poniedziałek, 24 maja 2010

WYWIAD Z ŁUKASZEM ZAŁUSKĄ



„Przypadki Łukasza Załuski”
(Magazyn Futbol, marzec 2010)

CZYTAJ TEŻ:
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...

ZYCH: Całe życie miałeś pecha, ale na koniec uśmiechnęło się do Ciebie szczęście – jesteś w Celticu Glasgow. Możemy tak powiedzieć?

ZAŁUSKA: To, co mam zawdzięczam temu, że się nie poddałem, że pracowałem dwa razy więcej niż reszta, i to nawet wtedy, gdy mnie odstrzelili i wysłali do rezerw Korony Kielce. Ale widocznie tak musiało być. Tyle, że ja nie żałuję niczego, co się wydarzyło. Mam teraz kochającą rodzinę, jestem w wielkim klubie.

Pech polegał też na tym, że na swojej drodze spotykałeś nieodpowiednich ludzi.

Rzeczywiście do pewnego momentu tak było. Na przykład Veselina Djokovicia. Byliśmy dobrymi kumplami, wynajmowaliśmy wspólne mieszkanie w Kielcach, podczas gdy moja żona była w Białymstoku, a jego rodzina w Serbii. Któregoś razu Veselin chciał kupić ode mnie samochód, nie miałem nic przeciwko. Szybko się dogadaliśmy, wziąłem pierwszą ratę. Jednak nie spisaliśmy umowy, bo to przecież był kumpel. Zapłacił mi dziesięć tysięcy, a resztę miał później. Któregoś dnia powiedział: - Załucha, syn mi się w Serbii rozchorował, muszę jechać, przysięgam na jego życie, że za tydzień jestem! No i już nigdy w życiu nie zobaczyłem ani jego, ani pieniędzy. A samochód był żony, był jej pierwszym takim prawdziwym autem. Ale nie o tym pewnie mieliśmy rozmawiać...

No właśnie - chodziło raczej o sytuacje, które spowolniły karierę piłkarską.

Gdy byłem piłkarzem Legii, to miałem zostać wypożyczony do Polonii Warszawa. Wszystko było dograne, ale w ostatnim dniu okienka transferowego Polonia wyrzuciła mnie z klubu. Za co? Za to, że przyznałem się, że byłem kibicem Legii. Praktycznie zostałem na lodzie. W ostatniej chwili przygarnęła mnie Legia. Wróciłem więc do szatni Legii, przebieram się z chłopakami, wchodzi trener Dariusz Kubicki i nie wiedząc o tym wszystkim, zaskoczony mówi: - O, a co ty tu robisz? Mówię: - Wróciłem.

W Koronie Kielce to w ogóle niewiele poszło tak jak miało, miałeś jedną dobrą rundę, kilkanaście meczów w lidze, i właściwie tyle.

Był początek listopada. Pojechałem na mecz rezerw, którym zostało tylko jedno spotkanie do końca rundy jesiennej. Tyle, że w meczu dostałem czerwoną kartkę… Musiałem pauzować dwa spotkania, a następna kolejka była dopiero w kwietniu… Stałem się bezużyteczny dla klubu na sześć miesięcy przez głupi przepis PZPN-u. Nie pozwalał on na grę w pierwszym zespole aż do momentu, gdy się nie odcierpi kary w rezerwach. Byłem więc członkiem pierwszego zespołu, a musiałem pauzować w rezerwach. Totalny bezsens… Dla Ryszarda Wieczorka i trenera bramkarzy, Piotra Wojdygi, których nie byłem ulubieńcem, była to więc dobra okazja, żeby mnie skasować. I skasowali, wyrzucając do rezerw. Z perspektywy czasu mogę im tylko podziękować – jako niepotrzebny klubowi zawodnik rezerw odszedłem do Szkocji praktycznie za darmo.

Czas spędzony w rezerwach – po prostu szkoła życia?

Nigdy nie odpuściłem. Indywidualnie trenowałem z Robertem Dziubą. Rezerwy trenowały na dramatycznych boiskach, a ja gdzieś z boku, w rogu boiska. Byłem chodzącym kłębkiem nerwów. I dlatego dziękuje Robertowi, że okazał dla mnie tyle cierpliwości. Dzięki temu doszedłem do formy i przygotowałem się do testów w Dundee United. Ale gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że trafię do Celticu, uznałbym go za szaleńca... To był ciężki okres także dlatego, że w tym czasie w Kielcach panował wielki boom na piłkę. Na każdym meczu był pełny, nowy stadion, transmisje w telewizji, światła, piękna otoczka, a człowiek siedział na ławce albo na trybunach. A następnego dnia w południe trzeba było już zasuwać w meczu rezerw z Piaskowianką Piaski na starym stadionie przy ulicy Szczepaniaka w Kielcach... Patrzyłem na to wszystko - siedmiu czy ośmiu kibiców na trybunach, nierówne boisko, zespół, który, niestety, nie rzucał na kolana - i tak się zastanawiałem: - Kurwa, czy to wszystko już zawsze tak będzie wyglądać?

Ale był moment, że w pierwszym zespole grałeś z Grzegorzem Piechną, piłkarzem nie do zdarcia.

Niesamowity napastnik, ale na treningach totalny dramat. Tyle, że przychodził mecz i „Kiełbasa” zawsze ratował nam dupę. Praktycznie, co mecz, to gol. Pamiętam jedno spotkanie w Pucharze Polski, z bardzo mocnym wtedy Groclinem. Byliśmy w drugiej lidze, a Piechna był lekko kontuzjowany i miał nie zagrać. Dzień meczem zdawał maturę z Arkadiuszem Kaliszanem, a po wszystkim dyrektor szkoły zaprosił ich do gabinetu. Wody tam nie pili… W dniu meczu mieliśmy rozruch, przychodzi Grzesiek, no cóż, mocno zmęczony i pewny, że nie zagra. Trenerzy zdecydowali jednak, że go potrzebują: - Masz wziąć zastrzyk i zagrać. I „Kiełbasa” przez godzinę zagrał, strzelił dwie bramki. Bardzo dobry napastnik.

