógłby swobodnie grać w PSV Eindhoven lub Ajaksie Amsterdam – kiwa głową dyrektor sportowy Wisły Stan Valckx, który ściągnął Izraelczyka do polskiej ekstraklasy.
– Maor Melikson najdalej za rok będzie występował w jednym z największych klubów świata! Zapamiętajcie moje słowa: pociągnie Wisłę do Ligi Mistrzów, pokaże się w fazie grupowej i odejdzie do wielkiego klubu – przekonuje z kolei Dudu Dahan, menedżer piłkarza. – Mam coraz więcej telefonów z zapytaniami o transfer. Jeszcze pół roku temu niektórzy śmiali się ze mnie, gdy mówiłem, że do Krakowa przyjechał izraelski Arjen Robben. Dziś uważam, że Maor to najlepszy piłkarz w Europie Wschodniej i obecny sezon będzie ostatnim, w którym gra w Wiśle Kraków.
Jeśli Dahan będzie miał rację, to dlaczego Maor na dobre skrzydła rozwinie tak późno? Dlaczego w wieku 26 lat występował w pustynnej Beer Szewie? Jest na to kilka teorii, tylko które z nich są prawdziwe?

Izraelem interesują się tylko Belgia i Rosja
Jedna z nich mówi, że ekstraklasę izraelską na poważnie przekopują jedynie belgijskie i rosyjskie kluby. Wystarczy tylko przestudiować listę transferów między Izraelem a Belgią i Rosją i porównać ją z innymi kierunkami transakcji, by przyznać, że musi być to prawda. W świecie, w którym klubowi skauci co chwilę krzyżują swoje drogi na międzynarodowych lotniskach i już z daleka rozpoznają się na trybunach, wydaje się niemożliwe, aby nikt nie zajrzał do izraelskiej Beer Szewy – nawet jeśli to miasto położone jest w najbardziej na południe wysuniętym zakątku kraju, blisko granicy z Egiptem. A jednak, na to wygląda. – Niewielu skautów w ogóle dociera do Izraela. W ostatnich latach to coraz lepiej spenetrowany rynek, ale wciąż nie do końca. Dziś już wiadomo chociaż tyle, że można znaleźć tam piłkarzy szybkich i zaawansowanych technicznie – mówi Valckx.

– Wydaje mi się, że jestem jedynym piłkarzem, który prosto z Beer Szewy wyjechał do Europy. Rok temu miałem propozycje z większych izraelskich klubów, ale powiedziałem swojemu menedżerowi: „Słuchaj, chcę wyjechać do Europy. Teraz albo nigdy" – wspomina Melikson.

To jednak wciąż za mało, aby w pełni wyjaśnić, dlaczego jego talent ciągle pozostawał w ukryciu. Musiał zadziałać przynajmniej jeszcze jeden czynnik, który wyhamował karierę błyskotliwego piłkarza. Izrael to przecież nie koniec świata. Być może zadziałała nieznajomość reguł tamtejszego rynku u wysłanników europejskich klubów. Prawdopodobnie uznano, że tak dojrzały piłkarz, jeśli coś sobą prezentuje, od dawna powinien już grać w czołowych klubach Izraela. Mogli pomyśleć – nie występuje w Maccabi Hajfa, czyli coś z nim nie tak. Tymczasem Melikson przebył odwrotną drogę. Zaczął w wielkich klubach i wylądował na prowincji.

Grał gorzej lub był jednym z wielu
Odrzucić należy teorię, że Melikson nie grał w Izraelu tak dobrze jak w Wiśle, co stara się sugerować kilku polskich ekspertów. Dla Ivicy Ilieva, który w sezonie 2009/10 występował w Maccabi Tel Awiw, a od tego sezonu w Wiśle, Izraelczyk nie był piłkarzem anonimowym. Tak wspomina obecnego kolegę z drużyny:
– Pamiętam, że nasz trener przed meczami z Hapoelem Beer Szewa mówił tylko o Meliksonie i ciągle ostrzegał przed nim naszych obrońców. Na boisku przekonałem się, że się nie mylił w swoich ocenach. Te przestrogi zresztą nic nie pomogły, bo Maor i tak strzelił nam gola.

We wspomnianym sezonie Melikson zdobył zresztą dziewięć bramek i zanotował siedem asyst. Wszystko to w przeciętnym Hapoelu Beer Szewa. Pani prezydent tego klubu Alona Barkat w umowie z Białą Gwiazdą wpisała klauzulę zakazującą sprzedaży Meliksona do innego izraelskiego klubu. To też ma swoją wagę i wiele mówi o klasie piłkarza. On sam przekonuje, że w lidze izraelskiej, podobnie jak w polskiej, był jednym z najczęściej faulowanych zawodników.

