poniedziałek, 27 lipca 2009

OKO, DZIESIĄTKA, OKO, DZIESIĄTKA, OKO, DZIESIĄTKA



"Geniusz i utracjusz"
("Magazyn Futbol", sierpień 2009)

Lewą nogą "wiązał krawaty", gwiazdom Bundesligi zakładał "siatki". Był królem ateńskich dyskotek i poznańskich pubów. Mirosław Okoński na boisku i w kasynie zawsze grał o całą pulę, zawsze stawiał na "dychę". Bóg dał mu talent, życie zabrało miliony, ale legendą polskiej piłki i tak zostanie...

Z Okoniem rozmawiałem przy piwku o ósmej rano, co opisałem już przy okazji rankingu 25. zmarnowanych talentów, w których Oko zajął u nas pierwsze miejsce.

ZYCH: "Okoński? Najlepszy lewonożny piłkarz w historii Bundesligi" - tak mówili niektórzy niemieccy dziennikarze. "Lewa noga znaczyła dużo więcej niż u niektórych dwie" - to opinia o panu Kazimierza Górskiego. Skąd to pokrętło w lewej nodze?

OKOŃSKI: - Nauczyłem się tego w szkółce Gwardii Koszalin, jako ośmioletni chłopak. Po mnie był tam też m.in. Mirek Trzeciak. Ojciec miał pretensje, że wybrałem Gwardię, czyli klub milicyjny, a nie Bałtyk, klub budowlany. Jako ośmiolatek wygrywałem turnieje strzelców, pięcioboje piłkarskie polegające na odbijaniu futbolówki lewą nogą przez paliki, prawą, głową. Grałem dzień w dzień na podwórku. Już wtedy spokojnie podbijałem piłkę trzy tysiące razy.

Słyszałem, że umiał pan "gasić" na nodze podrzuconą w powietrze monetę, która spadała płasko na but.

- Dziś mało komu nie spadłaby piłka ze stopy! Jak poszedłem do Legii, to w szatni niektórzy sobie podbijali piłkę. Stefan Majewski i inni. Ale oni, by ją podbijać, musieli wstawać, a ja podbijałem futbolówkę siedząc. Kochałem technikę od dziecka, do dziś ją mam i nawet na meczach oldbojów wciąż zdarza mi się dostać sporo braw! Mam 50 lat, a kibice wciąż mówią, że to jest nieprawdopodobne. Dzięki technice zauważył mnie Guenter Netzer. To ona otworzyła mi drzwi do kariery. Netzer, po obejrzeniu meczu Lecha, powiedział do trenera-legendy Ernsta Happela: "Słuchaj, mam jednego zawodnika, dziesiątka na koszulce". Happel, po obejrzeniu mojej gry, odpowiedział mu: "Jak nie przywieziesz mi Okońskiego, możesz w ogóle nikogo nie kupować". Pięć razy do Poznania i Warszawy przyjeżdżał Netzer, który pracował nad tym transferem. Przyjeżdżał i wyjeżdżał. Nic z tego - mówiono mu. Problem był taki, że oni - ludzie z Zachodu - w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że u nas jest przepis, iż piłkarz musi mieć 30 lat, by pozwolono mu wyjechać. Ja miałem wtedy 28. Pomogło jednak pismo, które wysłałem do PZPN.

Kto jeszcze przyjeżdżał oglądać Okońskiego?

- Chociażby wysłannicy Paris Saint Germain, gdy miałem 21 lat. Wtedy sponsorem paryżan był słynny aktor Jean-Paul Belmondo, niesamowity kibol tego PSG. Przyjeżdżał więc kilka razy do Poznania, gdzie mieszkał w hotelu "Merkury". Chciała mnie również Admira Wacker Wiedeń. Też się nie dało. Dopiero po moim liście otwartym, gdy spytałem: kiedy wy chcecie zarobić na mnie pieniądze? Gdy na rencie będę? W 1986 roku trafiłem więc do HSV.

Tam upokarzał pan obrońców.