Z Kielc i rezerw Korony udało Ci się jednak uciec, tylko, że na starcie w Dundee United znów pech!

Mój transfer do Dundee United wymyśliły trzy osoby – Dariusz Wdowczyk, Mariusz Piekarski i Raymond Sparks, a ja w Szkocji już po kilku treningach złamałem kość w stopie! Było to praktycznie na tydzień przed ligą i dwa dni przed meczem towarzyskim z Barceloną. Następnego dnia w klubie był już Grzesiek Szamotulski, który zastąpił mnie na czas mojej nieobecności. Pauzowałem cztery miesiące, ale już wtedy miałem plan, żeby trafić do Celticu.

Jak to myślałeś o Celticu?

Żona, która studiowała psychologię, całymi dniami wbijała mi do głowy, żeby Dundee United traktować, jako odskocznię do lepszego klubu. To pomogło. Pamiętam, że na jednym z pierwszym treningów po wyleczeniu kontuzji o tym, że trafię do Celticu powiedziałem trenerowi bramkarzy w Dundee United. Szkot popatrzył na mnie jak na durnia. Ale wróciłem do formy, zacząłem grać i któregoś dnia zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odbieram. – Dobry wieczór, Gordon Strachan – powiedział rozmówca. Uśmiechnąłem się do siebie i pomyślałem: - Jest, kurwa, dobrze. Ubrałem się w garnitur i pojechałem do Glasgow podpisać kontrakt.

Wcześniej, gdy siedziałeś na ławce w Koronie, przeszła Ci obok nosa jedna szansa. Na horyzoncie pojawił się transfer do Anglii.

Byłem z Marcinem Wasilewskim na tygodniowych testach w Stoke City. Po nich trener Tony Pulis powiedział, że chce nas obu. Wróciłem więc do Polski, myśląc, że wszystko jest okay, że chwyciłem pana Boga za nogi. Wieczorem po powrocie zadzwonił do mnie agent, który wówczas zajmował się transferem. Powiedział mi, jakie są warunki kontraktu, który proponuje Stoke, podał długość tej umowy, po czym przez kilka kolejnych dni w ogóle się nie odezwał. Czekałem spakowany w Kielcach. W końcu zadzwonił: - Nie przejmuj się, Anglicy są flegmatyczni, wszystko jeszcze będzie okay, nie denerwuj się! No i tak do dziś czekam na odpowiedź Anglików i transfer do Stoke.

Wielu kibiców kojarzy Cię jeszcze z pierwszoligowego Stomilu Olsztyn.

Stomil Olsztyn to był mój taki pierwszy prawdziwy zespół. Liga, poważne mecze. Wtedy spadliśmy z ekstraklasy - dziś wiem, że nie wszyscy w drużynie chcieli utrzymać ligę w Olsztynie. Szkoda gadać.

Ale zanim trafiłeś do Stomilu, to przez trzy lata chodziłeś do szkoły w Szamotułach. Kojarzyłeś z korytarza Łukasza Fabiańskiego?

Oczywiście, że tak, ale kumplami to my tam nie byliśmy. Ja byłem z najstarszego rocznika w szkółce, on z najmłodszego. Mieliśmy innych znajomych, a wspólnie w szkółce byliśmy tylko przez sześć miesięcy. Po latach Celtic brał udział w londyńskim turnieju „Wembley Cup”. Łukasz przyjechał do mnie do hotelu, zjedliśmy obiad, pokazał mi miasto, a przy okazji mogliśmy powspominać stare, dobre czasy ze szkoły w Szamotułach. Kilka razy mieszkaliśmy też w jednym pokoju na zgrupowaniu reprezentacji.

A z którym z obecnych piłkarzy żyłeś najlepiej w Szamotułach?

Z Jakubem Wawrzyniakiem, zapalonym kibicem żużlowym zespołu z Piły, mieszkaliśmy przez długi czas w jednym pokoju, a czasami nawet urządzaliśmy sobie sparingi bokserskie.

A co z resztą Twoich kumpli, z którymi mieszkałeś w Szamotułach?

W pokoju było nas czterech, wszyscy chodziliśmy równocześnie do tej samej klasy. Dziś jeden z nich waży 120 kilo, żaden nie gra w piłkę. Szkoda, bo mieli papiery, by grać chociażby w lidze polskiej. Odchodząc z Szamotuł do klubów seniorskich mieli jednak ważniejsze sprawy, niż trening. Pamiętam, że jeden z trenerów w Szamotułach Bernard Szmyt ciągle nam powtarzał: - Wszystko jest dla ludzi. Trzeba wiedzieć kiedy, z kim i ile. Większość z nich nie wzięła sobie tych słów do serca.

Kiedyś słyszałem różne historie ze szkółki Wisły Kraków. To był po prostu obóz przetrwania. Tak samo było w Szamotułach?

Gdy mieszkaliśmy ze sobą, to był okres, gdy buzowały nam hormony. Mieliśmy po kilkanaście lat. Zdarzało się, że ktoś w środku zimy otwierał okno, a reszcie duma nie pozwalała go zamknąć. Padało hasło: - Kto zamknie okno, ten frajer. Albo dochodziło do innej sytuacji – ktoś zapalał światło, rzucał to samo hasło i każdy próbował sobie udowodnić, że nim nie jest. Spaliśmy całe noce przy zaświeconym świetle! Gdy ktoś otworzył okno, to fakt, z łóżka się wstawało, ale nie po to, by je zamknąć, ale po to by ubrać wełnianą czapkę, szalik, cieplejsze spodnie i z tym otwartym oknem nie zamarznąć! Męska duma nie pozwalała.