Styl gry w tamtejszej lidze diametralnie jednak różni się od naszego. Stąd ukuto teorię, jakoby atuty Meliksona trudniej było dostrzec w Izraelu. Tam wielu piłkarzy biega szybko i z tego powodu dynamika Maora miałaby nie robić na obserwatorach aż takiego wrażenia. Ale nie każdy zawodnik ligi izraelskiej to Melikson. Nie wszyscy daliby sobie radę w Polsce.
– Takich piłkarzy w Izraelu nie ma już dużo. Może trzech, czterech – wylicza Avram Grant.
- Poznałem go już dziesięć lat temu, gdy miał 16 lat. Obserwowałem jakiś mecz Maccabi Jawne i byłem naprawdę zdziwiony tym, jak sobie poczyna. Uznałem, że to wielki talent i gdy w 2002 roku odchodziłem z Maccabi Hajfa poleciłem Meliksona do tego klubu - mówi były trener Chelsea

Nie miał okazji do wypromowania się
Melikson w prowincjonalnym Hapoelu Beer Szewa spędził ważne lata swojej kariery – między 24. a 26. rokiem życia (wcześniej walczył o miejsce w składzie Maccabi Hajfa). I zaprzepaścił realną szansę zwrócenia na siebie uwagi nie tylko kibiców z tego prowincjonalnego izraelskiego miasta.

Taką okazją dla Maora mogły być młodzieżowe mistrzostwa Europy w 2007 roku. Drużyna trenera Guya Levy'ego przeszła eliminacje, a obecny piłkarz Wisły był jej istotnym graczem. Na turniej jednak nie pojechał. Okazało się, że przez trzy miesiące kopał piłkę w Maccabi Hajfa, nie zdając sobie sprawy, że ma pękniętą kość. Zamiast wykorzystać mecze z Holandią, Belgią i Portugalią jako trampolinę do kariery, leczył się do końca roku.

– To było fatalne uczucie. Wszyscy moi koledzy się promowali, a o mnie zapomniano, tak jakbym w tym zespole w ogóle nie grał. Do dziś mnie to boli – mówi Izraelczyk.

Zanim trafił do Wisły, okazjami do pokazania się na arenie międzynarodowej były: krótki udział w rozgrywkach o Puchar Intertoto 2005 z Beitarem Jerozolima oraz sezon 2006/2007 w europejskich pucharach z Maccabi Hajfa. 22-latek wchodził wówczas tylko z ławki, w tym w spotkaniach z Liverpoolem w eliminacjach Ligi Mistrzów. W sumie rozegrał zaledwie 220 minut w dziewięciu meczach, aż po 1/16 fi nału Pucharu UEFA.

Reprezentacja? Dopiero w ubiegłym tygodniu dostał drugą szansę w drużynie narodowej. Tym razem ją wykorzystał. W ciągu 38 minut meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej zdobył dwie bramki. Do tego momentu większej publiczności zaprezentował się tylko kilkanaście miesięcy temu podczas debiutu w kadrze przeciw Urugwajowi (grał pół godziny) i w zwykłych starciach ligowych. Jeśli więc nawet w ostatnich latach w Beer Szewie zaplątał się jakiś skaut, nie miał szans zobaczyć, jak Melikson radzi sobie z bardziej wymagającymi rywalami. – Muszę teraz to głośno powiedzieć: ludzie w Izraelu nie szanowali Maora. Nie potrafi li właściwie zrozumieć skali jego talentu. A to poziom Yossiego Benayouna z Chelsea Londyn – przekonuje menedżer piłkarza.

Jest jednak pewna drobna różnica między nimi. Benayoun wyjechał z Beer Szewy w wieku 18 lat. Cztery lata później przez Maccabi Hajfa trafi ł do Europy, do Racingu Santander. Melikson zrobił to, mając lat 26. W tym wieku Benayoun miał już za sobą pierwszy udany sezon w angielskiej Premier League, w West Hamie.

Długo uczył się odpowiedzialności, późno dojrzał
Jesienią 2006 roku w meczach Pucharu UEFA Maccabi – Liteks Łowecz wchodził z ławki. Pięć lat później znów wystąpił przeciwko temu samemu bułgarskiemu zespołowi. Tym razem jednak już jako czołowy zawodnik swojej drużyny, którego gra rozstrzygała o wyniku dwumeczu i awansie Wisły do ostatniej rundy eliminacji Ligi Mistrzów.