- Na treningach musiałem grać przeciw Manfredowi Kaltzowi, najlepszemu obrońcy Bundesligi, w której rozegrał ponad 600 meczów. Happel wystawił mnie na lewą pomoc, więc grałem przeciwko niemu, bo on był prawym obrońcą. Kolega, który grał w Olimpii Poznań, stał z boku i mówił mi: graj to, co grałeś w Poznaniu. Siłą rzeczy musiałem doszlifować umiejętność dryblingu. Ośmieszałem Kaltza strasznie, kiwałem go jak psa, z uśmiechem na buzi. Dziwię się skąd miałem tyle werwy w sobie. Jak on musiał mnie nienawidzić? Albo moja bramka roku w Europie, gdy okręciłem w polu karnym pięciu obrońców Fortuny Duesseldorf. Wpadałem w amok, gdy miałem piłkę u nogi. Skakałem pół metra, uciekałem przed ich faulami. W sezonie 1986/87 wychodziło mi wszystko, więc wybrano mnie drugim w plebiscycie na najlepszego piłkarza Bundesligi, za Uwe Rahnem, a przed Lotharem Matthaeusem.

Szkoda tylko, że trzy mundiale uciekły…

- W 1978 złapałem kontuzję, gdy mieliśmy jechać do Argentyny. Hiszpania 1982 mi uciekła, bo trenerem był Antoni Piechniczek. To był układ łódzki, Piechniczek miał tam swoich ulubieńców. A taki Łazarek, gdy był selekcjonerem, popełniał błędy. Powoływał trzech lewonożnych piłkarzy, w tym mnie i Włodka Smolarka. Graliśmy wszyscy obok siebie, między innymi w pamiętnym, bezbramkowym meczu z Cyprem. Wcześniej kibice mieli pretensje: jak to - Okoń, najlepszy piłkarz Bundesligi, nie jest powoływany? Dostałem więc powołanie. Co z tego, skoro Łazarek nie umiał odpowiednio mnie wykorzystać.

W rankingu "MF" na stu najlepszych polskich piłkarzy w historii zajął pan 19. miejsce. Czemu nie wyższe? Miał być pan skrzyżowaniem Deyny z Lubańskim.

- Gdy byłem mały, to na boisku udawałem Włodka Lubańskiego. Wszedł mi w głowę jego sposób gry i zawsze próbowałem go naśladować. Z kariery jestem zadowolony, choć mogłem osiągnąć więcej. Może nie powinienem odchodzić z HSV? Zadzwonił do mnie Felix Magath, po odejściu Netzera menedżer HSV, i mówi: "Przyjeżdżaj do klubu". Przyjechałem, a ten mi mówi: "Przyjmujesz obywatelstwo niemieckie, żeby zwolnić miejsce dla obcokrajowca". A ja mu mówię: "Co? Mam 30 lat i teraz mam się w to bawić? Mam rodziny nie zobaczyć przez pięć lat?". Wówczas niechybnie na tyle zabroniono by mi wjazdu do Polski. Zagotowałem się: dlaczego ja, Polak, mam przyjmować obywatelstwo niemieckie? Niech zrobi to Duńczyk Nielsen, albo ten austriacki stoper. Dzwonię do domu Magatha. Mówię: "Dzień dobry". A tam, z drugiej strony, jego żona… Polka! I mówi: "Proszę?". "Czy można z Feliksem?" - pytam. "A kto mówi?" - ona na to. "Mirek Okoński w sprawie transferu…" - mówię do niej. "Ich verstehe nicht" - ona nagle oświadcza, że nie rozumie po polsku! Jaja! O tym, że chcą, bym odszedł do AEK, dowiedziałem się o pierwszej w nocy, gdy obudzono mnie na zgrupowaniu. Zadzwoniłem tylko do żony, a o ósmej już leciałem do Aten na badania. Szybka akcja, zdecydowałem, że w Grecji nie będą mnie tak traktować jak w Hamburgu. Na lotnisku w Atenach rano było już ponad trzy i pół tysiąca ludzi czekających na Okońskiego.

Żadnych zmartwień w Atenach?