Trenowaliście codziennie, ale cały czas musieliście chodzić do szkoły?

Często nie chodziliśmy. Rano jeden z chłopaków pytał: - Łukasz, idziemy do szkoły? Brał monetę, i mówił: - Orzeł czy reszka? Podrzucał do góry. Wypadał orzeł. Nie idziemy. I znów kładliśmy się spać. Po czterech miesiącach nas rozdzielili i przenieśli do innych pokoi. Odtąd zamieszkałem między innymi z Radosławem Cierzniakiem i Jakubem Szmatułą.

Czy ktoś Was w ogóle kontrolował, Wasze oceny w szkole?

Z Andrzejem Dawidziukiem trenowaliśmy codziennie po kilka godzin, i to on sprawował pieczę nad bramkarzami, czuł się za nas najbardziej odpowiedzialny. Patrzył na to, co robimy na boisku, ale i poza nim. Któregoś razu chciał podsumować półrocze w szkole, sprawdzić jak wygląda nasza sytuacja z nieusprawiedliwionymi godzinami. Zawołał mnie, Szmatułę i Cierzniaka. Siedzimy we trzech. Pierwszy mówi Szmatuła: - Dziesięć godzin nieusprawiedliwionych. Dawidziuk: - Jest nieźle, ale oczywiście może być lepiej. Drugi Cierzniak mówi, że ma tych godzin z sześć czy siedem. – No Radek, można powiedzieć, że jest dobrze, ale zawsze może być jeszcze lepiej. No i na końcu byłem ja z moimi siedemdziesięcioma nieusprawiedliwionymi godzinami... W końcu dyrektor liceum w Szamotułach powiedział, że najlepiej będzie jak odejdę, żebym się nie męczył ani ja, ani oni. Wyrzucili mnie więc po roku z liceum w Szamotułach i musiałem ogólniak kończyć zaocznie w Poznaniu. Ale dzięki temu miałem jeszcze więcej treningów, bo w ciągu tygodnia nie chodziłem do szkoły. Dla mnie to było idealne rozwiązanie, a Dawidziuk widział, że paliłem się do treningów, a do szkoły wręcz przeciwnie.

Kibic Legii znalazł się w Poznaniu! Chodziłeś na mecze Lecha Poznań na Bułgarskiej?

Byłem na jednym czy dwóch. Zapamiętałem spotkanie z Widzew. Mecz skończył się wynikiem 5:3 dla łodzian. Byłem nastolatkiem, przyjechaliśmy wraz z innymi podopiecznymi ze szkółki obejrzeć mecz ekstraklasy, zobaczyć dobry futbol, poczuć, na czym polega ta pierwsza liga, a tu po jednym strzelonym golu któryś z piłkarzy Widzewa podbiega do ławki Lecha, nad którą siedzieliśmy, i krzyczy: - Widzew nigdy się nie sprzeda! Nigdy kurwa! Mecz był strasznie dziwny, karne, czerwone kartki. Miałem 17 lat, ale wiedziałem, że coś tu nie gra. Patrzymy na Dawidziuka, który nas zabrał na ten mecz. Pytamy: - O co w tym w ogóle chodzi? Pokręcił głową, że nic takiego ważnego. Powiedział: – Oglądajcie mecz.

Jeździłeś na Legię, jako nastolatek?

Pierwszy mecz ligowy Legii, jaki widziałem w życiu miał miejsce w Białymstoku z Jagiellonią. Szczęsny w bramce, Kowalczyk w ataku. Siedziałem tam z otwartą buzią, a Legia przegrała 1:3. Jeździłem też na mecze Ligi Mistrzów z IFK Goeteborg, Blackburn Rovers i Panathinaikosem Ateny. Zawsze z ojcem, zawsze na żylecie, zawsze kupowaliśmy bilety od koników, bo do Warszawy przyjeżdżaliśmy trzy albo cztery godziny przed meczem.

Do Wielkopolski Legia też przyjeżdżała. Miałeś blisko z Szamotuł.

Byłem kiedyś na meczu we Wronkach, Amica – Legia. Trener Dawidziuk załatwił nam wejściówki pod szatnię, gdzie zrobiłem sobie zdjęcie z kilkoma piłkarzami Legii, między innymi z Szamo, teraz moim bliskim kumplem, z którym mam codzienny kontakt. Byłem zresztą na tyle fanatycznym kibicem Legii, że gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, to kibicowałem grupowym rywalom łodzian - Borussii Dortmund, Atletico Madryt czy Steaule Bukareszt! Mój pokój był cały wypełniony plakatami Legii. Teraz już z tego wyrosłem, zobojętniałem, ale gdyby ktoś zapytał mnie, komu kibicuję w Polsce, to odpowiedziałbym, że Legii.

A pamiętasz taki mecz z 2001 roku, Stomil – Legia 1:6? Zagrałeś w bramce Stomilu przeciwko klubowi, któremu kibicujesz i wpuściłeś sześć goli! W Legii z ławki wszedł Mariusz Piekarski, który dziś jest Twoim agentem. W sumie to dość zabawne.

Dla mnie to nie było takie zabawne. Przez tydzień chodziłem kompletnie zdołowany i załamany. Jak sobie przypomnę ten mecz i pomyślę o tym bramkach, to aż nie mam ochoty do niego wracać. To był dopiero mój drugi mecz w lidze… Myślę, że gdyby teraz „Piekario” chciał mnie gdzieś wytransferować, to kontrahentom raczej nie pokazałby kasety wideo z tego meczu…

Niedługo później trafiłeś jednak do Legii i byłeś jednym z najmłodszych piłkarzy w drużynie. Tak naprawdę niewielu w ogóle pamięta, że przy Łazienkowskiej grałeś.