– Zawsze był fantastycznym piłkarzem. Zapowiadał się świetnie jako młody chłopak, ale w piłce czasem tak bywa, że gracz znika z pola widzenia na dobrych kilka lat – tłumaczy agent Pini Zahavi. – Dopiero teraz widzimy jego kapitalny powrót do wielkiego futbolu. Czemu trwało to tak długo? Po prostu w końcu dojrzał i w Krakowie stał się bardziej odpowiedzialny. Wcześniej nie zawsze poważnie traktował piłkę. Nie był skoncentrowany na osiągnięciu czegoś istotnego, chyba było mu za łatwo w tym Izraelu.

Na filmie ze spotkania przeciwko Livorno z jesieni 2006 roku widać Meliksona, który ma dynamikę, ale jeszcze brakuje mu odwagi, aby wziąć na siebie ciężar gry i mijać rywala z taką łatwością jak dziś. Jakby nie wiedział, co zrobić ze swoim talentem. – Późno dojrzałem? Wiecie, wszystko potoczyło się tak szybko. Byłem młody, miałem 17 lat, gdy dostałem się do największych klubów w Izraelu. Nie byłem w stanie udźwignąć tego ciężaru. Sukces uderzył mi do głowy. WIzraelu potrafi ą z młodego zawodnika bardzo szybko zrobić gwiazdę. Przestałem pracować i zapłaciłem za to wysoką cenę – przyznaje gracz Wisły.

Nie miał ofert z poważnego europejskiego klubu
Zagadka Meliksona nie dawała też spokoju dyrektorowi Wisły. Tylko 675 tysięcy euro za tak dobrego piłkarza? Takie okazje zdarzają się jedynie w teorii. Mogło to się wydawać podejrzane.

– Już na samym początku próbowałem się przede wszystkim dowiedzieć, dlaczego nikt wcześniej nie dostrzegł Meliksona. Udało mi się ustalić, że gdy miał 20 lat, dostał konkretną ofertę z Szachtara Donieck (po jednym z turniejów reprezentacji młodzieżowej – przyp. red.). Problem był jednak taki, że on nie czuł się gotowy do wyjazdu z Izraela i ofertę z Ukrainy odrzucił. Ta sytuacja mogła mieć wpływ na to, co się z nim później działo – przedstawia swoją teorię Stan Valckx.

Podejmował złe decyzje, brakowało mu dobrego agenta
Obecny menedżer piłkarza podtrzymuje teorię dyrektora Wisły o nie najszczęśliwszych życiowych wyborach piłkarza. – Maor w ostatnich latach podejmował złe decyzje. Pracował z menedżerem, który był z zawodu prawnikiem. Nie miał zatem odpowiednich kontaktów i nie był mu w stanie pomóc. Dopiero ja potrafi łem to zrobić i wyciągnąłem go z Beer Szewy – wychwala swoje zasługi menedżer Dahan, który z Meliksonem pracuje od roku.

– Do dziś mam z byłym agentem pewne problemy – dodaje Melikson. – Pomógł mi na początku kariery. Dzięki niemu podpisałem kontrakty z dużymi izraelskimi klubami, ale musiałem nawiązać współpracę z kimś innym, by móc zacząć grać na wyższym poziomie. Musiałem stać się egoistą, zacząć myśleć o sobie. Wiedziałem, że chcę wyjechać do Europy i że do tego potrzebuję kogoś takiego jak Dudu Dahan – mówi i przyznaje, że oferty z zagranicy miał za wcześnie. – Byłem młody i głupi. Wybrałem Maccabi Hajfa, bo grało o Ligę Mistrzów – przyznaje Maor.

– Maccabi to jedno, ale potem niepotrzebnie przeszedł do Hapoelu Kfar Saba, klubu, w którym nigdy nie powinien się znaleźć. Miał przecież już 26 lat i w tej sytuacji był to krok do tyłu. Na szczęście to na tyle inteligentny zawodnik, że doskonale zrozumiał, co może mu dać Wisła. Dziś zawdzięcza jej znacznie więcej niż wszystkim klubom, w których grał dotychczas – rozlicza swojego klienta Dahan.

– Moja kariera? To naprawdę skomplikowane, co się stało. To był splot niewłaściwych, niefortunnych decyzji. Traciłem czas, nie będąc w pełni świadom tego skutków. No i dziś mam już prawie 27 lat. Nie jestem młody, ale pocieszam się, że nie jestem też jeszcze taki stary. Próbuję jak najszybciej nadgonić stracony czas – przyznaje rację swemu menedżerowi Melikson.
- Po prostu okazało się, że potrzebował więcej czasu niż inni, by tak mocno zabłysnąć, ale nigdy nie miałem wątpliwości, że to nastąpi - mówi Grant. - Najważniejsze jest to, że on może dziś grać w każdej lidze i to jeden z pięciu czy sześciu najlepszych obecnie piłkarzy z Izraela. W poprzednim tygodniu strzelił dwa gole w meczu Izraela z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Czekałem na ten dzień!

sobota, 20 sierpnia 2011

DYREKTOR SPORTOWY - MOJITO I LOŻA VIP?