- Bardzo nieelegancko jako Polak zachował się Jacek Gmoch, trener Olympiakosu Pireus. Prezydent tego klubu, zresztą taki mały mafioso, bardzo mnie chciał pozyskać. Powiedział Gmochowi: "Pojedź do Niemiec na turniej i przywieź dziesiątkę z HSV, czyli Okońskiego". O tym dowiedziałem się znacznie później. W tym turnieju, w którym grał Bayern, HSV, Borussia Moenchengladbach i Eintracht, zostałem wybrany najlepszym piłkarzem. A Gmoch ani słowa do mnie nie powiedział, zaczął rozmawiać z Lajosem Detarim, węgierską "dziesiątką" z Eintrachtu. Tak potraktował Polaka. Później przyjechał do mnie prezydent AEK i szybko załatwiliśmy transfer. Gazety pisały: "Jak to? Okoński miał być w Olympiakosie". Okazało się, że Gmoch nie chciał brać "kaleki" do Pireusu! Jak mi tłumacz powiedział co napisano w gazecie, byłem w szoku. Rzekomo miałem być po pięciu operacjach. Gmoch nie przypuszczał, że jednak trafię do Grecji i to się wyda. Czeski film! No to powiedziałem: "Zróbcie nam wspólną konferencję – z Gmochem, ze mną i Detarim, który przeszedł do Olympiakosu. Wyłożę nogi na stół, a Gmoch niech pokazuje ślady po operacjach! Wszystko Gmochowi na tej konferencji wyrzuciłem. Na koniec sezonu pożałował. 90 tysięcy kibiców na trybunach, mecz o mistrzostwo. AEK wcześniej nie zdobył tytułu przez 10 lat. Na ławce Dusan Bajevic, ściągnięty wtedy, gdy ja przychodziłem. Końcówka meczu. Trzech rywali okiwałem, zrobiłem zamach, pozorując, że strzelam, minąłem bramkarza, podałem do kapitana, pach, pach, gol. Zdobyliśmy mistrzostwo Grecji. Gmocha zwolnili. Pięć operacji miałem, tak?

Może Gmoch nie chciał Okońskiego, bo pan - wrzucony w ramy i schematy - tracił połowę wartości?

- Gmoch w kolejnym sezonie poszedł trenować zespół z Rodos. Dostał od nas dwójkę. Jedną brameczkę strzeliłem ja. Jeśli wcześniej bał się, że rozłożę jego zespół, no to rozłożyłem. Dużo luzu na boisku dawał mi Ernst Happel w HSV. Mówił: "Nie cofaj się, zostań w ataku". Obserwował mnie w czasie meczu i gdy tylko przekraczałem połowę boiska, wracając się, z całą siłą gwizdał i krzyczał: "Okoński do przodu!". W ten sposób mój talent mógł zostać najlepiej wykorzystany. Kiedyś w reprezentacji był Matysik od czarnej roboty. Jak straciłem piłkę, on mnie asekurował. Dlatego szło mi tak dobrze. A czemu Gmoch po mistrzostwach świata w Argentynie uciekł z Polski do Skandynawii? Uciekł przed polskimi piłkarzami. Mieliśmy spotkanie w Victorii. Były pieniądze z FIFA do podziału. Okazało się, że poszły do jego kieszeni. Teraz przyjęli go do komentowania. Jak patrzę co on robi w tej telewizji, gdy maże po monitorku - tu strzałka w tę, inna - w tamtą, to śmiać mi się chce. Nie ma to żadnej merytorycznej wartości. Mówi, że tu powinni stać ci, tamci tu. Jeśli jest taki mądry, czemu dalej nie pracuje jako trener? Powiem czemu: bo to już nie jest ta sama piłka. Nikt go nie przyjmie. Lech oddał mistrza, ale grał dobrą piłkę, nawet w meczach z Udinese. Czy Lech chciałby Gmocha? Niech dalej maże punkciki w TVP. Podczas niedawnego meczu Brazylii już ich nie mogłem słuchać, przełączyłem na SAT 1.

Ocenia to pan, Brazylijczyk w polskiej skórze, którego Bóg wrzucił w ligową szarzyznę?

- Mnie brazylijska piłka imponuje. Dla mnie siła, typowy angielski futbol, to jest dno. Z Manchesteru United odszedł Cristiano Ronaldo, za chwilę odejdzie ktoś inny i znów dominować będzie techniczny futbol z Hiszpanii. Hiszpanie grają piłką. Marzyłem o ich lidze, tam mój talent by się spełnił. Nie udało się przez ten głupi przepis, że można wyjechać w określonym wieku. Dajcie mi teraz 20 lat, dajcie mi te możliwości, jakie są dziś… To była dla mnie tragedia. Lepiej powiodło się Zbyszkowi Bońkowi. Wyjechał, gdy miał 26 lat.

Swoje pan zarobił, swoje wydał... Talent miał pan nie tylko do piłki, ale i do zabawy. Podobno kiedyś był pan na weselu do piątej nad ranem, dwa promile we krwi. O jedenastej mecz, 2:0 dla Lecha. Kto strzelił? Okoński.