Bo ja tam nie grałem, tylko przez półtora roku po prostu byłem. Konkurencja była naprawdę mocna. Radostin Stanew był pierwszym bramkarzem. Artur Boruc drugim. Ja – trzecim. Dziś z perspektywy czasu mogę się przyznać, że Warszawa trochę mnie zgubiła, wciągnęło mnie miasto. Za dużo było dziewczyn, zbyt wiele wieczornych wyjść. Miałem 20 lat i gdy któryś z chłopaków chciał wyjść na miasto, to do kogo dzwonił? Oczywiście, że do Załuchy. Cieszę się, że tak szybko poznałem Magdę, moją żonę, i w wieku 22 lat byłem już żonaty. Po pewnym czasie przeczytałem wywiad ze Zbigniewem Bońkiem i on w nim mówi: - Jeśli chcesz coś osiągnąć w piłce, musisz szybko się ożenić. Po latach zgadzam się z nim w stu procentach.

Od dwóch i pół roku mieszkasz w Szkocji. W Polsce praktycznie nie dostałeś szansy. Czy w kraju są w ogóle jacyś trenerzy, których dobrze wspominasz?

Dobrze współpracowało mi się z Adamem Nawałką w Jagiellonii Białystok. To bardzo dobry trener i człowiek z klasą. Z kolei na kadrze poznałem Rafała Ulatowskiego i myślę, że również praca z nim w klubie byłaby wielką przyjemnością. Jak na to patrzę z dystansu, to wydaje mi się, że po prostu miałem wiele szczęścia, że w tak młodym wieku trafiłem na takiego trenera bramkarzy jak Andrzej Dawidziuk. To on nauczył mnie praktycznie wszystkiego, podstaw. Przez półtora roku w Legii pracowałem też z Krzysztofem Dowhaniem, kolejnym świetnym fachowcem i wielkimi pasjonatem tego, czym się zajmuje.
ł
A teraz, gdy patrzysz z boku na ligę szkocką, to okay - cieszysz się, że tu jesteś, ale nie zastanawiasz się czasem jak wyglądałaby ona bez Rangersów i Celticu?

Myślę, że byłaby to liga trochę lepsza niż irlandzka. Gdy w Dundee United przez sześć miesięcy miałem złamaną nogę, to mogłem na spokojnie przyjrzeć się tej lidze. Jeździłem na mecze, jako kibic, oglądałem, żeby wiedzieć, na co się przygotować. Ale podoba mi się tu. Gdy sześćdziesiąt tysięcy ludzi zaśpiewa „You’ll never walk alone” to zawsze mam gęsią skórkę, a na każdy nasz mecz wyjazdowy jeździ kilka tysięcy kibiców. Wypożyczonego z Tottenhamu Robbiego Keane’a o północy witało pięć tysięcy kibiców. To trochę więcej niż na meczu rezerw Korony Kielce...

Rozmawiał w Glasgow Przemysław Zych, twitter: @PrzemZych


WYWIAD Z PATRICKIEM M'BOMĄ


Patrick M’boma (piłkarz roku w Afryce w roku 2000, dwukrotny zwycięzca Pucharu Narodu Afryki 2000 i 2002, król strzelców PNA 2002 i 2004, dwukrotny uczestnik mistrzostw świat 1998 i 2002, złoty medalista igrzysk olimpijskich w Sydney 2000; obok Rogera Milli i Samuela Eto’o jeden z trzech najlepszych w historii piłkarzy kameruńskich)
Rozmowa ukazała się w styczniowym "Futbol News".

Czy w czerwcu tego roku afrykański zespół po raz pierwszy w historii może wygrać mistrzostwo świata?

W najlepszym wypadku zespół z Afryki znajdzie się w pierwszej czwórce świata, ale czy jest w stanie wygrać? Największe szanse na to ma Wybrzeże Kości Słoniowej, po prostu jakość graczy tego zespołu jest najwyższa. Od czterech lat grają w tym samym składzie, co tydzień występują w swoich klubach, dobrze zarabiają. Jeśli zaś chodzi o reprezentację Kamerunu, to wylosowaliśmy bardzo ciężką grupę. Holandia, Dania, Japonia - każdy z tych zespołów gra inaczej. Najważniejsze teraz, żebyśmy dzięki udziałowi w Pucharze Narodów Afryki nabrali pewności siebie, zgrali skład. Gwarantem dobrego przygotowania się do mundialu byłby w PNA awans do półfinału. To cel minimum.

PNA w Angoli wisi jednak na włosku. Jak bardzo wydarzenia w prowincji Kabinda, ostrzelanie autokaru z piłkarzami Togo, zepsuje mistrzostwa Afryki, a może też mistrzostwa świata w RPA?

To tragiczna rzeczywistość. Takie wydarzenia są niestety częścią tego, co dzieje się na całym kontynencie. Gdy dowiedziałem się co się zdarzyło, to od razu pomyślałem, że poza Togo również kilka kolejnych ekip wycofa się z turnieju. Czy jednak afrykańska federacja pozwoliłaby na to, wiedząc, że w FIFA może to zostać potraktowane jako oznaka słabości Afryki przed mundialem w RPA? Jeśli do końca turnieju nie nastąpi żaden wypadek, obawiam się jednak, że te mistrzostwa i tak będą wszędzie kojarzone tak jak igrzyska olimpijskie w Monachium. Będzie się na PNA patrzeć przez pryzmat tego zamachu. O ile kluby z Europy nie wycofają swoich piłkarzy, to PNA mimo wszystko może być ciekawym turniejem. Obawiam się jednak, że niestety teraz nikt w Europie tych mistrzostw nie będzie traktował poważnie, że nawet piłkarze będą robić wszystko, by na ten czas zostać w Europie, wymyślając jakieś kontuzje.