Nie ma piłkarzy? Nie ma też specjalistów

Stan na październik 2012:
Legia: Jacek Mazurek (od 30.05.2012 ; wcześniej Marek Jóźwiak - dziś dyrektor wykonawczy ds transferów zawodników)
Lech: Piotr Rutkowski (od 01.03.2012; wcześniej Andrzej Dawidziuk - od 01.06.2011)
Wisła: (kompetencje dyr. sport. ma wiceprezes Jacek Bednarz)
Bełchatów: Kamil Kiereś (od 1.10.2012)
Polonia: Paweł Olczak (od 24.07.2012 ; Wojciech Szala to członek zarządu ds sportowych)
Śląsk: Krzysztof Paluszek (od 27.05.2010 ; wcześniej trener-koordynator)
Widzew: (wcześniej Mateusz Cacek - od 04.10.2010, po Marku Zubie)
Górnik: Krzysztof Maj (od 30.11.2011, połączył funkcje z dyr. wyk, a potem został członkiem zarządu ds sportowych; wcześniej Andrzej Orzeszek, który zajął się akademią jako "Dyrektor Projektu"; wcześniej Tomasz Wałdoch)
Piast:
Zagłębie: Paweł Wojtala (09.10.2012)
Pogoń: Grzegorz Smolny (i wiceprezes)
Ruch: Mirosław Mosór
Jagiellonia: Cezary Kulesza
Korona: Jarosław Niebudek
Podbeskidzie: Piotr Sadowski (przez miesiąc w październiku 2012)
Lechia: 

(Magazyn Przeglądu Sportowego, 31.06.2011)

Byli zawodnicy, kierownicy drużyn, koordynatorzy ds. młodzieży, syn właściciela, trener bramkarzy, trener Młodej Ekstraklasy bez sukcesów i człowiek znikąd. Tych ludzi w ekstraklasie wciśnięto w garnitur dyrektora sportowego. Zmieścili się, bo w Polsce w roli odpowiedzialnych za transfery piłkarzy mieści się każdy. Za budowę drużyn piłkarskich często odpowiadają u nas osoby przypadkowe, bez doświadczenia i na dodatek źle opłacane.

Gdy niedoświadczony Marek Jóźwiak pracuje za pensję skauta, dyrektor sportowy Sturmu Graz zarabia 70 tysięcy euro miesięcznie. We Włoszech to też najważniejsza funkcja w piłce. Tam, aby zostać dyrektorem sportowym trzeba przejść 90-godzinny kurs i zdobyć licencję. W Polsce certyfikatów nie ma. Nieraz wystarczą połyskujące buty i trzy języki - dwa w butach i jeden w buzi. Problem jest poważny - na rynku nie ma wielu sprawdzonych fachowców.

Najtrudniejsza praca w futbolu
Idealna kandydatura na dyrektora sportowego mogłaby wyglądać tak - były uczciwy piłkarz ekstraklasy, z międzynarodowym doświadczeniem i wykształceniem prawniczym, który po zakończeniu kariery zajmuje się trenerką, następnie para się menedżerką, potem skautingiem. Skoro w Polsce przez całe lata wygrywano poza boiskiem, w klubach nikt nie rozwijał skautingu, a niewielu odważyło się zająć menedżerką – garnitur dyrektora musi naprawdę uwierać.

Dyrektor sportowy z założenia ma być postacią otrzaskaną w futbolu, bo odpowiada za wiele sfer - transfery, szkółkę piłkarską i skauting. Ale nie tylko doraźny, na potrzeby pierwszego zespołu, lecz również młodzieżowy pod określone priorytety. Ma zapobiec sytuacji, gdy w całym klubie gra piętnastu środkowych pomocników i ledwie dwóch lewych obrońców. Dyrektor ma być strażnikiem koncepcji rozwoju drużyny i powiernikiem wszystkich klubowych tajemnic, odpowiadać za cały wieloletni projekt. Być przełożonym trenera i zwierzchnikiem szefa skautingu.

- Dlatego to najtrudniejsza praca, z jaką spotkałem się w futbolu - mówi wprost Andrzej Czyżniewski, działający w piłce od 40 lat, człowiek z ogromnym doświadczeniem - były bramkarz, sędzia, trener bramkarzy w reprezentacji Polski i Amice, menedżer piłkarski, skuteczny szef skautingu w Lechu Poznań, z bagażem życiowych przeżyć, który… i tak zanotował ostatnio spadek z Arką.