- Niczego nie żałuję, to było królewskie życie. Ale do każdego meczu byłem przygotowany. Graliśmy mecz z Pogonią Szczecin w Poznaniu. Pogoń mieszkała w hotelu "Merkury", o czym nie wiedziałem. Trenerem Pogoni był Leszek Jezierski, a ja trochę przypadkowo się tam znalazłem… Dyskoteka, nie dyskoteka - wiadomo. Coś tam już wypiliśmy. A że wesele było w drugiej salce… Tam mnie nie było. Nie, nie. Tak było tłoczno, że piłkarze Pogoni nie mieli nawet gdzie zjeść kolacji, zostali w pokojach i tam jedli. W barze siedziałem, spotkałem trenera Jezierskiego. Mówię mu: "Panie trenerze, zapraszamy na lufkę". On mi mówi: "Ale jutro mecz! Nie grasz?". Powiedziałem, że mam kontuzję. I… kolejka, lufka. Posiedzieliśmy sobie, powspominaliśmy. Do czwartej rano. Przyjechała po mnie żona, odwiozła do domu. O 8:30 była zbiórka na stadionie. A tu zaskoczenie, bo - mimo kontuzji - trener wstawił mnie do składu. Do przerwy strzeliłem jedną bramkę, potem drugą. 2:0. Jezierski wparował do szatni i mówi: "Idźcie wy w p…u! Okoń do czwartej rano siedział w barze, a wy odpoczywaliście w pokoju, kolacyjkę przyniesiono, wuzetki, telewizorek. Okoński o świcie do domu wraca i jeszcze wam dwie bramki strzela? To ja wolę takiego jednego Okonia, niż was dziesięciu!".

A jak było w Grecji?

- Media ciągle pisały, że Okoń pije. Czemu się dziwić, skoro miałem w Atenach prezesa Giannapoulosa, który ciągle mnie zapraszał do swojego lokalu? W Atenach miał ich trzy - jeden w centrum na dwa tysiące ludzi. A że mieszkałem jakieś pięćset metrów od tego lokalu, to wie pan… cały czas tam byłem. Balowałem do czwartej czy piątej nad ranem, ale mogłem, bo treningi mieliśmy o 17-18. Wysypiałem się więc, szedłem na trening, a po nim do baru. Jednak nikt mi nie powie, że sobie balowałem przed meczem. Przed każdym, dwa dni wcześniej, mieliśmy zgrupowanie. Tam byliśmy pod kluczykiem.

Nie wierzę, że nic pan na to nie wymyślił.

- Szczerze? Raz, ale naprawdę tylko raz. To było w Pireusie, graliśmy z Olympiakosem. Prezes przyjechał z małżonką. Czuło się presję. Zamknęli nas szczelnie w hotelu. Siedzieliśmy wszyscy przebrani w dresy, żebyśmy się wyróżniali. Żaden z nas nie mógł wyjść. Patrzę przez szybę, w holu stoi prezes, trener Bajevic, wszyscy. Normalnie piguła mi już wychodziła, tak bardzo chciałem pograć w kasynie. Poszedłem więc do szatni w hotelu, dałem szatniarzowi trochę pieniędzy i mówię mu: "Daj mi swój garnitur". Przebraliśmy się, dałem mu swój dres. Nikt mnie nie poznał w tym garniturze, więc wyszedłem z hotelu. Wpadłem do kasyna i - zza pleców prezesa AEK - stawiałem na te same numery co on. Wygrałem pięć tysięcy marek, kiedy wypaliłem: "Prezesie, serdecznie panu dziękuję". Ten się zerwał z krzesła: "Co ty tu robisz? Skąd masz ten garnitur?" – wykrzyknął. "Ja tu tylko na dziesięć minut, spokojnie". Prezes: "Okoń, szybko do góry! Do siebie!". Tej nocy nie piłem jednak żadnego alkoholu. Kasyno to była moja większa miłość niż alkohol.

Gdzie wygrał pan więcej – w Atenach, Poznaniu, czy Hamburgu?