Wcześniej gracze afrykańscy, w tym kameruńscy, też narzekali na wyjazdy na mecze do Afryki…

Dla wielu piłkarzy to była po prostu zwykła impreza. Pomógł dopiero fakt, że kilku czołowych piłkarzy, na przykład Samuel Eto’o czy Didier Drogba zaczęło deklarować swoje przywiązanie do Kamerunu czy Wybrzeża Kości Słoniowej. To przekonało również innych, mimo że na co dzień zarabiają grą w Europie. Wiadomo, że tej imprezie nie pomaga kalendarz. Sam nie mogę zrozumieć dlaczego ten turniej rozgrywany jest w styczniu. Wygrałem go dwukrotnie, ale to nie znaczy, że nie mogę na niego narzekać.

Słyszałem chociażby o historii bramkarza reprezentacji Ghany, Sammy’ego Adjei. Dwa lata temu izraelski klub FC Aszdod szantażował go, że jeśli pojedzie na PNA, to straci pracę…

Sam miałem dwukrotnie taką sytuację, gdy zmieniałem klub. W jednym z nich chcieli mnie zmusić, żebym zobowiązał się, że gdy przyjdzie powołanie na mistrzostwa Afryki, ja odmówię. Zdecydowałem się nie przechodzić do tego klubu. Innym razem w Cagliari Calcio chcieli na mnie wymusić, żebym nie pojechał. Uparłem się, bo przecież po mojej stronie były przepisy FIFA. Na szczęście byłem na tyle silny psychicznie, miałem tyle odwagi i tak silną pozycję w klubie, żeby im powiedzieć co o tym myślę. Inni niestety nie są w tak dobrym położeniu. Czasami zależy to również od priorytetów piłkarza. Ja zawsze PNA stawiałem wysoko.

Co specjalnego ma w sobie ten kameruński zespół, który będziemy oglądać na Pucharze Narodów Afryki w Angoli, a później w RPA? Na przykład Ghana ma ośmiu zwycięzców mistrzostw świata U-20, a Kamerun?

Mamy Samuela Eto’o! Zespół ma też kilku utalentowanych piłkarzy w osobie chociażby Alexandre’a Songa z Arsenalu czy Stephana M’Bia z Olympique Marsylii, który świetnie grał już w poprzednim PNA. Ostoją zespołu pozostają jednak Rigobert Song, Geremi.
Teraz wszyscy grają w końcu z zacięciem, poprawili się w porównaniu do eliminacji.

Tak na dobrą sprawę to Kamerun na mistrzostwach świata nie osiągnął nic, odkąd… wszyscy zaczęli na was stawiać, czyli od ćwierćfinału na Italia 1990.

Od tego czasu ani razu nie wyszliśmy z grupy mistrzostw świata… Cztery lata po Italii, w USA piłkarze kameruńscy więcej energii poświęcali kłótniom o pieniądze niż grze. W 1998 roku do kadry weszło z kolei młodsze pokolenie, w tym ja sam, ale nie byliśmy wystarczająco doświadczeni, a federacja przeżywała ogromne kłopoty finansowe, przez co ciężko było zgrać zespół. Zawsze brakowało pieniędzy na jakieś bilety lotnicze, żeby ktoś mógł przyjechać na mecz towarzyski z Europy. Sukcesy przyszły dopiero na PNA i na igrzyskach olimpijskich w Sydney, ale na mundialu w 2002 do awansu z grupy zabrakło punktu. Z kolei do mundialu 2006 Kamerun nie awansował. W ostatnim meczu eliminacyjnym zremisował z Egiptem… Ale to już było beze mnie.

Co sądzisz o obecnym francuskim selekcjonerze Kamerunu Paulu Le Guenie? To dobry wybór?

Bardzo dobry. Znam go jeszcze z boiska, bo razem graliśmy w Paris Saint-Germain. Szczerze mówiąc to byłem zdziwiony, że przyjął propozycję prowadzenia Kamerunu. Zawsze uważałem, że jego mentalność, sposób myślenia, osobowość w żadnym wypadku nie nadaje się do pracy z afrykańskimi piłkarzami.

To jaką mentalność ma Le Guen?


Wiesz, on jest trochę trudny. Właściwie to kompletnie odmienny od tego jacy są Kameruńczycy. Dla nas ważna jest radość, zabawa, wyrażanie własnych emocji, śmianie się, rozmawianie. Paul z kolei lubi milczeć, jeśli cokolwiek mówi to jest to absolutne minimum. Na pewno Le Guen nie jest najbardziej radosną postacią, którą spotkałem… Ale udało mu się. Można powiedzieć, że włożył w ten zespół duszę. Gdy przyszedł, Kamerun był w kiepskiej sytuacji w eliminacjach. Z tylko jednym punktem w dwóch meczach. To Le Guen doprowadził do tej przemiany, wprowadził dryl i profesjonalizm. Kapitańską opaskę od Songa przejął Eto’o. Wszystko zakończyło się świetnie.

Ale Kamerun właśnie stracił Joela Matipa, utalentowanego 18-letniego piłkarza Schalke, który, mając ojca Kameruńczyka, matkę Niemkę, zdecydował się na grę dla Niemców… Nie chciał pojechać na tegoroczny PNA.

W ogóle nie zwracałbym uwagi na tego chłopaka. W Kamerunie jest tylu utalentowanych graczy, że to, że wybrał Niemcy w ogóle nam nie zaszkodzi. Pamiętajmy tylko, że jego serce nigdy w całości nie należało do Kamerunu, że w ciągu 18 lat życia spędził tylko dwa tygodnie w Kamerunie. On nie zna tego kraju.

Kiedyś powszechnie słychać było narzekania na afrykańskie związki piłkarskie, które nie były w stanie zagwarantować piłkarzom odpowiedniego standardu… Jak to wygląda dziś w przypadku Kamerunu?

Dzięki temu, ze w czerwcu odbędzie się pierwszy mundial w Afryce, reprezentacją zainteresował się rząd, który wszystkim się zajął. Piłkarzom przylatującym z Europy kupuje się teraz bilety w klasie biznesowej, podczas gdy wcześniej zdarzało się, że to sami piłkarze musieli płacić za przyjazd na mecze kadry. Hotele, w których mieszkają kadrowicze też w końcu mają odpowiedni standard. W czasie zgrupowań piłkarze są dobrze żywieni i odpowiednio traktowani. Teraz w Kamerunie wszyscy grają w tej samej drużynie – związkowi oficjele, piłkarze, członkowie rządu, dziennikarze. Ważne że po tym, gdy Kamerun był bliski odpadnięcia z eliminacji do mistrzostw, wszyscy się zmobilizowali. Wydarzenia oglądam z perspektywy Francji, gdzie mieszkam, ale śledzę co się tam dzieje, czasami dzwonią do mnie piłkarze obecnej reprezentacji i wiem, że jest zdecydowanie lepiej. Mam nadzieję, że tak już będzie na zawsze.

Patrick M’boma - jeden z najlepszych piłkarzy w historii kameruńskiej piłki pozostaje obecnie poza piłką?

Trochę tak, choć cały czas ją śledzę. Będę na przykład komentował mecze Pucharu Narodów Afryki dla francuskiej telewizji. Jakiś czas temu próbowałem coś zrobić dla piłki kameruńskiej. Podpowiadałem kameruńskiej federacji w jaki sposób powinni zorganizować związek. Dawałem rady, wskazówki, ale nikt nie chciał mnie tam słuchać. Mówili: „OK, Patrick, to naprawdę fajne rozwiązanie” po czym… nic z tymi nie robili. Dałem sobie więc spokój. To było marnotrawstwo czasu!

Rozmawiał PRZEMYSŁAW ZYCH


WYWIAD Z ANDRIEJEM ARSZAWINEM


Z rosyjskiem pomocnikiem Arsenalu spotkałem się w Londynie w czasie grudniowej imprezy, którą zorganizował Nike. Prawdopodobnie nikogo nie zainteresowałoby... odsłonięcie sznurówek, ze sprzedaży których cały dochód miał być przekazywany na walkę z AIDS w Afryce, gdyby nie pojawienie się kilku gwiazd światowej piłki. I możliwość przeprowadzenia 15-minutowego wywiadu.

Polska na rozmowę z Didierem Drogbą i Bono (ambasador akcji ) według obliczeń marketingowych speców nie zasługiwała. Z puli Javier Mascherano (Liverpool), Marco Materazzi (Inter), Andriej Arszawin, Denilson (obaj Arsenal) nasz wybór padł więc na Arszawina. Przede mną gwiazdora Euro 2008 i Arsenalu przepytywał dziennikarz „Daily Mail”, po mnie Włoch z „La Gazzeta dello Sport”. Takie życie. Na prywatną rozmowę nie ma szans.

W kolejce znalazł się też dziennikarz rosyjski, z którym Andriej ochoty rozmawiać nie miał. Kilka tygodni wcześniej Rosja przegrała walkę o mundial ze Słoweńcami, a krajowe media oskarżały swoich piłkarzy o sprzedanie spotkania. Andriej przewrócił oczami, ale zgodził się porozmawiać. A co, zobowiązania wobec sponsorów są najważniejsze. Kasa nie śmierdzi.

W czasie rozmowy potwierdziło się wszystko co wcześniej mówili i pisali o nim angielscy i rosyjscy dziennikarze. Kręcił oczami znudzony pytaniami o piłkę, ale gdy trzeba było, potrafił zmusić się do szczerej odpowiedzi. Zaczęliśmy od rosyjskiego, skończyliśmy na angielskim. Na szczęście wiedział coś o polskiej piłce, przy okazji obalając plotkę jakoby w 2004 roku miał trafić do Legii Warszawa.

Wywiad ukazał się w styczniowym "Magazynie Futbol".

Jak bardzo przeżyłeś odpadnięcie Rosji w eliminacjach do mistrzostw świata w RPA? Zrobiliście świetny wynik na Euro 2008, a tu taka wpadka.

ARSZAWIN: Nie potrafię na tyle dobrze wyrazić swoich uczuć, by opisać to, co czuję. Najlepiej w ogóle mnie o to nie pytajcie… Na pewno – ogromne rozczarowanie. Najbardziej jednak boli mnie, że w prasie rosyjskiej to ja zostałem uznany za kozła ofiarnego porażki ze Słowenią. Przyzwyczaiłem się jednak do tego… To na mnie wylewają dziś swoje żale, to ode mnie wymagają najwięcej. Rozumiem, że w żadnym z obu meczów barażowych nie zagrałem dobrze, że w kraju oczekiwania były wielkie, ale reakcje były przesadzone. Teraz na mundialu będę kibicował Brazylii albo Włochom.

Pomimo braku awansu, nie można jednak powiedzieć, że piłka rosyjska stoi w miejscu. Za kilka lat wasza reprezentacja może stale grać w ćwierćfinałach i półfinałach mistrzostw świata i Europy.

W lidze rosyjskiej jest teraz mnóstwo pieniędzy. Żeby jednak co dwa lata grać tak wysoko, pozytywne efekty muszą przynieść inwestycje, które dopiero poczyniono. Zbudowano boiska, szkoły piłkarskie dla dzieci. Być może da to rezultaty za dziesięć lat, ale nie teraz. Kiedyś w Rosji bardziej liczyło się to, by młodzieżowe zespoły wygrywały turnieje, niż wychowywały gwiazdy. Dziś coraz częściej jest inaczej. W Zenicie miałem trochę szczęścia, bo nigdy nie zabroniono mi dryblować. Dzięki temu moje umiejętności techniczne są dzisiaj tak wysokie, że pozwalają mi grać w Anglii. Problem polega też na tym, że liga rosyjska nie jest postrzegana jako dobry produkt, wciąż nie mamy takich stadionów jak na Zachodzie, boiska nie są w najlepszym stanie. Również z tego powodu chciałem już wyjechać z Sankt-Petersburga. W Rosji grywałem na w połowie zniszczonych stadionach, często na sztucznych boiskach. Nie lubiłem tego.

Czego nauczył was Guus Hiddink? W Polsce sami mieliśmy holenderskiego selekcjonera, Leo Beenhakkera.

Guus przede wszystkim dał nam wolność, ale taką poza boiskową… To wyrozumiały człowiek. Dzięki niemu teraz w Rosji nastała moda na holenderskich trenerów. Sam przecież w Zenicie pracowałem z Dickiem Advocaatem. Teraz, gdybym miał wybór, to w reprezentacji dalej wolałbym pracować z trenerem zagranicznym, a nie rosyjskim.

Praktycznie każdy polski piłkarz, gdy wyjeżdża za granicę, narzeka na zmęczenie, tempo meczów. Podobnie jest, jeśli chodzi o spotkania reprezentacji. Paweł Brożek, napastnik naszej reprezentacji, powiedział nawet, że jeden mecz w pucharach czy kadrze, to jak dwa mecze ligowe w Polsce. Jak było z Tobą. Trudno było się zaaklimatyzować do gry na Wyspach?

Znam to uczucie. Ja na przykład zawsze jestem zmęczony, szybko się męczę. Nigdy nie lubiłem zbyt dużo trenować… Na samym początku w Anglii było mi bardzo ciężko, przyjechałem z ligi, w której poziom nie jest jakiś niesamowicie wysoki. Musisz być bardziej skupiony, bo podaje i strzela się szybciej, niż gdzie indziej. Ale jak się już rozegrasz, wchodzi ci to w krew. Zaadoptowanie się w nowym kraju przychodzi znacznie łatwiej, jeśli jest się młodym piłkarzem, nie ma się dzieci, gdy nie ściąga się ze sobą całej rodziny. Teraz mogę powiedzieć, że właśnie się przyzwyczaiłem, zadomowiłem się. A przecież życie w Europie i w Rosji, szczególnie gdy jedzie się do Anglii, to dwie naprawdę inne sprawy. Wiele aspektów powodowało, że było mi ciężko. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale czasem było i śmiesznie, i strasznie. Życie zmieniło mi się kompletnie.

W Arsenalu kontrakty ma dwóch polskich bramkarzy, Łukasz Fabiański i Wojciech Szczęsny. Szczęsny jest bardzo pewny swoich umiejętności, udziela śmiałych wywiadów, Fabiański wydaje się inny. Co o nich myślisz?

Szczęsnego nie widywałem za często w klubie, jest młodym bramkarzem, który przebiera się jeszcze w innej szatni, z zespołem młodzieżowym. Zresztą został wypożyczony. Nie mogę powiedzieć wiele o nim, zagrał na razie tylko kilka spotkań. Łukasz z kolei faktycznie jest cichym człowiekiem, spokojnym. Nosi bluzę numer 21, ja mam numer 23, dlatego w szatni siedzimy blisko siebie. Podoba mi się to, bo Łukasz mówi trochę po rosyjsku i wspólnie możemy się porozumiewać. W Arsenalu panuje świetna atmosfera, jesteśmy sobie bliscy. Nie jest tak, jak gdzie indziej i po prostu kilka razy w tygodniu wychodzimy razem na miasto. Dlatego Łukasza poznałem całkiem nieźle. Wydaje mi się, że atmosfera jest nawet lepsza niż w Zenicie. Zagraniczny piłkarz przychodzący do mojego byłego klubu, miałby zdecydowanie trudniej niż ja miałem na początku w Arsenalu. Sam w Sankt Petersburgu nie miałem kłopotów, było mi o tyle łatwiej, bo to po prostu moje rodzinne miasto.

W United jest jeszcze jeden polski bramkarz, Tomasz Kuszczak. Co w ogóle myślisz o polskiej piłce? Spotykasz wszędzie tylko polskich bramkarzy, a nie piłkarzy…

Kuszczaka oglądam czasami w telewizji, kiedy akurat zagra. Nie potrafię jednak ocenić ich umiejętności. Moja robota to atak, ofensywa, dlatego nie powinienem oceniać piłkarzy na pozycji tak odmiennej od mojej. Znam też jeszcze innego… polskiego bramkarza, Wojciecha Kowalewskiego. Nie jakoś świetnie, ale gdy grał w Moskwie zdarzało się, że jedliśmy kolację w tej samej restauracji.

Teraz gra w Grecji.

Naprawdę? Oj, nie śledzę co się dzieje. Czasami tylko słyszę co słychać u niego od Władimira Bystrowa, mojego kumpla z czasów gry w Zenicie. Bystrow świetnie poznał Kowalewskiego, gdy razem grali w Spartaku Moskwa. Osobiście bardzo Kowalewskiego szanuję. Jeśli chodzi o sam polski futbol, to oczywiście znam takie kluby jak Legia, czy Lech, nie jestem ignorantem. Pamiętam też, gdy w meczu towarzyskim w Moskwie graliśmy z waszą reprezentacją i zremisowaliśmy 2:2. To, z czym kojarzy mi się polski futbol, to jednak nie tylko bramkarze. Zwykle polskie drużyny prezentują defensywny styl gry. To zapamiętałem.

Po tym, gdy zostałeś bohaterem Euro 2008 w Polsce pojawiła się pogłoską, jakoby w 2004 roku miałeś trafić do Legii Warszawa. Siedziałeś wtedy na ławce w Zenicie. Tak mówił Twój agent.

W 2004 roku? Bzdura. Na pewno nie mogło to być wtedy. Może w 2002 albo 2001 roku, bo w 2004 roku miałem za sobą świetny sezon, grałem już w reprezentacji Rosji.

W Zenicie wciąż gra Chorwat Ivica Kriżanac, który wcześniej występował w polskiej lidze, w Groclinie Grodzisk Wielkopolski i Górniku Zabrze. Trafi w końcu do porządnej ligi, na przykład angielskiej?


Oj nie, nie. On nigdy nie wyjedzie z Petersburga. Dostaje tam tak dobre pieniądze, że wątpię, by opłacało mu się kiedykolwiek stamtąd wyjechać. Jeśli taki Juventus miałby więcej pieniędzy niż Zenit, to pewnie by wyjechał, ale nie ma (śmiech). Ja też gdybym został w Zenicie, to zarabiałbym więcej niż teraz w Arsenalu... Mnie nie chodziło jednak o to. A Ivica lubi wszystko w Zenicie, bardzo mu się tam podoba. Dlatego nie ma powodu, by cokolwiek zmieniać. Myślę, że jeśli kiedykolwiek opuści Zenit, to po to, by wrócić do Chorwacji i zagrać w Hajduku Split. Bardzo go lubię, bo to dobry chłopak, cenię sobie jego charakter. Razem zdobyliśmy Puchar UEFA. Wspomnienia pozostaną nam na zawsze.

Jakiemu klubowi kibicowałeś w dzieciństwie?

Barcelonie! Od małego, ale właściwie tylko dlatego, że większość dzieciaków w Sankt-Petersburgu kibicowała Realowi Madryt. Nie mogłem tego znieść, a więc, by zrobić coś zupełnie odwrotnego, zacząłem kibicować Barcelonie. Podziwiałem grę Stoiczkowa, Romario. Dziś w Barcelonie też gra najlepszy piłkarz świata, czyli Leo Messi. On po prostu robi wszystko lepiej, niż reszta. Sam przyznałbym mu nagrodę FIFA.

Kiedyś dałeś się jednak sfotografować w koszulce Barcy!

Tak, ale tylko dlatego, że ten dziennikarz z Hiszpanii mnie o to prosił! Na pewno dziś nie żałuję, że jestem w Arsenalu. Kiedyś myślałem o graniu w lidze hiszpańskiej, wiadomo - słońce, pogoda...

Kiedyś w młodości, miewałeś napady złości w szkole. Gwiazdy takie jak Zinedine Zidane czy Diego Maradona zmagały się z podobnymi problemami. Skąd się to bierze?

Może stąd, że staramy się być zauważeni także poza boiskiem. Chcemy być pierwsi, odróżniać się gdziekolwiek jesteśmy?

Co dziś denerwuje Cię w piłce?

Niewidomi sędziowie. To jednak motywuję mnie jeszcze bardziej do gry, gram jeszcze lepiej, bo gdy się mylą muszę dać z siebie jeszcze więcej.

Co oznacza dla Ciebie akcja Nike’a z organizacją charytatywną Red przeciw AIDS? Zamierzasz w związku z tym zrobić coś w Rosji?

(w tym miejscu Andriej przewrócił oczami, popatrzył na rosyjską tłumaczkę, Anę, i powiedział: Что я могу сделать? („Co ja mogę zrobić?”). Uśmiech Any nakazał mu znów odpowiadać dyplomatycznie, grzecznie, tak jak nakazuje marka Nike, organizator imprezy i sponsor, amerykański producent obuwia...)

Jestem tu, na miejscu w Londynie, tu mogę pomagać. Ale chcę to robić, bo to, co dostałem od życia, teraz próbuję oddać z powrotem. Różnie bywało w moim dzieciństwie, więc to jest jakiś wkład.

Arsenal, jak co roku, znajduje się gdzieś blisko pierwszego czy drugiego miejsca, ale ostatecznie przegrywa. Chyba najważniejszy mecz pierwszej części sezonu, z Chelsea, łatwo przegraliście 0:3…

Nie poddaję się tak łatwo. Wciąż wierzę, że Arsenal wygra. Najtrudniejszym rywalem będzie Chelsea. Wyglądają bardzo groźnie, grają twardo. Bardziej zależałoby mi jednak na zwycięstwie w Lidze Mistrzów, niż w lidze angielskiej. Być może potrzebujemy wzmocnień. To jednak Arsene Wenger jest szefem, on o nich zadecyduje. Zapytajcie jego... Musimy jednak patrzeć na kluby typu Chelsea, Real Madryt i Manchester United. Oni mają dłuższą ławkę rezerwowych niż my. Dlatego powinniśmy kupować. Klub powinien być wzmacniany piłkarzami najwyższej klasy, bez względu na wiek. Takimi, którzy mogą poprawić poziom naszej gry. Indywidualnościami, które mogą zaskoczyć rywala w taktycznej układance. Podobnymi do mnie. Sam gdybym miał szansę trzymać piłkę u nogi przez 90 minut, to po prostu tak bym robił!

Rozmawiał w Londynie Przemysław Zych