- Możemy narobić się, jak psy, pracować 24 godziny na dobę, wracać do domu i wciąż wysyłać faksy, ale i tak nic z tego nie mieć. Mimo iż wydaje mi się, że mam olbrzymie doświadczenie, to zdarzają mi się sytuacje, gdy wciąż coś mnie zaskakuje. "Ach, tego nie wiedziałeś" - mówię sobie. Cały czas wydaje mi się, że dalej muszę się uczyć. To pożerająca, wysysająca czas i energię praca - kręci głową i spogląda na telefon. Rozmawiamy ledwie od kilkunastu minut, gdy na ekranie wyświetlają się trzydzieści cztery nieodebrane połączenia.

- Po dwóch miesiącach takiej harówy człowiekowi wydaje się, że nic, tylko nadchodzą same problemy. Najchętniej by się spakowało i dało nogę - przyznaje Jacek Bednarz, były piłkarz, z wykształceniem prawniczym, wiedzą, z kilkoma dużymi sukcesami transferowymi, kapitalnym rezultatem finansowym (ściągniętych przez niego Marcelo, Juniora Diaza, Łukasza Fabiańskiego i Dawida Janczyka sprzedano za 12 milionów euro). Mimo to już dwa razy musiał odejść z pracy, z Legii i Wisły.

- To nie jest łatwa robota dlatego że cały czas jest się ocenianym. Człowiek się zaperza, widzi dookoła siebie wrogów zamiast rozmawiać - przypomina sobie Bednarz. - Tłumaczy mnie, choć nie usprawiedliwia, że człowieka wrzucają na głęboką wodę i czasem on się szamocze, zamiast płynąć do mety przypomina ratowanie się przed utonięciem.

Nosisz wodę, w Polsce będziesz dyrektorem
Mało kto jest w stanie sobie poradzić w tym zawodzie. To nie przypadek, że na całym świecie najskuteczniejsi okazują się byli menedżerowie. Znają wszystkie sztuczki i rynek, potrafią szanować pieniądze, gdyż latami pracowali na własny rachunek. Notujący najwięcej celnych strzałów na polskim rynku Holender Stan Valckx z Wisły Kraków - były dyrektor sportowy PSV - zanim został wciągnięty w wir tej pracy w Eindhoven, przez kilka lat parał się właśnie menedżerką. Nim Frank Arnesen objął funkcję dyrektora sportowego Chelsea, przez wiele lat pełnił w tym klubie funkcję szefa skautingu, a wcześniej pół życia spędził w PSV w kilku rolach, w tym jako asystent trenera.

Damien Comolli najpierw był piłkarzem, potem trenerem juniorów AS Monaco, zdobył wykształcenie prawnika, przez 7 lat doglądał dla Arsenalu talentów na całym świecie. Pracował jako dyrektor techniczny Saint Etienne, gdy zaproponowano mu przejęcie obowiązków od Arnesena w Tottenhamie (dziś jest w Liverpoolu).

Jak porównać takie rozmaite doświadczenie z wprawą Marcina Szymczyka z GKS Bełchatów, który jeszcze rok temu podnosił tabliczkę do zmiany, jako kierownik drużyny, Tomasza Rząsy - z boiska przeniesionego prosto do gabinetu Cracovii, Andrzeja Orzeszka - trenera ME bez wyników, dyrektora Górnika, Jarosława Niebudka - kieleckiego człowieka znikąd, Jana de Zeeuwa – byłego dyrektora w reprezentacji, eksperta w handlu truskawkami, czy Mateusza Cacka - 26-letniego syna właściciela Widzewa Łódź, którego wcześniejszy związek z piłką ograniczył się do publikacji artykułów na nieoficjalnej stronie Legii Warszawa? Tworzą oni urocze zbiegowisko przypadkowych ludzi ekstraklasy, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z profesjonalnym transferowaniem piłkarzy. W Śląsku tą pracą zajął się Krzysztof Paluszek, koordynator ds. młodzieży. Gdy Zagłębie wybrało dyrektora, został nim Rafał Helbik – wprawdzie menedżer piłkarski z licencją, ale początkujący.
Jak niewielki wybór mają właściciele polskich klubów świadczy przykład zatrudnienia Andrzeja Dawidziuka – kompetentnego szefa szkółki bramkarskiej i trenera bramkarzy, który został od razu wrzucony na głęboką wodę, mianowano go dyrektorem sportowym Lecha. Zmienił Marka Pogorzelczyka – on z kolei zrobił karierę Nikodema Dyzmy. Przebył niesamowitą drogę od lakiernika poprzez kierownika drużyny do osoby odpowiedzialnej za strategię rozwoju wielkiego klubu.

W Europie byłoby to nie do pomyślenia. Jedynym odstępstwem ostatnich lat był Alessio Secco – Włoch zajmował się noszeniem wody mineralnej i podawaniem karteczki ze zmianami, gdy mianowano go dyrektorem sportowym wielkiego Juventusu. Nie dał rady – odszedł skompromitowany słabymi transferami. Bo w tej pracy nie ma miejsca na uczenie się na błędach. Wcale nie jest też miło, łatwo i przyjemnie, jak wielu fałszywie wyobraża sobie ten fach. Robota dyrektora sportowego nie polega na sączeniu drinków w loży VIP. Istotnych jest mnóstwo detali.

- Po swoich doświadczeniach uznałem, że dyrektorem powinna być właśnie osoba, która ma bardzo duże zaufanie właściciela i zarządu - przyznaje Bednarz.
- Ile może dyrektor będzie zależało od tego, jaką ma osobowość, poziom profesjonalizmu i od specyfiki miejsca. Kompetencje dyrektora w Poznaniu, Warszawie i Krakowie są inne. Determinują je relacje osobiste z trenerem, właścicielem, zarządem, decydują o spektrum jego możliwości. Widać to na przykładzie Waltera Sabatiniego, którego rola w Lazio była bardzo ograniczona przez trenera, a w Palermo to właściciel był czynnikiem, z którym musiał się liczyć. Z kolei Giuseppe Marotta otrzymał w Juventusie olbrzymią swobodę od właściciela na bazie swoich wieloletnich sukcesów w pracy w Sampdorii Genua, gdzie był buforem między prezesem a trenerem. Dziś jego rola przypomina wręcz wiceprezesa, który może decydować praktycznie o wszelkich aspektach funkcjonowania klubu – opisuje Bednarz.

Frank Arnesen - do niedawna pełniący funkcję dyrektora w Chelsea - tak widzi swoją rolę: “To taki element klubowej układanki, której nie można poruszyć. To puzzel, którego się nie wyjmuje, by budowla nie runęła. Problemy w klubie piłkarskim zaczynają się bowiem w przypadku odejścia trenera, którego obarczono odpowiedzialnością za wszystko i który do nowego miejsca pracy ciągnie ze sobą szefa skautingu. Klub traci wiedzę, którą zdobywano długie lata, przychodzi nowy człowiek, wydaje duże pieniądze i zazwyczaj podąża w zupełnie innym kierunku. Funkcję dyrektora sportowego powołano by nie dopuścić do takich sytuacji. Dlatego PSV Eindhoven zatrudniało przez 45 lat około 25 trenerów i tylko trzech dyrektorów sportowych.” W Polonii Warszawa w ostatnich dwóch latach funkcję pełniło pięciu dyrektorów. Szefem skautingu był aktywny menedżer piłkarski. Dziś za transfery odpowiada trener.

Rozkurz ekstraklasy
Podstawą oceny przydatności dyrektora są przede wszystkim zakupy gotówkowe. W przypadku wydawania kwot na poziomie kilkuset tysięcy euro, liczba dobrych transferów powinna być na poziomie 70%. Jak wiele wnosi uporządkowana struktura pokazuje porównanie ostatnich transferów Wisły. Na zimowe i letnie transfery od pół roku pracowało parę osób. Z kolei latem 2010 przy podejmowaniu decyzji krakowianie posiłkowali się tylko opinią agentów, materiałem filmowym i pojedynczymi obserwacjami Zdzisława Kapki. A klub sprowadził kilka nieprzemyślanych nabytków…

- W gospodarce socjalistycznej istniał… rozkurz. Kierowca, który wiózł szklane butelki, musiał po drodze coś rozbić, skoro jechał po dziurach. To samo jest w piłce. Bardzo dobrze by było, żeby wszystkie transfery były trafione, ale może się przecież zdarzyć, że zaliczymy wpadkę - przyznaje Czyżniewski i sugeruje, że 3 na 5 transferów spośród darmowych musi się sprawdzić, choć nie jest źle, gdy proporcje wynoszą 50 na 50.

– Będę się zastanawiał, czy dobrze to robię, jeśli na pięć darmowych transferów wypali tylko jeden. Jeśli przytrafi mi się pięć niewypałów na pięć, to powinienem spróbować jeszcze raz i gdy nie odbuduję proporcji do poziomu 50% na 50%, nie pozostaje mi nic innego niż złożyć wypowiedzenie z pracy i powiedzieć sobie: „Stary, nie nadajesz się do tej roboty, nie masz o tym pojęcia” - mówi Czyżniewski, który po spadku najprawdopodobniej otrzyma szansę odbudowy proporcji. Tym razem tanimi, młodymi Polakami, a nie obcokrajowcami z kartą na ręku.

Kluby w Polsce są skazane na podszepty agentów – często bardzo pomocne, ale nierzadko nieobiektywne. Niewielu właścicieli decyduje się bowiem na wydanie kilkuset tysięcy euro rocznie na podróże i wyselekcjonowanie piłkarzy, których łączna cena wyniesie maksimum półtora miliona. Biedne kluby stać na pojedyncze obserwacje na Łotwie i w Estonii, po których trzeba natychmiast podejmować decyzję. Ryzyko popełnienia błędu jest wówczas ogromne.
- Jako szef skautingu w Lechu na którejś z peruwiańskich obserwacji dostrzegłem kolumbijskiego zawodnika o nazwisku Chiara. On na moich oczach strzelił trzy gole! – Czyżniewski przytacza historię.

- Gdybym miał dokonywać oceny na podstawie tego jednego meczu, brałbym go w ciemno. Myślałem wtedy: "Zarobimy na nim miliony!". Całe moje jestestwo odwodziło mnie od tego: “Czyżyk, to nie jest tak, że to jest możliwe by taki zawodnik wciąż grał w Peru”, ale pozostawałem pod ogromnym wrażeniem. Po powrocie z Peru zacząłem zbierać informacje i okazało się, że ten zawodnik przez poprzednie dwa lata nie zdobył ani jednej bramki! Wrażenie, jakie pozostawił po jednym występie było tak silne, że w kolejnych latach powracałem do niego, ale on dalej pozostał z tymi trzema bramkami na koncie... To pokazuje jak bardzo można się pomylić, gdy dysponuje się tylko jedną możliwością obserwacji. A na przykład w Arce na więcej nas nie stać.

W profesjonalnych klubach dąży się do tego by maksymalnie ograniczyć ryzyko. Szef skautingu Arsenalu Steve Rowley chował się nawet w lesie za konarami drzew, by obejrzeć, jak Thomas Vermaelen radzi sobie z grą w powietrzu w trakcie treningu reprezentacji Belgii. Wiele klubów angielskich zawyrokowało wcześniej, że jest za niski. W Polsce też by się pomylili. Tu wciąż transfery robi się głównie w oparciu o zapis meczów nagranych na płytach DVD i jedną-dwie obserwacje na żywo. O standardy w Europie zapytaliśmy Stana Valckxa:

– Przypominam sobie rozmowę ze skautem belgijskiego klubu. Obserwowaliśmy tego samego piłkarza. Belg marudził, narzekał. Pytam więc: Ile razy go oglądaliście? Powiedział, że to już siedemnasty raz i wciąż nie są pewni!

(Nie)jasna struktura
W kilku klubach polskiej ekstraklasy zdecydowano się więc na alternatywną, lecz czytelną formułę – nacisk położono na usprawnienie podejmowania decyzji, nie mając siatki skautingu. Trwa ono tam, gdzie ośrodków decyzyjnych jest więcej, więc ich mnożenia, w tym konfliktów między dyrektorem a trenerem, postanowiono uniknąć w Jagiellonii i Lechii. Władzę absolutną dzierży trener Tomasz Kafarski (Gdańsk) i właściciel Cezary Kulesza (Białystok), który wykonuje telefon do zaprzyjaźnionego piłkarz z prośbą o opinie i podejmuje błyskawiczną decyzję. Na razie jakoś to działa…
Bednarz:
- Nie ma jednej recepty na sukces, ale struktura musi być jasna. Jeśli do zarządzania wprowadza się komplikacje, dwa ośrodki decyzyjne, powstaje konkurencja wewnątrz. Jeśli trener zaczyna myśleć, że lepiej wyda pieniądze niż ten łamaga dyrektor, to powstaje ślepa ulica do tego, że można się gdzieś zapędzić, gdzie tylko jest mrok dookoła i znikąd pomocy.

Czyżniewski się zgadza: - Tam gdzie trener ma wszystko do powiedzenia w klubie zostają rachunki do zapłacenia. Przychodzi następny i ściąga kolejnych. „Ja to mam zawodników! Tych trzeba wymienić”. Prezesi często dają się na to nabrać, a trenerzy sprowadzają swoich, żeby mieć lekko, łatwo i przyjemnie. Jestem też przekonany, że w wielu polskich klubach menedżerowie wciskają zawodników poprzez działkowanie się z dyrektorem, a często prezesi nawet o tym nie wiedzą - Czyżniewski wali prosto z mostu.
- Proszę zwrócić uwagę, że jeśli trener zaakceptuje transfer, to przecież on nawet nie wie, czy piłkarz naprawdę kosztował tyle, ile mówi dyrektor, czy to jednak dyrektor podzielił się kasą z menedżerem. Bardzo irytują mnie sytuacje, gdy na pierwszym spotkaniu agent mówi mi, że jeśli wezmę od niego zawodnika, otrzymam z tego transferu 30 albo 40 procent prowizji, którą klub mu wypłaci. Takie sytuacje przytrafiają się, bo w futbolu można pieniądze w jakiś sposób wyprowadzić – mówi Czyżniewski.
Tu wracamy do punktu wyjścia – nisko opłacany dyrektor, przeniesiony do gabinetu wprost z boiska lub pokoju kierownika i bez pomocy skautów. To potrójne zagrożenie. Wręcz tykająca bomba zegarowa. Wiadomo, że w końcu wybuchnie i rozniesie finanse całego klubu. Takie głośne eksplozje w polskiej ekstraklasie słychać co sezon…

1. STAN VALCKX (Wisła Kraków, od sierpnia 2010)
7 TRANSFERÓW
100% skuteczności GOTÓWKOWE 2/2
66% DARMOWE 2/3 (nieudany: Branco)
0% WYPOŻYCZENIA 0/2 (Siwakow, Boukhari)

Szczwany lis. Doskonale orientuje się w transferowych meandrach. Tajemniczy, nie zdradza swoich planów. Gdy świeżo po powrocie z Brazylii, w której szukał piłkarzy na następny sezon, imponował opalenizną, przekonywał, że nabawił się jej w trakcie... weekendu w Holandii. No bo po co media mają wiedzieć, gdzie był? Kilka lat pracy w roli dyrektora sportowego PSV Eindhoven, doświadczenie z pracy menedżera, kontakty z czasów gry w reprezentacji Holandii (uczestnik mundialu 1994), PSV, Sportignu Lizbona.

2. CEZARY KULESZA (Jagiellonia, od stycznia 2008)
48 TRANSFERÓW
56% DARMOWE: 13/23
61% PŁATNE: 11/18
+ 3 ZA WCZEŚNIE
50% WYPOŻYCZENIA: 2/4

Kulesza, jeden z właścicieli klubu i jej prezes, to człowiek, który konsekwentnie angażuje się w transfery klubu i sprawuje pieczę nad całością. Czasem przyłoży piłkarzowi po schabach, a innym razem podejmie szybką decyzję i piłkarz trafi do Białegostoku, a nie do konkurencji. Wystarczy błyskawiczny telefon do znajomego zawodnika, który ocenia: dobry, czy nie. Dobry? Bierzemy. Szybka analiza sytuacji przekłada się na decyzyjność, rzecz kluczową w biznesie (Kulesza potrzebuje tylko osoby pomocnej, w rodzaju Wiesława Wołoszyna, wiceprezesa ds sportowych). W taki sposób “Jaga” wyprzedziła inne kluby i ściągnęła Tomasza Kupisza czy Roberta Arzumanjana. Największe sukcesy to wskrzeszenie Tomasza Frankowskiego i Kamila Grosickiego. Przy tym zdarza się jej również sporo pomyłek, ale są to transfery o niskim stopniu ryzyka (sumy do 100 tysięcy złotych). Wcześniej za transfery w Białymstoku odpowiadał Jacek Chańko (ściągnął np. Bruno).

3. TOMASZ KAFARSKI (Lechia Gdańsk, lipiec 2009)
TRANSFERY: 18
57% DARMOWE: 4/7 (Dawidowski, Kosznik, Zieńczuk)
77% PŁATNE: 7/9 (Sazankow, Kożans)
50% WYPOŻYCZENIA: 1/2 (Laizans)

Trener Lechii dwa lata temu przejął kompetencje dyrektora sportowego od Radosława Michalskiego. Odtąd zajmuje się transferami. Skuteczny, mozolnie buduje swój zespół. Gdy zimą stracił Huberta Wołąkiewicza, zastąpił go Lewonem Hajrapetjanem. Politykę transferową klubu kompromitują jednak niektóre kandydatury na testowanych piłkarzy (w tym sezonie Lechia przetestowała około 60 piłkarzy!). Z drugiej strony to przecież z nich udało się wyciągnąć Bediego Buvala, czy Abdou Traore. Kafarskiego pomaga w pracy skaut Roman Kaczorek, który wypatrzył Lukę Vucko. Mimo wysokiej skuteczności czasami wydaje się, że Kafarskiemu przydałby się dyrektor sportowy, myślący podobnie do niego, by odciążył trenera od pracy szkoleniowej.