- W ruletce stawiałem na "dziesiątkę", bo taki numer miałem na plecach. Raz wygrałem sporo dzięki temu, ale nie w Atenach, tylko właśnie w Poznaniu. "Dziesiątka" wpadła mi cztery razy z rzędu. Rozbiłem bank. "Oko - dziesiątka, Oko - dziesiątka, Oko - dziesiątka" - powtarzał krupier. Gdy w nocy nie szło mi w Poznaniu, wsiadaliśmy do taksówki i jechaliśmy do Warszawy grać w hotelu "Marriott". Gdy nie szło w Warszawie, nad ranem wracaliśmy do kasyna w Poznaniu. Po takiej nocy musiałem podtrzymywać sobie powieki zapałkami, żeby nie zasnąć. Ale nigdy nie piłem przed meczem i nie odpuszczałem treningów. Inni po libacjach narzekali na żołądek. Mówiłem im: "Niepotrzebnie mieszaliście". Z alkoholem radziłem sobie świetnie. Gorzej szło przy stole. W życiu zarobiłem jakieś dwa miliony niemieckich marek. A że rozrzutny byłem i żyłem w luksusie, to - gdy wróciłem do Polski - zostało mi jakieś 600 tysięcy. Wtedy zaczął się jednak zjazd. Potrafiłem w 24 godziny przegrać sto tysięcy! Pan rozumie? Sto tysięcy! Wszystko - Blackjack, jednoręki bandyta. Potrafiłem siedzieć w kasynie kilka godzin przed treningiem. Po treningu - aż do północy. Gdy wróciłem do Polski w 1992, po roku nie miałem już prawie nic.

Z czego pan dziś żyje?

- Mam swoje interesiki… Ale nie chcę o nich mówić. Do tego coś zawsze spadnie z gry w oldbojach Lecha, Orłach Górskiego. Był moment, że trenowałem i grałem razem z reprezentacją hip-hopowców. Był Mezo, Liber. Zawsze ktoś mnie poratuje.

Wracając do dawnych czasów - odpuszczaliście czasem mecze?

- Przyjechali do mnie kiedyś przedstawiciele pięciu klubów i obiecywali nagrodę, jeśli wygralibyśmy ostatni mecz w sezonie z Bałtykiem Gdynia. Przy naszym zwycięstwie lub remisie, spadał Bałtyk. Dlatego pięć klubów chciało nas zmotywować, a Bałtyk od nas kupić mecz. Wziąłem kasę od Bałtyku, ale szybko oddałem, bo reszta zespołu powiedziała, że nie chce. Wziąłem więc pieniądze tylko od pięciu zespołów, które chciały nas zmotywować żebyśmy meczu z Bałtykiem nie przegrali. Minęło kilka dni. Piątek. Patrzę na tablicę, gdzie zamieszczany był skład - kto jedzie, kto nie. A tam mnie nie ma! A przecież to miał być mój ostatni mecz w Lechu! Wszystkich zaprosiłem do hotelu na pożegnanie, gdy okazało się, że w meczu nie zagram, bo trener Jakubowski chciał dać szansę młodym piłkarzom. W Gdyni Lech zremisował 1:1. Piłkarze wrócili i o pierwszej w nocy pukają do mojego mieszkania. Z rana wszystko podzieliliśmy.

Dziś nawet to jest nielegalne. Jednym z zarzutów, które postawiono innej legendzie Lecha, Piotrowi Reissowi, jest to, że przyjął pieniądze od innego klubu za grę fair, za zwycięstwo. Z kolei w lidze hiszpańskiej ten proceder kwitnie na zakończenie każdego sezonu.

- Nie widzę w tym nic złego. Dostaliśmy pieniądze nie tylko od Lecha za zdobycie punktu, ale i od pięciu innych klubów. Zostaliśmy zmotywowani do dobrej gry. No, tak czy nie?

To było powszechne w latach 80.?

- Dam panu inny przykład. Lech Poznań grał z Panathinaikosem Ateny. Ja w tym czasie byłem już piłkarzem AEK. W pierwszym meczu było 3:0 dla Lecha. Na rewanż w Atenach wziąłem na stadion prezesa AEK. Lech mieszkał w hotelu, 500 metrów ode mnie. Trenerem był Jerzy Kopa, który już siedział tam dwa tygodnie nad morzem, na wczasach i kombinował… jak tu sprzedać mecz Panathinaikosowi. Kopa to zawsze była k…. Wiedział, że od Panathinaikosu dostanie więcej niż od działaczy Lecha. Coś jednak nie wyszło. Kolejorz wygrał 2:1. Wziąłem więc swoje prywatne pieniądze i dałem Markowi Rzepce. Powiedziałem: "Zrobiliście mi przyjemność, że tego meczu nie oddaliście. Podziel to między chłopaków. Jako premię motywacyjną". Później się okazało, że Kopa zabronił chłopakom z Lecha spotykać się ze mną! Jak go zobaczyłem w hotelu, to wypaliłem mu w twarz: "Kopa, ty frajerze… Jak możesz chłopaków namawiać przeciwko mnie? To ja ich motywuję, ja się cieszę, że wygrywają!". I splunąłem mu na buty. Później okazało się, że Kopa musiał zmienić zdanie. Wszystko przez to, że samolot się zepsuł, gdy startował z piłkarzami Lecha w podróż powrotną. Zadzwonili do mnie i mówią: "Mirek, słuchaj, samolot się zepsuł, pomóż!". No to pomogłem – załatwiłem hotel, wezwałem dyrektora LOT–u, zjedli u mnie śniadanko. Chciałby pan zobaczyć minę Kopy?

Z Legii do Lecha wykupili pana poznańscy biznesmeni. Co z nimi?

- Czym się zajmowali? Prowadzili interesy. Złożyło się na mnie tylu kiboli, że głowa mała. Pieniądze potrafili wyciągnąć spod ziemi. To byli bogaci ludzie, poznańscy rzemieślnicy. Wille pobudowali, furami się wozili po mieście. Dostawałem od nich premie za mecze. Warto było grać za te pieniądze. Gdy razem popiliśmy, płacili za mnie kary, które nakładał klub. "Lulek" trochę podupadł, żona go wykiwała, trochę przegrał w kasynie. Dwóch umarło. Jeden miał dwanaście sklepów. Cieszę się, że mnie wykupili z Legii, bo w przeciwnym razie długo bym jeszcze posiedział w Warszawie. W klubie strasznie musieliśmy się wykłócać z generałami. Jeden mnie wziął do fryzjera i fochy stawiał: "Ma pan się ostrzyc". A ja na to: "Proszę? No, na pewno, już... Mam trening!". Włosy sobie zmoczyliśmy, czapki nałożyliśmy i było po sprawie. Nikt nie widział, że mamy kudły. Był też taki numer, że chciano mnie ukarać za to, że nie było mnie na Legii, gdy akurat ktoś uderzył milicjanta. "Kogo nie ma? Okońskiego!". Przyjechali po mnie i za karę, że mnie w tym czasie nie było, kazali mi sprzątać. Pomyślałem: "Co? Ja?". Załatwiłem to tak, że wynająłem sprzątaczkę z hotelu. Wezwali nas na apel i dowódca mówi: "Widzieliście jak szeregowy Okoński posprzątał u siebie? Idźcie, zobaczcie, weźcie z niego przykład!".

Czuje się pan przywiązany do dzisiejszego Lecha?

- Tak szczerze? To nie jest już Lech. To jest Amica! Obserwuję, ale stoję z boku. Szanuję obecnych działaczy, lecz nie powinni sprzedawać ikon klubu. To one napędzają tłumy na trybuny. Lewandowski to najlepszy przykład, dobry chłopak. Liczę, że go jeszcze rozwinie obecność Andrzeja Juskowiaka w sztabie szkoleniowym. On musi zostać, żeby wypełnić Bułgarską, tak jak w latach 80. ściągnięto mnie. Trochę jestem sfrustrowany, że odszedł Rafał Murawski. Kto jeszcze odejdzie? Nie ma młodych piłkarzy, sami Jugole.

Ilu jest zdolnych chłopaków w niższych klasach?

- Wielu, ale mało któremu uda się tak, jak Lewandowskiemu. Chwilę byłem trenerem. Z przedostatniego miejsca wyciągnąłem Czarnych Żagań na piąte miejsce. I dostałem jeszcze przykaz, żeby wystawiać do składu pięciu młodych. Wystawiałem ośmiu! To samo zrobiłbym w polskiej lidze - usunął z niej wszystkich szemranych i wstawił młodych. W Żaganiu, zanim tam przyszedłem, na treningi chodziło trzech - czterech piłkarzy. Kiedy objąłem zespół, zaczęło przychodzić dwudziestu. Robili wszystko, żeby być na treningu.

Nie mogę pojąć dlaczego nie wykorzystuje się pana w Lechu. Kto ma uczyć techniki młodych piłkarzy, jeśli nie Okoński?

- Kiedyś, przez pół roku, uczyłem. Nie wyszło. Ale jestem umówiony z dyrektorem Markiem Pogorzelczykiem na spotkanie w tej sprawie. Kłopot jest jeden - teraz treningi młodych Lecha są we Wronkach, a tam nie chce mi się dojeżdżać.

Brak komentarzy: