poniedziałek, 22 listopada 2010

KIM JEST BEDI BUVAL?

(Bedi Buval w czasach gry w czwartoligowym Red Star Paris, drugi z lewej)

"Wędrówką jedną życie jest piłkarza…"
("Przegląd Sportowy", 25.11.2010)

Paryska 93. dzielnica nie jest najpiękniejszym miejscem na świecie. Stadion Red Star otaczają wymalowane w graffiti blokowiska, spomiędzy nich wyłaniają się zniszczone trybuny czwartoligowego klubu. Tylko jedna nadaje się do użytku.

Paryskie getto
Treningi piłkarzy oglądają z balkonów zakapturzeni Arabowie. To zwykłe getto. Bedi Buval wychował się w rodzinie emigrantów z Martyniki i Gwadelupy, ale dwie dzielnice dalej. Domont to był jednak luksus.
- Paryż to nie tylko Les Champs Elysées. Do ludzi nie dociera, że to naprawdę tylko niewielka część miasta. Saint-Denis, dzielnica 93., to miejsce, w którym krzyżują się Algieria, Tunezja i Martynika. Jej mieszkańcy nie dostali szansy na adaptację. Z nami było inaczej. Rodzice przylecieli do Paryża, by ukończyć studia i znaleźć pracę. Zostali pielęgniarzami. Są obok tego wszystkiego - mówi.

Buval grał w legendarnym paryskim klubie tylko przez pół roku. Zdarzało się, że mecz był przerywany po kwadransie, gdy na boisko wbiegali imigranci z blokowisk. Sam trafił tak nisko nie przez przypadek. Zgodził się nawet grać na lewej pomocy. A był napastnikiem. Strzelać gole nauczył się w Lotaryngii, w szkółce AS Nancy. Ale później nie wszystko ułożyło się tak, jak zaplanował. Szansą były już nawet mecze z rezerwami Auxerre, Rennes i PSG.

Gdy Bedi Buval włącza telewizję w swoim apartamencie w Gdańsku, często wybiera japoński kanał. Gdy ogląda mecz ligi japońskiej, na jego twarzy maluje się uśmiech. Kiedyś wymyślił, że na Dalekim Wschodzie zakończy karierę. Siedząca obok na kanapie dziewczyna Bediego (Dunka) robi wielkie oczy, ale Buval wie, co mówi. Francja, Anglia, Dania, Grecja, Polska - to kraje, w których 24-latek zdążył już zagrać. Jeśli rozpoczął wędrówkę, chce ją kontynuować na dobre.
- Pamiętam pierwszą myśl, gdy odezwali się Duńczycy - opowiada. - Pomyślałem: „Dania? To gdzie skończę za kilka lat? W Chinach?" - uśmiecha się, a jego duńska dziewczyna kręci oczami i odkłada książkę.

Propozycja z Danii zaskoczyła go pewnego pochmurnego dnia w Paryżu. Buval doskonale znał stolicę, tu się wychował, choć w wieku 15 lat wyjechał do Nancy. Świetnie rokował. W zespole młodzieżowym był najlepszym strzelcem. Do zmiany klubu przekonał go skaut Boltonu Wanderers. Wyjechał. Przedarł się do kadry pierwszego zespołu. Był coraz bliżej debiutu. Siadał na ławce rezerwowych. Ale zerwał więzadła. Sam Allardyce zawyrokował: „nie rokuje". Rozwiązano z nim kontrakt. Wtedy Buval zaczął swoją wędrówkę. Znów od Paryża.

Z marazmu 93. dzielnicy chciał go wyrwać pewien menedżer. Zauważył, że Buval ma pojęcie o futbolu.- Kończyliśmy treningi późnym wieczorem. Pewnego razu w lobby czekał jakiś agent. Powiedział: „Są kluby z trzeciej ligi, które cię chcą". Pojechałem na testy do trzecioligowego Beauvais. Ale nie, to nie były testy... To było coś znacznie gorszego - mówi i przypomina sobie twarze 50 innych piłkarzy zebranych z rejonu Paryża, równie zdziwionych jak on.

900 euro za miesiąc
- Zaprosili mnóstwo graczy. Utworzyli z nas cztery zespoły. Rzucali piłkę i mówili: „Grajcie". Nikt nikogo nie znał, nie miał pojęcia, z kim gra. Na boisku spotkaliśmy się po raz pierwszy. To było upokarzające. Ciężko było mi się wtedy śmiać, bo nie miałem alternatywy. Po meczu poproszono nas, żeby zostawić na kartce swój numer telefonu. To na wypadek, gdyby chcieli zadzwonić. Mnie chcieli, ale zaoferowali pensję 900 euro za miesiąc. Mój agent rozpoczął negocjacje, żebym mógł otrzymywać 1200. Co za czasy... Chwilę wcześniej siedziałem na ławce Boltonu w Pucharze UEFA z Besiktasem Stambuł, a teraz musiałem liczyć na takie zarobki - łapie się za głowę. - Co mogłem jednak zrobić? Pójść do pracy w supermarkecie? Nie mogłem płakać i się załamać.

Na walizkach
Nie poddał się, bo swoją walkę wygrał już na Wyspach. Pierwsze doświadczenia były szokiem. Więcej czasu spędzał leżąc na środku boiska, niż czekając na piłkę w polu karnym rywali. Wydawało mu się, że to inna dyscyplina sportu. Agresywni angielscy obrońcy wypychali go na 50. metr boiska. Dostawał łokciem w twarz. Aż wyciągnął wnioski - zaczął się rozpychać i zastawiać. Nie miał wyjścia. Nauczył się więc gry plecami do bramki. Dziś w tym elemencie jest jednym z najlepszych piłkarzy ekstraklasy.


Gdy przechodził największe załamanie, zadzwonił do niego ktoś z nieznanego numeru kierunkowego. Dania. Klub Randers. Zgodził się. Strzelał gole, najlepszym występem pozostanie mecz z FC Kopenhaga, gdy trafił dwa razy. Ale po dwóch latach nikt nie chciał zagwarantować mu podwyżki. Któregoś dnia przyjechał wysłannik francuskiego Grenoble, by go obserwować. To była dla Buvala ostatnia szansa, by wyrwać się z kręgu podróży po Europie, z których jedna wydawała się nakręcać kolejną.

- Jeśli był jeden mecz, który rozegrałem w Danii, a którego nie powinien zobaczyć skaut, to był to właśnie ten mecz. Przegraliśmy 1:6 z FC Nordsjaelland. Wiele nie zobaczył. Że nie trafię do Ligue 1, wiedziałem już po kilku minutach spotkania. To nie był dzień ani mój, ani Randers. Francuz zrobił to, co zwykle - wrócił do Paryża. W mieście trenował akurat grecki Panthrakikos. Bedi był na tyle dobry, że otrzymał kontrakt. Wsiadł z zespołem do samolotu i wylądował w nieznanym mieście Komotini, w regionie zwanym „Macedonia Wschodnia i Tracja". Połowa miasta to Grecy, drugą część stanowią Turcy. Buval strzelił tam trzy gole.
- Jednak jeśli nie są to Ateny, to... nie jedź do Grecji. To moja rada dla innych piłkarzy - puszcza oko.

Wstyd było mówić
Po pół roku wyjechał. Na pamiątkę zostały mu przewodniki z kolejnego miejsca na ziemi. Trafił do Panioniosu Ateny. Miał być jednym z dwóch napastników, ale dwa tygodnie po przyjeździe zwolniony został trener. Zmienił się też prezydent, cały zarząd i... wszyscy pracownicy biurowi. To samo chciano zrobić z zespołem.

- Powiedzieli mi: „Nie pograsz sobie". I że mogę zostać, jeśli chcę pozwiedzać Akropol. Wstyd było mówić znajomym, że znów trafiłem w złe miejsce - wspomina.Pech nazywał się Ricardo Vaz Te - człowiek, który prześladował Francuza. Na wspomnienie jego nazwiska Buval uśmiecha się, długo milczy i szuka słów, by najlepiej określić swoje uczucia.
- Nie chciałbym go więcej widzieć. Spotkaliśmy się już w Boltonie, ale... Portugalczyk miał na mnie zły wpływ. Niby byliśmy przyjaciółmi, ale chyba jednak się nie lubiliśmy. To taki typ, który się przechwala. Wchodzi do szatni Boltonu i mówi: „Jestem gwiazdą". Nie mogłem go znieść. Tym bardziej że po tym, jak doznałem kontuzji, to on zastąpił mnie w kadrze Boltonu - opowiada Bedi.

Koszmar powrócił
Pewnego dnia Vaz Te powrócił. - Siedziałem sobie na kanapie w budynku klubowym Panioniosu Ateny. Nie wiem, skąd przyszła ta myśl, ale pomyślałem: „Jeśli Vaz Te trafi do Panioniosu, wyjeżdżam następnego dnia". Kilka minut później do budynku klubowego wchodzi Vaz Te! Uśmiechnąłem się do niego, ale myślałem, że oszaleję. Pod koniec sezonu powiedzieli mi w klubie: „Nie chcemy cię, bo mamy już Vaz Te" - łapie się za głowę na wspomnienie koszmaru.

I tak Buval powrócił do miejsca, w którym lądował po każdej tułaczce. - W Paryżu oglądałem mecze mistrzostw świata, ale trudno było mi się skoncentrować. Czekałem na oferty. Jeden mówi „nie", inny „może". Może Thierry Henry ma piękne życie, ale jeśli nie jesteś nim, to twoje życie jako piłkarza nie jest takie łatwe. Mój menedżer próbował umieścić mnie w każdym klubie, którego nazwę można sobie tylko wyobrazić. Nie będę opowiadał bajek, że mogłem przebierać w ofertach i akurat wybrałem Lechię Gdańsk. Nie miałem wielu opcji - mówi i liczy na palcach: - Szwecja, Dania, Węgry, Włochy, Szwajcaria, Niemcy, Francja, Austria i Grecja...

- Około 40 klubów. Jednak po moich ostatnich przygodach nikt mnie nie chciał. Gdy miałem już trafić na Cypr, zgłosiła się Lechia. Trzy dni przed zamknięciem okna transferowego. Dziewczyna przysłała mi SMS-a: „Polska? Serio?". Sam też pomyślałem na początku:„Dlaczego znów mi się to przytrafia?". Ale teraz wierzę, że jest mi to pisane. Że to część jakiejś całości. Tak już pozostanie. Będę podróżował - mówi.

Taki los
Dzięki tułaczce Francuz zdobywa doświadczenie. Z Anglii przywiózł umiejętność gry tyłem do bramki i siłę, z Danii dziewczynę, z Grecji - pusty portfel i tamtejszy numer telefonu. Miejsce, z którego pochodzą rodzice, to z kolei świetne wakacje i możliwość wyboru gry w reprezentacji Martyniki lub Gwadelupy. Tylko co będzie, jak znów mu się nie uda? W razie czego zawsze pozostanie mu alternatywa - znów wrócić do Paryża.

(Bedi Buval w trakcie gry w duński Randers)

(Buval gdzieś na prowincji w jakiejś ogórkowej lidze we Francji)

sobota, 23 października 2010

KIM JEST ABDOU TRAORE?

(Traore ląduje w Gdańsku. 3 m-ce później wylatuje jako najlepszy piłkarz ligi)


Pod sylwetką dorzuciłem również wywiad z Traore, w którym znalazło się kilka interesujących wątków z jego dzieciństwa w WKS.

"Więzień z Trondheim"
("Przegląd Sportowy", 21.10.2010)

– Pamietam, że Claude Makelele ciągle się śmiał: „Przestań biegać, pozwól nam wygrać”. Gdy piłka była daleko, podchodził do mnie mój rodak Didier Drogba i gratulował. Byłem z siebie naprawdę dumny – Abdou Traore wspomina remis 1:1 z Chelsea Londyn na stadionie Stamford Bridge.
We wrześniu 2007 dzięki jego grze, a także innych zawodników Rosenborga pochodzących z WKS: Yssoufa Kone i Didiera Konana Ya, Norwegowie wywieźli punkt z londyńskiej twierdzy. To był historyczny mecz Ligi Mistrzów. Tuż po nim Roman Abramowicz zwolnił Jose Mourinho.

Najwięcej szumu zrobiło się wokół Traore – piłkarz z Wybrzeża Kości Słoniowej oszukiwał Johna Terry'ego i Alexa. Przed kolejnym meczem chwalił go już trener Schalke Mirko Slomka. W listopadzie magazyn „World Soccer” umieścił Afrykańczyka na liście 50. największych piłkarskich talentów świata. Do Trondheim zaczęli przylatywać dziennikarze, a zaciekawiona angielska telewizja Setanta Sport zrealizowała dokument o trzech Afrykańczykach w Rosenborgu. Wkrótce nadszedł dobry mecz z Valencią... Kto wówczas mógł przypuszczać, że trzy lata później Traore trzeba będzie szukać na piłkarskiej pustyni czyli w Polsce?

Sława
Umiejętności techniczne, drybling, mocny strzał skupiały na nim uwagę już wtedy, gdy grał w Raji Casablanca. Prezydent traktował Traore jak własnego syna i nie chciał sprzedać, gdy arabscy szejkowie z Abu Dabi oferowali góry złota. Argentyńczyk Oskar Fullone odmówił nawet wyjścia na pierwszą konferencję jako trener Raji, żądając spotkania z Traore i deklaracji, że skrzydłowy nie zostanie sprzedany do Emiratów Arabskich. To co wydarzyło się w Europie przerosło jednak oczekiwania Traore.

– Norwegowie po meczach w Lidze Mistrzów zaczęli się koncentrować na wszystkim co robię na boisku i poza nim. Ciągle utwierdzali mnie w przekonaniu, że jestem za dobry na ich ligę, wymieniali kto przyjeżdża mnie oglądać – Traore nie potrafił udźwignąć ciężaru sławy. Nagle stał się też rozpoznawalny w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Nie zachował ostrożności w czasie pierwszej wizyty w Abidżanie.

– Stałem się ofiarą brutalnego napadu. Kilku oprychów śledziło mnie i ograbiło, gdy wizytowałem akademię piłkarską. Jeden z nich wycelował we mnie pistolet. Wyjął kulę, pokazał mi ją, szeptał do ucha: „Zabiję cię, jeśli nie dasz więcej”. Oddałem mu kilkaset norweskich koron, telefon i zegarek. Był wściekły, że nie mam więcej. Trzy razy uderzył mnie kolbą w głowę. Byłem przerażony. Po godzinie uciekli. Wtedy zacząłem się zastanawiać, czy tak naprawdę potrzebuję tego całego zamieszania – przyznaje.

Po powrocie został wybrany najlepszym młodym zawodnikiem ligi, zainteresowana transferem była Valencia i Santander. Rosenborg w styczniu 2008 roku nie chciał jednak pozbywać się swojego asa.

– Wyprowadziło mnie to z równowagi, bo są miejsca, w których można grać przez i przez cztery lata, ale zdałem sobie sprawę, że to była Norwegia... Przyszła zima i zauważyłem, że w Trondheim słońce świeci może ze trzy tygodnie w roku. Bywało tak, że na treningu nie czułem nóg, coraz trudniej było mi wyjść z domu. Co gorsza w trakcie jednego ze spotkań doznałem kontuzji pleców. Miałem wyjechać, a siedziałem w domu. Wpadałem powoli w depresję. Wszystko przestało się układać, zacząłem odpuszczać...

Skreślony
Traore pogorszył swoją sytuację, gdy w trakcie jednego z treningów wdał się w bójkę z kolegą z drużyny. Uderzył Øyvinda Storflora, który wcześniej brutalnie go sfaulował.
– Straciliśmy panowanie nad sobą, poszarpaliśmy się – przyznaje Storflor. – Abdou został odsunięty od zespołu.
Wszystkim jednak umknęło na uwadze, że Traore nie był sobą od wielu miesięcy. Pojawienie się nowego szwedzkiego trenera Erika Hamrena zbiegło się w czasie ze sprzedażą Mikaela Dorsina do Cluju. Szwed – dziś selekcjoner reprezentacji „Trzech Koron” - chciał zrobić z Traore lewego obrońcę.
– Bardzo mocno protestował. To było dla nas trudna sytuacja. Uważaliśmy, że na tej pozycji radzi sobie naprawdę dobrze – przypomina sobie Trond Henriksen, poprzedni szkoleniowiec Rosenborga, dziś asystent.

– Hamren myślał tylko o defensywie – Traore sylabizuje to słowo z pogardą.
– Jestem ofensywnym piłkarzem, moich umiejętności nie można zmienić. Wtedy zacząłem mówić głośno, że w Rosenborgu marnują mój talent i czas.

Afrykańczyk czuł coraz większą niechęć do piłki. Stracił miejsce w składzie. Chciał odejść. Nieważne gdzie.
– Tydzień przed zamknięciem ostatniego zimowego okienka transferowego nadeszła oferta z Wisły Kraków – przyznaje Erik Hoftun, dyrektor sportowy Rosenborga.
– Klub z Polski zaoferował 300 tysięcy euro, ale nie mogliśmy przyjąć tej oferty. Uznaliśmy, że jest wart więcej.
– To był skandal. Hoftun zadzwonił do mnie o 23:30 w ostatnim dniu okienka, budząc mnie ze snu. Oferta leżała w klubie od tygodnia. Nie grałem, do końca kontraktu zostało mi 10 miesięcy, a on czekał na ostatnie pół godziny okienka, by mi o tym powiedzieć: „Nie sprzedamy cię, bla, bla, bla”. Dla mnie było oczywiste, że chodziło im tylko o to, aby mnie wkurwić. Spytałem: „Czemu mnie nie puścicie?” Cisza.

Bunt
Traore zaczął wówczas zdawać sobie sprawę, że w Trondheim nikt już nie pamięta o jego meczach w Champions League, nagrodach i sławie. Nie było dla niego przyszłości. Wszystkie sygnały odbierał jako złośliwość pracowników klubu, zaczął więc swój bunt.
– Przyznaję, że mieliśmy pewien incydent – potwierdza Erik Hoftun. – W trakcie obozu w Hiszpanii nie chciał wyjść na trening. Spóźniał się po 15 minut.
– Powiedziałem dyrektorowi: „Nie przychodzę na treningi”. Mój dalszy pobyt w tym klubie nie miał sensu – Traore przywołuje formę protestu. Pewnego dnia po prostu został w domu.

– Żona robiła wszystko, żeby przekonać mnie do powrotu. Dzwonili do mnie pracownicy klubu. Co robiłem? Odrzucałem wszystkie połączenia. To był bunt. Chciałem zrobić wszystko byle tylko pokazać im, że jestem poważnie wkurwiony. Początek w Rosenborgu był bardzo ciekawym doświadczeniem, ale później... Każdą moją próbę dyskusji puentowano słowami: „Przestań. Niedługo zaczniesz grać”. Byłem oszukiwany przez Hamrena. Mówił mi, że jestem najlepszy na treningu. Gdy przychodził mecz lądowałem na ławce. Po dwóch dniach powrócił, ale groził, że w każdej chwili może się spakować i wrócić do Abidżanu.

Konflikt narastał. Gdyby Traore popełnił swój czyn w czasach legendarnego i słynącego z surowości trenera Nilsa Arne Eggena, na drugi dzień nie byłoby go w klubie. Eggen, twórca potęgi Rosenborga w latach 90., wpajał wszystkim, że najważniejsza jest subordynacja. Hoftun, kapitan kultowej ekipy, nie był w stanie poradzić sobie z czupurnym Afrykaninem. A Traore łamał coraz więcej zasad.

– Milcząłem, gdy trener chciał się ze mną przywitać. Skoro mnie nie szanowali, czemu ja miałbym to robić? Szacunek to sprawa obustronna. – przekonuje. Wówczas otrzymał pomoc od klubowego psychologa. Po wyjeździe Kone i Konana Ya, doskwierała mu samotność. Przeszkadzało, że nie ma znajomych w Trondheim. Psycholog kazał mu oddzielić życie osobiste od problemów w klubie.

Wybawienie
– Hamren wezwał mnie przed meczem towarzyskim z Lechem Poznań (czerwiec 2010 - red). Powiedział: „Zaczniesz od początku”. Skończyło się jak zwykle. Wszedłem na 27 minut jako lewy obrońca. Później próbował się tłumaczyć, opowiadał jakieś dyrdymały. Nie wahał się zatrzymać mnie na siłę, gdy zainteresował się mną jeden z niemieckich klubów. Miałem jechać do Niemiec na testy, ale odradził mi to trener. Powiedział: „Daj spokój, zagrasz w meczu ligowym, tu cię obejrzą”. Rozgrzewałem się przez 75 minut.... To był koniec. Miałem dość Rosenborga, miasta Trondheim i pobytu Norwegii. Czułem się jak więzień. Po meczu trener chciał podać mi rękę, ale ja potraktowałem go jak powietrze. Nie mogłem na niego patrzeć - mówi Traore.

Pod koniec sierpnia skorzystał z oferty Lechii.
– Może czuć się rozżalony, ale Traore po prostu przegrał rywalizację w zespole. Rosenborg to klub aspirujący do Ligi Mistrzów, a on odkąd w niej zagrał, nie prezentował się tak, jak chcieliśmy. Nie był w stanie zrobić kolejnego kroku – ocenia Hoftun i mierzy Traore wedle sztampy – młodego Afrykańczyka, który nie był w stanie poradzić sobie z chłodem i kulturą.
Trener Henriksen ucina: – Gdyby mentalnie był gotowy do ciągłej gry w podstawowym składzie, to by grał. Koniec tematu.

– Na początku inspirował ludzi, lecz pod koniec działacze zarzucali mu, że ma nadwagę, że się poddał i nie walczy. Widział jednak, że cokolwiek by nie zrobił, i tak siedział na ławce. Prawda jest taka, że ludziom w Rosenborgu nie udało się wykrzesać z niego to, co miał najlepsze – mówi dziennikarz Knut Espen Svegaarden.

Wszystkich bohaterów dokumentu Setanty Sport dopadła w Trondehim podobna przypadłość – błyszczeli na europejskich boiskach, zamarzali w lidze norweskiej. Traore wyszedł najgorzej. Kone powrócił do Ligi Mistrzów w barwach Cluju, a Konan Ya strzela gole w Bundeslidze dla Hannoveru.

– Wszyscy byliśmy źle traktowani. Konan Ya nie grałby w Rosenborgu nawet gdyby miał dziesięć nóg. Kone zaczęli dawać szansę po dwóch i pół roku treningów w klubie. Czy to nie śmieszne? Kone powiedział mi: „Przygotuj się. To samo przytrafi się tobie”. Następny raz będę wiedział jak się zachować – mówi Traore i zaczyna kręcić nosem, pytany czemu w meczu z Legią trener Kafarski zdjął go w 60. minucie...

(trzy miesiące wystarczą. klasa)



"Teraz jestem dobrym chłopcem"
("Przegląd Sportowy", 07.05.2011)

PS: Abdou Traore to trochę taki zły chłopiec polskiej ekstraklasy, który cały czas sprawia problemy.

Oj nie. Teraz to już przeszłość. Jestem dobrym chłopakiem.

PS: Na pewno?

Jest lepiej. Teraz próbuję się trochę kontrolować. Jestem już przygotowany na to, że jeśli rywale nie będą mogli mnie zatrzymać, to mogą wyzywać moją rodzinę. Wiedzą, że wyprowadza mnie to z równowagi. Zaczęło się, gdy grałem w Raja Casablance i przeciwnik obrażał mojego ojca oraz matkę. Odwróciłem się i mu przyłożyłem. Dostałem czerwoną kartkę i dyskwalifikację na dwa mecze. Byłem szalonym nastolatkiem i pozwalałem sobie na takie zachowania. Ale zapewniam, że to już przeszłość. Rozmawiam z żoną po meczach, powtarza mi, żebym próbował się kontrolować.

PS: Ale to nie było trzy lata temu, gdy pokazywał pan środkowy palec, tylko dwa miesiące temu w meczu ekstraklasy!

Cóż, myślę, że już to odchorowałem. Nie chcę już o tym rozmawiać. Przypomnę tylko, że pierwszy raz pokazałem taki gest kibicom Polonii Bytom, którzy mnie obrażali, wydawali małpie odgłosy. Wielu moich afrykańskich znajomych dotyka ten problem w Europie. W Polsce przytrafiało mi się to również na boisku, ale próbuję się wyłączać. Przemawiam dobrą grą w piłkę, choć okrzyki kibiców Polonii uznaję za nieludzkie.

PS: Co wprowadza tak wielką nerwowość w Abdou Traore, że niemal co kolejkę jest w centrum uwagi? Nie tylko przez gole i świetną grę.

W naszym ostatnim meczu piłkarze Arki przy stanie 2:0 zaczęli padać na boisko, przewracać się, jęczeć, gdy ich nie dotykaliśmy. Wyskakiwali do główek i lądowali na murawie, trzymając się za twarze. To doprowadza mnie do wściekłości. Bo jak wychodzisz na boisko, to graj w piłkę! Futbol jest przecież zabawą i ludzie muszą czerpać z niego przyjemność. Nie przychodzą na stadiony, by oglądać symulujących zawodników. Właśnie takie zachowania zaliczam do kłamstw i braku szacunku, największych przewinień.

PS: Kiedyś dopuszczał się pan częściej złych zachowań?

W Norwegii otrzymałem dwie czerwone kartki, bo byłem bardzo agresywny. Raz wykonałem niebezpieczny wślizg, a za drugim razem... Możemy powiedzieć, że dotknąłem rywala. No dobra, złapałem go za twarz i rzuciłem w kierunku ziemi. Po meczu z Arką oskarżono mnie o uderzenie rywala, który zaczął szamotaninę, ale obejrzałem powtórkę. Nie zrobiłem tego.

PS: W ramach kary za wspomniane gesty musi pan odrobić 50 godzin treningów z młodzieżą Lechii.

Dla mnie nie jest to żadna kara. Prowadzę zajęcia z przyjemnością. Próbuję dzieciakom przekazać to, co sam otrzymałem w Abidżanie. Jak kontrolować piłkę, jak podawać.

PS: Jak się pan tego nauczył?

Zdobyłem się na poświęcenie. W wieku 12 lat zamieszkałem w chatce z trenerem i kilkoma rówieśnikami. Wstawałem codziennie po czwartej rano. Dochodziło do nas jeszcze kilku chłopców, którzy nie żyli z nami, i szliśmy na trening. Ten zaczynał się o piątej. Kończyliśmy ćwiczenia o 7:30 i goniliśmy pod prysznic. Kto szedł do szkoły, ten szedł. Po południu była powtórka. Byliśmy dla siebie jak bracia. Bardzo się zżyliśmy.

PS: To było coś poważniejszego, równocześnie walka o przyszłość.

Moi rodzice byli bardzo biedni. Pierwsze piłkarskie buty otrzymałem od trenera. W domu nikt nie miał na to środków. Gdy miałem 13 lat, zarabiałem więc, grając w turniejach piłkarskich w różnych miastach. Gdy jakiś zespół potrzebował dobrego gracza, by wygrać turniej, zgłaszał się do nas. Szedłem z kolegą i dostawaliśmy za to jakieś 10 dolarów. Kupowaliśmy potem cukierki i wracaliśmy do naszego klubu. Trener nie zgadzał się na takie praktyki, więc wymykaliśmy się i robiliśmy to tak, by nie widział. Brakowało nam pieniędzy.

PS: W każdym meczu polskiej ekstraklasy czaruje pan techniką. Właściwie to skąd się wzięła?

Przez pierwszy rok w chatce trenowaliśmy tylko dryblowanie i żonglowanie. Nic więcej. Każdy trening zaczynaliśmy od godzinnego podbijania piłki. Czasami trener budził nas o pierwszej w nocy i mówił: „Abdou, wstawaj, idź się przebierz" i kazał maszerować na boisko. Ustawiał każdego z nas naprzeciwko siebie i kazał kiwać. Bywało też tak, że trener mówił: „Ty, wstawaj i żongluj". Trzeba było robić to przez pół godziny, aż wyda komendę: „Stop". Gdy któryś z nas siedział na krześle, rzucał nam piłkę i ta nie mogła spaść. Dlatego teraz, gdy otrzymuję długie podanie, sprowadzenie jej na ziemię po klatce piersiowej, potem kolanie, a następnie po stopie to prościzna. To jest Afryka!

PS: Zapadła mi w pamięć sytuacja z ostatnich meczów z Legią, gdy na trzech metrach prostym zwodem minął pan trzech rywali lub przerzucał pan piłkę nad głowami dwóch
legionistów.


To właśnie dzięki lekcjom trenera. To jest chwila, możesz to wyczuć. Pamiętam, że zobaczyłem jednego rywala. Przerzuciłem piłkę nad jego głową. Potem kątem oka dostrzegłem kolejnego. Minąłem go w ten sam sposób. To się ma we krwi. Po trzech latach takich treningów byliśmy najlepsi w regionie Abidżanu, rozgrywaliśmy już akcje z 25-30 podaniami, zanim zdobyliśmy bramkę. Zrozumieliśmy, po co nam były te treningi. Jako 14-latek zostałem wyselekcjonowany do akademii ASEC, w której wychowała się większość reprezentantów WKS, ale nie potrzebowałem tam już iść.

PS: Jak skończyli inni z tej chatki?

Bramkarz gra w Boulogne we francuskiej Ligue 2, był na testach w Rosenborgu. Inni grają w ekstraklasie Wybrzeża Kości Słoniowej. Niektórzy byli lepsi ode mnie, ale to ja otrzymałem szansę w Europie. W wieku 14 lat dostałem ofertę z pierwszej ligi WKS, ale wyjechałem dopiero dwa lata później, gdy zgłosili się Marokańczycy. Potem wypatrzył mnie Rosenborg. Dziś próbuję im pomóc, załatwiam testy.

PS: Wybrzeże Kości Słoniowej nie chciało jednak skorzystać z pańskich umiejętności. Zdecydował się pan reprezentować Burkina Faso, mając dwa paszporty.

To długa historia. Jeden z moich dalekich przodków od strony ojca pochodzi z tego kraju. Gdy Wybrzeże Kości Słoniowej było francuską kolonią, to Burkina Faso było jego częścią. Gdy te kraje się dzieliły, granice zostały przecięte w taki sposób, że część mojej rodziny została w WKS, a reszta w Burkina Faso. Dlatego mogłem zacząć reprezentować ten drugi kraj.

PS: To powszechne?

W kadrze tej reprezentacji jest dziesięciu piłkarzy z WKS, nawet ci urodzeni w Abidżanie. Kiedyś migrowali do WKS za pieniędzmi, dziś do Burkina Faso za reprezentacją. W mojej rodzinie nikt nie był rozczarowany. Przyjęli to normalnie.

PS: Skoro mówimy o Burkina Faso, to czas na test. Porządny obywatel powinien wiedzieć, kto jest premierem...

(śmiech) Nie mam pojęcia!

PS: Luc-Adolphe Tiao.

Znam za to prezydenta! Blaise Compaore. Może jeszcze trochę mi brakuje, ale ważne jest, że w grupie eliminacyjnej do Pucharu Narodów Afryki 2012 zajmujemy pierwsze miejsce, zostały nam tylko dwa mecze. Szykuje się więc, że w styczniu zagram w mistrzostwach Afryki.

PS: Będzie pan jeszcze wtedy piłkarzem Lechii? Może pan zadeklarować, że po sezonie nie odejdzie do innego polskiego klubu?

Nie mogę, bo nie wiem, jaka jest moja przyszłość. Zostawiam to Bogu, który gdzieś mnie wyśle.

PS: Zainteresowana jest właściwie cała czołówka, a Wisła, z którą zmierzycie się w niedzielę, też na pewno żałuje, że półtora roku temu nie trafił pan pod Wawel.

Jeśli powiem, że gdzieś nie pójdę, a Lechia otrzyma dobrą ofertę, to co mogę zrobić? Wiem na pewno, że gramy o trzecie miejsce i potrzebujemy więcej dobrych piłkarzy. Wtedy może powstać drużyna i na ligę, i Europę.
Rozmawiał PRZEMYSŁAW ZYCH
KIM JEST BOJAN ISAILOVIĆ?



(Bojan Isailović w trakcie treningu reprezentacji Serbii; interwencji przygląda się selekcjoner Radomir Antić)

Już nie dzwonią z Barcelony
(pod tekstem znajdziecie skany z katalońskiego "Sportu" z marca 1999 roku)
("Przegląd Sportowy", 19.10.2010)

- Pewnego dnia moją historię opowiedziałem kolegom z drużyny. Grałem w drugiej lidze serbskiej, zarabiałem grosze za występy na rozpadających się stadionach. Tylko się uśmiechnęli. Nie wierzyli w to, co mi się przed laty przytrafiło. Od tego czasu postanowiłem o tym nie mówić - tłumaczy 30-letni Bojan Isailović. Bramkarz Zagłębia potrzebuje wielu godzin, by się przełamać i opowiedzieć historię swojego życia, w którą nie uwierzyli piłkarze FK Sevojno. Gdy kończy i po raz ostatni padają nazwy Barcelona oraz Liverpool w tonie jego głosu słychać już tylko rozczarowanie.

Był rok 1997. Slobodan Miloszević po raz kolejny został prezydentem Jugosławii, a juniorski zespół Crvenej Zvezdy Belgrad nie miał sobie równych w kraju. Wyjazdy na zagraniczne turnieje były okazją na wyrwanie się z szarej, powojennej rzeczywistości rozpadającego się państwa. Nie brakowało okazji. Elementem wieloletniej strategii FC Barcelona były zaproszenia dla juniorów Crvenej na turnieje międzynarodowe. Katalończycy mieli w tym interes. Mogli na własne oczy przyjrzeć się bałkańskim talentom. W samolocie do Hiszpanii znalazło się miejsce dla 17-letniego Bojana.

- Zagraliśmy z Atletico, Barceloną, Juventusem. Wypadłem fantastycznie. W sześciu meczach nie puściłem gola - wspomina Serb. Po którymś ze spotkań podszedł do niego jeden ze skautów Barcelony Bojan Krkić. Były reprezentant Jugosławii i ojciec dzisiejszej gwiazdy Barcy był pod wrażeniem gry nastolatka.
- „Musisz do nas trafić" - powiedział. Barca obserwowała mnie także w turnieju w Stuttgarcie. Wypadłem w nim dobrze. Podjęto więc decyzję i wysłano Crvenej ofertę - mówi Isailović.
- Wiesz, jak czuje się młody chłopak, którego chce wielki klubu? Jest w siódmym niebie - opowiada lubiński bramkarz.Radość stłumił prezydent belgradzkiego klubu. Zażądał za Isailovicia 4,5 miliona dolarów. - Miałem tylko 17 lat, dopiero zacząłem trenować z pierwszym zespołem. Ta kwota nie była niczym usprawiedliwiona - Serb wspomina początek żmudnych negocjacji, w których uczestniczył Josep Maria Miralles, dyrektor generalny Barcelony i prawa ręka prezydenta Josepa Lluisa Nuneza.

Oba kluby już wcześniej robiły ze sobą interesy. Do Katalonii wypożyczano z Crvenej zdolnych nastolatków. Miralles znał więc doskonale belgradzką mentalność. Miał powiedzieć prezydentowi Crvenej: „Jeśli żądasz 4,5 mln dolarów za 17-latka, który nigdy nie zagrał w pierwszym zespole, to ile chcesz za podstawowego bramkarza?". Serb zaśmiał się: „Dragoslava Jevricia weźcie za darmo. Isailovicia nie dostaniecie za mniej niż cztery i pół". Wściekły dyrektor Barcelony wrócił do Hiszpanii. Po tygodniu przysłał jednak kolejny faks. - Barcelona zgodziła się zapłacić dwa i pół miliona dolarów, ale cała oferta wraz z klauzulami wynosiła 5,3 miliona. Końcowa suma zależna była od liczby meczów w pierwszej i drugiej drużynie. Nie pomogło. Prezydent żądał za mnie od razu całej kwoty - wspomina Isailović.

Negocjacje zrywano i rozpoczynano na nowo. Próby dobicia interesu trwały przez niemal półtora roku. W marcu 1999 roku Katalończycy zdecydowali się użyć fortelu. Miralles uznał, że negocjacje będą łatwiejsze, jeśli młody bramkarz rozpocznie w Barcelonie treningi z pierwszym zespołem i przejdzie testy medyczne. Wysłał więc do klubu z Belgradu zaproszenie dla Isailovicia na tygodniowy pobyt. Serb przyleciał 3 marca 1999 roku i od razu wystąpił w meczu przeciw pierwszemu zespołowi. Barcelona B w składzie z Isailoviciem, Xavim i Puyolem przegrała 2:5. Wybieg Mirallesa na niewiele się jednak zdał. Rozmowy trwały, a dyrektor co tydzień musiał wysyłać faksem prośbę o przedłużenie pobytu młodego bramkarza...

- Kluivert, Rivaldo... Byłem dzieciakiem. Cieszyłem się każdą chwilą na Camp Nou. Doskonale pamiętam, jak bardzo zależało mi na autografach. Powiedziałem o tym panu Krkiciowi. Zabronił mi ich zbierania! Powtarzał: „Załatwię ci, ty nawet nie próbuj! Jesteś w tej chwili graczem pierwszego zespołu, tak samo jak Rivaldo" - Isailović uśmiecha się i wygląda przez okno zniszczonego budynku klubowego Zagłębia Lubin.

Życie pod bombami
24 marca 1999 roku siły NATO rozpoczęły bombardowanie południa Serbii i przesuwały się w kierunku Belgradu. Była to odpowiedź na serbskie represje wobec Albańczyków w Kosowie. Wojna zastała Isailovicia w pokoju hotelowym w Barcelonie. W ciągu godziny urwały się połączenia telefoniczne z krajem, hiszpańska telewizja informowała: „Za dwa dni zostanie zamknięta przestrzeń powietrzna nad Jugosławią". Nikt w Europie nie wiedział, ile potrwa akcja NATO. Isailović podjął decyzję, by jeszcze tego samego dnia wracać do rodziny. Samoloty zbombardowało Belgrad w dniu, w którym wylądował w stolicy. Dokładnie w dniu jego dziewiętnastych urodzin...

- Co to były za „fajerwerki"! Później okazało się, że tak będzie wyglądać nasza codzienność. Od rana nad głowami latały pociski i spadały bomby. W końcu wszyscy przywykliśmy, a ja wróciłem do treningów z Crveną. Bywało tak, że niebo wypełniało się helikopterami, a po chwili centrum miasta zostało zbombardowane. My nie byliśmy już w stanie reagować. Popatrzyliśmy, pośmialiśmy się i kopaliśmy piłkę dalej. Choć wył alarm przeciwlotniczy, to nie ruszaliśmy się z boiska... Barcelona zeszła więc na drugi plan, choć wówczas jeszcze myślałem, że wkrótce wsiądę do samolotu i wrócę do Hiszpanii.

Mając 11 lat Bojan był uczestnikiem najwspanialszego wydarzenia w historii klubu. Podawał piłki podczas półfinału Pucharu Europy. Na trybunach belgradzkiej Marakany 100 tysięcy fanów oglądało rewanżowe spotkanie Crvenej i Bayernu Monachium. Serbski zespół zremisował 2:2 i obronił przewagę z wygranego 2:1 pierwszego meczu. Miesiąc później klub, w którym Isailović zaczynał karierę, zdobył Puchar Europy.
- Życie smakowało wtedy inaczej. Każdy zabijał się o to, by trenować w szkółce Crveny Zvezdy. Nie było mowy o odpuszczeniu treningów - wspomina Isailović. 19 lat później, choć mógł czuć żal do Czerwonej Gwiazdy, odrzucił ofertę z Partizana Belgrad. Wolał wyjechać do Polski niż zagrać dla lokalnego rywala. A przecież Crvena nie dość, że próbowała zbudować roczny budżet na sprzedaży bramkarza do Barcelony i dlatego nigdy nie dogadała się z Hiszpanami, to w końcu nawet... nie dała mu szansy. Zdenerwowany odrzucił w 2001 roku propozycję przedłużenia umowy.

- Do dziś dziwi mnie to, że nigdy nie wystąpił w pierwszym zespole Crvenej - mówi Aleksandar Vuković, wychowanek Partizana. - Wielokrotnie graliśmy przeciw sobie w belgradzkich derbach i Bojan był uznawany za bardzo zdolnego bramkarza. Taki jak dziś wyróżniał się spokojem i opanowaniem. To były mecze juniorów, ale na trybunach zawsze zasiadały tysiące kibiców, a dzień później gazety poświęcały spotkaniu całą szpaltę, wystawiano nam noty - wspomina pomocnik Korony. Wojny tak zubożyły kraj, że każdy chciał wyjechać. Problem Isailovicia polegał na tym, że w Barcelonie już dawno nie było Nuneza i Mirallesa...

Pomógł mu przypadek. Świadkiem na ślubie trenera Barcelony Louisa Van Gaala był Dick Advocaat, przyjaciel i... świadek Paula Stretforda, właściciela agencji menedżerskiej Proactive, z którą Isailović podpisał umowę. Stretford poznał opinię Van Gaala o Serbie i polecił go do Liverpoolu. Przed Isailoviciem otworzyła się druga szansa, Dostał półroczną wizę bez pozwolenia na pracę. Miał trenować i czekać na decyzję ministerstwa spraw wewnętrznych o przyznaniu „work permit". Obywatel kraju, który nie należał do Unii Europejskiej nie mógł liczyć na więcej.

Deja vu z Barcy
- Gdy wszedłem do szatni Liverpoolu przeżyłem deja vu z Barcelony. Znałem te wszystkie twarze, oni nie mieli prawa znać mojej. Chciałem porozmawiać z każdym. Patrzę siedzi sobie Michael Owen. Przypomniałem mu mecz z 1997 roku, gdy Jugosławia grała kwalifikacje do Euro U-17 z Anglią, a Owen błyskawicznie wyleciał z boiska. Ta czerwona kartka oznaczała, że opóźni się jego debiut w pierwszej reprezentacji - wspomina Isailović.

Gerard Houllier i Joe Corrigan, trener bramkarzy w Liverpoolu (w latach 1994-2004 - red) planowali, że Serb będzie zmiennikiem Sandera Westervelda. Akurat miał odejść rezerwowy Pegguy Arphexad.- Powiedzieli mi, że załatwienie "work permit" to błahostka - mówi lubiński bramkarz. Jednak sytuacja coraz bardziej stawała się podobna do tej z Barcelony.
- Trenować w jednym z najlepszych klubów na świecie, lecz nie móc zagrać w oficjalnym meczu? To było straszne. Wystąpiłem w dziesięciu spotkaniach towarzyskich Liverpoolu, na które nie mogły być sprzedawane bilety. W tych płatnych występowali tylko ci, którzy uzyskali zgodę MSW.

Serbowi zabrakło dwóch meczów w reprezentacji U-21 lub jednego w dorosłej kadrze, by dostać pozwolenie na pracę. Młodzieżówka skończyła już eliminacje, a na powołanie do pierwszej nie miał szans, bo nikt w Serbii nie zamierzał mu pójść na rękę. Wymarzony telefon od selekcjonera, który w 2001 roku otworzyłby drogę na Anfield Road, odebrał dopiero siedem lat później. Isailović wyjechał z Liverpoolu, a na Anfield Road trafili Chris Kirkland i Jerzy Dudek...

- Wciąż dzwonią do mnie kluby i menedżerowie. Problem polega na tym, że już nie z Barcelony i Liverpoolu, a z Rosji i Grecji. Życie nauczyło mnie, że muszę być gotowy na to, że dziś jeżdżę dobrym samochodem, ale za miesiąc mogę podróżować autobusem. Pewnie nic już nie zrekompensuje mi tego, co straciłem. Przecież gdybym trafił do jednego z tych wielkich klubów, to moja kariera mogła wyglądać zupełnie inaczej - mówi z żalem Isailović, który czerwiec spędził na mistrzostwach świata w RPA, będąc w trzech meczach reprezentacji Serbii rezerwowym.

(skany z katalońskiego "Sportu" z marca 1999 roku)
(za Isailoviciem świetnia wiosna 2010 na polskich boiskach i przeciętna jesień)
KIM JEST UGOCHUKWU UKAH?


(Ukah na prezentacji w Queens Park Rangers - po lewej)

"Z parku trafił do ekstraklasy"
("Przegląd Sportowy", 24.09.2010)

[to mój ulubiony tekst]

Gdy Ugochukwu Ukah wracał z parku, czuł, że nie ma dokąd jechać. Pomieszkiwał w wynajętym za kilka funtów skromnym pokoju w dzielnicy Enfield na obrzeżach północnego Londynu.
W pozostałych pokojach mieszkali obcy ludzie. Nigeryjczyk nie znał żadnego z lokatorów. W każdej wolnej chwili modlił się w pobliskim kościele. Pastorem był w nim wujek Done z Owerri, jedyna bratnia dusza Ukaha w 10-milionowym mieście.

Ugochukwu żył wcześniej w dzielnicy Ealing. Został jednak wyrzucony z mieszkania przez Queens Park Rangers. Dostał jedynie z klubu lapidarną informację: „Proszę wyprowadzić się z apartamentu. Lokum zajmuje inny zawodnik QPR". Wyniósł się więc, przestał pojawiać się w klubie i zaczął treningi w parku.

Szkoła przetrwania
- Z dnia na dzień znalazłem się na ulicy. Nie wiedziałem, co robić. Prezes powiedział mi, że mój kontrakt został rozwiązany. Mówiłem mu, że to chyba niemożliwe, w końcu kontrakt to kontrakt. Tylko wzruszył ramionami. Po prostu chciał się mnie pozbyć, nie byłem dobrze traktowany - wspomina. Ugochukwu był bliski załamania, ale na szczęście spotkał Jamiego Lawrence'a. Były jamajski gracz Leicester City i Bradford pomagał już grupie kilkunastu bezrobotnych piłkarzy. Część z nich była zawodnikami upadłego Wimbledonu, inni grali w niższych ligach.

- Tacy gracze mają problem z pewnością siebie. Trzeba ich słuchać i więcej z nimi rozmawiać. Musiałem być bardziej ich przyjacielem niż szkoleniowcem. Chętnie przyjąłem Ugo do swojej grupy i pokazałem mu miejsce, gdzie trenowaliśmy - mówi Lawrence.Nigeryjczykowi pożyczył też autobiografię, w której opisał swoje życie. W młodości brał udział w napadzie na bank, został skazany na kilka lat więzienia, ale jego talent piłkarski dostrzeżono, gdy grał w... drużynie więziennej. Kilka lat później trafił do Premiership! Dlatego sam chciał pomagać tym, którzy znaleźli się na zakręcie. Ukah w dwa dni przeczytał „Z więzienia do Premiership".

W pozostałych pokojach mieszkali obcy ludzie. Nigeryjczyk nie znał żadnego z lokatorów. W każdej wolnej chwili modlił się w pobliskim kościele. Pastorem był w nim wujek Done z Owerri, jedyna bratnia dusza Ukaha w 10-milionowym mieście.
Ugochukwu żył wcześniej w dzielnicy Ealing. Został jednak wyrzucony z mieszkania przez Queens Park Rangers. Dostał jedynie z klubu lapidarną informację: „Proszę wyprowadzić się z apartamentu. Lokum zajmuje inny zawodnik QPR". Wyniósł się więc, przestał pojawiać się w klubie i zaczął treningi w parku.

Szkoła przetrwania
- Z dnia na dzień znalazłem się na ulicy. Nie wiedziałem, co robić. Prezes powiedział mi, że mój kontrakt został rozwiązany. Mówiłem mu, że to chyba niemożliwe, w końcu kontrakt to kontrakt. Tylko wzruszył ramionami. Po prostu chciał się mnie pozbyć, nie byłem dobrze traktowany - wspomina. Ugochukwu był bliski załamania, ale na szczęście spotkał Jamiego Lawrence'
- Tą książką chciałem mu pokazać, że jak się chce, to można wrócić do futbolu - opowiada Lawrence.
Ukah zachęcony przez Jamajczyka zaczął codziennie trenować pod jego okiem. Metrem przemierzał Tamizę i wysiadał dopiero w Clapham - podróż do południowego Londynu trwała blisko półtorej godziny. Tam, w cieszącej się złą reputacją dzielnicy, na skraju parku z grupą mężczyzn ubranych w różnokolorowe ortaliony biegał za piłką. Surowa lekcja życia trwała pięć miesięcy.- Ugo wyróżniał się. Był strasznie mocny fizycznie. Widać było, że to profesjonalista, że grał w Championship - przypomina sobie Lawrence.

Nie wiedzieli o tym wypoczywający w parku ludzie, a zwykle pojawiało ich się tam bardzo dużo.- Trener ustawiał pachołki, rzucał piłkę. Było dużo miejsca. 50, 100 metrów z parku było nasze. Pamiętam pierwszy dzień. Wracałem strasznie ubrudzony, cały przemoczony. Obok mnie siedzieli w metrze urzędnicy i bankierzy wystrojeni w garnitury, pod krawatem. Wysiadali w „City", w prestiżowej dzielnicy finansistów. Ja miałem błoto na kolanach i jechałem na przedmieścia. Śmiałem się w duchu z tego kontrastu. Od tego czasu wiem, co to znaczy nagle znaleźć się w trudnym położeniu. Nauczyłem się, że człowiek musi być silny niezależnie od okoliczności.

Aż nastał cud
- Może pomógł mi Bóg? - zastanawia się dziś zawodnik, ubrany w czerwony dres Widzewa.
- Co dzień i noc modliłem się, by odmienił moją sytuację. Podtrzymywałem się na duchu, byle tylko nie przestać walczyć. Wiedziałem, że jeśli ugrzęznę w parku, moja kariera będzie skończona. Aż nastał cud - wyznaje.
Sytuacją Nigeryjczyka, który urodził się i wychowywał we włoskiej Parmie, zainteresował się angielski związek piłkarski. Pomógł mu w kwestiach prawnych, w końcu Ukah wygrał sprawę w sądzie i prosto z parku został przywrócony do zespołu Championship. Dzięki treningom u Lawrence'a fizycznie nie odstawał od kolegów z drużyny. Zarząd QPR zabronił jednak trenerowi Johnowi Gregory'emu wystawiać go w meczach. Mimo to Ukah cieszył się. Bo zwyciężył.

- Młodym graczom Widzewa mówię, że w piłkarskim życiu ma się 15 lat. W tym czasie doświadczą sytuacji, na które nie będą mieć wpływu. Niezależnie jednak od tego jak bardzo jest źle, muszą usiłować się podnieść. Mi się udało, robię to co lubię, a do każdego meczu podchodzę, jakby był ostatnim w życiu. Dziś bardziej szanuję to, co mam w Łodzi - opowiada 26-letni obrońca.

Piłkarz Widzewa nie wiedział, co stało się z innymi, którzy latem 2006 roku wraz z nim przechodzili obóz przetrwania kopiąc piłkę w parku w Clapham. Lawrence wskazuje na Robina Shroota, dziś piłkarza Birmingham City. Pojawią się kolejni. Jamajczyk cały czas pomaga w Londynie bezrobotnym. Zaczął też pracę menedżera. Na razie od Ashford Town FC, zespołu grającego w Southern Football League (ósma liga).

Każdej niedzieli w Londynie, tuż po mszy, Ugochukwu odwiedzał wujka pastora. Done przyjechał do Londynu na początku lat 90. Dużo wcześniej (w 1977) z rodzinnego Owerri w Nigerii wyjechał jego brat - Bertrand. Pochodzili z dobrej afrykańskiej rodziny, którą stać było na posłanie synów na studia do Europy - Bertrand trafił do Parmy, został doktorem ekonomii, rozkręcił biznes (sprzdaje w Nigerii włoski marmur), zapisał syna do szkółki piłkarskiej AC Parmy. Do pierwszego zespołu, w którym grał Lilian Thuram i Fabio Cannavaro, udało się jednak dostać tylko Alessandro Rosinie - najlepszemu chłopakowi w szkółce.

Nigeryjska Reggiana
Ugochukwu poszukał więc swojej szansy w Reggianie. Dołączył do siedmiu Nigeryjczyków. Razem wygrali prestiżowe rozgrywki młodzieżowe „Dante Berretti".
- Piłkarze Castel di Sangro Calcio, drużyny, z którą graliśmy w finale, śmiali się, że wygrywając półfinał, podbili już swoją włoską ligę, a teraz próbują z nami, Nigeryjczykami, w lidze światowej. Ograliśmy ich. W półfinale pokonaliśmy Milan, a w ćwierćfinale Juventus w składzie z Claudio Marchisio czy Antonio Nocerino- wspomina Ukah. Adewale Wahaba czy Benjamina Onwuachiego wyłapały Roma i Juventus (dziś grają tylko w Bellinzonie i Kavali). Ukah dostał propozycję z QPR. Gdy w końcu Anglicy wypłacili mu wszystkie pieniądze, wrócił do Włoch.

Na ostatnią chwilę

- Pojechałem do Mediolanu. Tam, w jednym z wielkich hoteli, Ata Hotel Executive, na kilka dni przed zamknięciem okienka transferowego zawsze spotykają się wszyscy dyrektorzy sportowi klubów, agenci i piłkarze. Zasada jest jedna - transfery dopinane są na ostatnią chwilę. We Włoszech mówimy: „Jeśli chcesz dobić interesu z Włochami, musisz udać się do Italii na koniec okienka, nie wcześniej". Zrobiłem tak samo. Przyjechałem rozmawiać. Biznes to kontakt - mówi piłkarz Widzewa.

Boniek i Calleri
Gdy Ugochukwu wszedł do hotelu, zobaczył kilkaset tłoczących się osób. W oczy od razu rzucały się znane twarze piłkarzy z Serie A. Otaczał ich wianuszek menedżerów. Ludzi, którzy mogli zrobić coś dla niego, było niewielu. W luksusowych boksach, odseparowanych od reszty, prężyły się grube ryby włoskiej piłki: Luciano Moggi czy Andrea Galliani. Reszta rozmawiała na korytarzu.

Nigeryjczyk wpadł na znajomego, Lukę Evangelisti, dyrektora Pro Vasto. Przedstawił mu swoją sytuację, a ten zwrócił się do prezesa 3-ligowej Giulianovy. „Potrzebuje szansy po powrocie z Anglii, jest głodny gry" - znajomy dyrektor reklamował Ukaha, który zgodził się grać za 1000 euro miesięcznie. - Oddali mi przysługę. Giulianova w połowie sezonu zgromadziła ledwie kilka punktów. Mimo to wzięli człowieka, który dawno nie grał w piłkę. Podpisałem umowę na sześć miesięcy. Tyle miało wystarczyć na moje nowe narodziny w futbolu. Pieniądze były nieistotne- mówi.

Determinacja się opłaciła. W trakcie gry w Serie C Ukaha dostrzegł rzymski agent Riccardo Calleri. Nie mógł trafić lepiej. Poza nim zauważono tylko napastnika Mirko Antenucciego (dziś strzela w Catanii, Serie A).- Calleri powiedział: „Boniek jest zainteresowany. Dobry kontrakt w Polsce czeka". Spytałem tylko, kiedy jest najbliższy lot? Wsiadłem, a z lotniska odebrał mnie pracownik Widzewa. I tak już jestem w Łodzi 3 lata - uśmiecha się obrońca.

Dobrą formę dostrzegli też w brytyjskiej stolicy. Latem mógł znów znaleźć się na przedmieściach Londynu, które kiedyś musiał przeklinać - przyszła oferta z Watfordu, a także z Bristolu. Było już jednak za późno. Ukah właśnie przedłużył umowę z Widzewem.

Tym razem w Londynie nie byłby samotny. Studia na Royal Holloway University of London zaczęła jego siostra, druga uczy się w Manchesterze. Za córkami do Londynu przeniosła się matka. Tylko ojciec pozostał w Parmie. Bertrand Ukah po blisko 40 latach na Starym Kontynencie chce wracać do Afryki.
KIM JEST GRZEGORZ SANDOMIERSKI?



(FOTO: gazeta.pl]

"Pracuś z Białegostoku"
("Przegląd Sportowy", 03.09.2010)

[słaby tytuł, każdy może sobie wymyślić lepszy.pzdr]

Wyszedł za daleko na przedpole, po chwili próbował szybko wrócić do bramki. Nie zdążył, machnął tylko ręką, gdy piłka wpadała mu za kołnierz. Wpadł za nią do siatki. Kilka tysięcy kibiców za jego plecami zaczęło wiwatować, a on zwijał się w siatce.

Grzegorz Sandomierski w ostatniej minucie II-ligowego meczu wpuścił bramkę z połowy boiska, po której Ruch Wysokie Mazowieckie przegrał 0:1 w Ostrowcu Świętokrzyskim z KSZO. Cała Polska mogła zobaczyć tego gola w Teleexpressie w marcu 2009 roku.
Być może wkrótce telewidzowie będą mogli oglądać go dłużej niż przez kilka sekund - kilkanaście miesięcy po feralnym popołudniu w Ostrowcu, dostał powołanie do reprezentacji Franciszka Smudy.

Napastnik i stoper
Łukasz Szymoniak - nazwisko strzelca gola Sandomierski zapamięta do końca życia. - Troszkę było wstyd... Może nawet bardzo... - poprawia się. Szuka odpowiednich słów. W końcu znajduje najlepsze: - To był najbardziej zawstydzający moment w mojej karierze. Chciałem po prostu wyjść i złapać tę piłkę. W końcu jakimś wzrostem jestem obdarzony. Wiem, że Szymoniak wtedy nie strzelał. Nawet Roberto Carlos nie spróbowałby takiego uderzenia. Piłka mignęła między moją ręką a poprzeczką. Gdyby nie ten krok do przodu... Szymoniak... - Sandomierski powtarza to samo nazwisko i z uśmiechem spogląda już przed siebie.

Podobnie podle, jak po gafie w Ostrowcu, Grzegorz Sandomierski czuł się już kilka lat wcześniej. Po kilku popełnionych błędach usłyszał od trenera w MOSP Białystok: „Może ty już skończ z tym bronieniem". Zabolało go to bardzo. Rzucił rękawice bramkarskie i wrócił do gry w polu.
Miał 12 lat. Dopiero kilka miesięcy wcześniej stanął między słupkami... Ale posłuchał trenera i zaczął szukać sobie innego miejsca na boisku. Był napastnikiem, lewym pomocnikiem, bocznym obrońcą, w końcu stoperem. Dziś czasem zastanawia się, co by było, gdyby po kilkunastu miesiącach nie wrócił jednak do bramki...Ponownie trafił między słupki, gdy był już jednym z trzech uczniów klasy sportowej, którym groziło usunięcie ze szkoły. Obrażał nauczycielki, wagarował, opuszczał treningi...

- Wiele wskazywało, że postawiono na mnie już krzyżyk. Dlatego postanowiłem jeszcze raz spróbować w bramce. To była moja ostatnia szansa, żeby się wykazać. No i cóż, zdarzyło się, że parę razy dostałem wtedy piłką w głowę. Uznałem, że w tej dziedzinie mogę coś zdziałać - wyznaje pół-żartem.

Nie miał bramkarskich ruchów. Treningi w bramce zaczął kilka lat później niż rówieśnicy. Dopiero trener Mirosław Dymek, wówczas jeszcze czynny bramkarz, pokazał młodziutkiemu Sandomierskiemu podstawowe chwyty i pady. Musiał trenować więcej od innych - zdarzało się więc, że całe popołudnia spędzał pod blokiem w Białymstoku na ćwiczeniu padów.
Zaczął dostawać szansę gry szybciej niż można się spodziewać po niedawnym stoperze. Ale miał szczęście - akurat jego rocznik zaczął grać na pełnowymiarowym boisku z ligowymi bramkami. A że miał kilkanaście centymetrów więcej od kolegów, było mu najłatwiej doskoczyć do poprzeczki... Trener postawił na niego.- Na początku szło mi bardzo dobrze. Gdy jednak miałem 15-16 lat, zacząłem popełniać błędy. Przyszedł moment, że ta presja zaczęła mi ciążyć zbyt mocno, trudno było mi sobie z nią poradzić. Wzmocniło mnie dopiero... kilka wpuszczonych bramek. Doszedłem do wniosku, że im więcej popełnię błędów, tym więcej się nauczę - wspomina.

Pomijany rocznik
Sandomierski był zawsze żarliwym kibicem Jagiellonii. Z balkonu słyszał śpiewy kibiców na stadionie. Jednak widział, że w seniorach ukochanego klubu będzie mu trudno dostać szansę na grę. Akurat trener Dymek przeniósł się do Warmii Grajewo i pociągnął za sobą kilku wychowanków Jagiellonii. Przejście do Warmii zaproponował także Sandomierskiemu. 18-latek mógłby grać tam w pierwszym składzie. Propozycja była kusząca, ale... junior wybrał bardziej ryzykowany krok. Skorzystał z oferty Lecha Poznań.

- Chciałem pokazać, że wychowanek Jagiellonii musi być doceniony w znanym klubie, że trzeba w nas inwestować. Uważałem, że w Białymstoku mój rocznik 1989 był pomijany nawet przy testmeczach do pierwszej drużyny. Akurat zgłosił się Lech po jakimś udanym meczu halowym - przypomina sobie.Zadzwonił do niego Andrzej Woźniak. Sandomierski przeprowadził się do Poznania, w którym trenował z Woźniakiem i Zbigniewem Pleśnierowiczem. Trafił do zespołu juniorów starszych, kilka razy zagrał w trzecioligowych rezerwach. Postąpił więc identycznie jak Łukasz Fabiański. Kariera bramkarza Arsenalu Londyn nabrała rozpędu właśnie po pobycie w Kolejorzu. Sandomierskiego też zauważono dopiero, gdy otrzymał ofertę z Lecha.

- Początkowo w Poznaniu byłem tylko przez tydzień. Wróciłem do Białegostoku, odbyłem kolejną rozmowę z prezesami Jagiellonii. Wówczas chcieli już, abym został, lecz mimo to postanowiłem wyjechać - wspomina. - Nie wiadomo, czy teraz byłbym w Jagiellonii, gdyby nie tamta decyzja. Okazało się, że czasami warto zrobić krok w tył, po to aby później wykonać dwa do przodu. Po pół roku gry w Poznaniu znów dostałem ofertę z Jagiellonii. Wróciłem i podpisałem kontrakt. Zostałem włączony do pierwszej drużyny Artura Płatka - uśmiecha się.

Runda z głowy
Do bramki Jagiellonii po raz pierwszy wszedł tuż po powrocie z Poznania. Wiosną 2008 roku trener Płatek dał szansę 19-latkowi w ekstraklasie. Młokos puścił w debiucie dwa gole, a białostoczanie ulegli Cracovii 0:2. Jednak grał dalej.
- Pod koniec sezonu poczułem jednak ból w kolanie po starciu z kolegą na treningu. Z czystej głupoty zagrałem jeszcze dwa kolejne mecze na blokadzie. Młodzieńcze szaleństwo, wizja gry w ekstraklasie, rozegrania jeszcze kilku meczów... Odniosłem kontuzję i całą rundę miałem już z głowy. Gdy szykowałem się do powrotu, za mocno tego pragnąłem. Robiłem za dużo powtórzeń ćwiczeń rehabilitacyjnych i jeszcze pogorszyłem swoją sytuację... -kręci głową. Przez tę kontuzję zastanawiał się nawet nad zakończeniem kariery!

Do formy wrócił dzięki półrocznemu wypożyczeniu do Ruchu. Gdyby nie mecz z KSZO, mógłby ten okres wspominać tylko dobrze...W jednym ze swoich pierwszych meczów w ekstraklasie Sandomierski zagrał przeciwko Lechowi w Poznaniu. Młody bramkarz puścił sześć goli, a Jagiellonia poległa 1:6! Wszystko to na oczach ówczesnego trenera poznańskiego klubu Franciszka Smudy... Jednak nie skomplikowało to kariery młodemu piłkarzowi.

Teraz ze Smudą młody bramkarz spotyka się na zgrupowaniu kadry. Pierwsze powołanie na konsultację miał otrzymać już w kwietniu. Została jednak odwołana po katastrofie prezydenckiego samolotu. Wówczas wydawało się jeszcze, że bliżej powołania do reprezentacji jest Mateusz Prus, grający wtedy w Zagłębiu Sosnowiec. Kiedyś już raz wyprzedził Sandomierskiego. W 2006 roku dzisiejszy bramkarz Rody Kerkrade (zmiennik obecnego również w Grodzisku Przemysława Tytonia) został uznany najlepszym bramkarzem turnieju finałowego mistrzostw Polski U-17.

W przeciwieństwie do Prusa Sandomierski został doceniony przez kluby ekstraklasy. Po raz drugi wskoczył do składu Jagiellonii w 7. meczu sezonu 2009/10. Od razu dostrzeżono jego wspaniałą passę: przeciwnicy pokonali go dopiero w 13. kolejce! Sęk w tym, że wpuścił wtedy aż pięć goli, a Jagiellonia przegrała w Chorzowie 2:5.

Wygrał ze starszymi
- Wyglądało to dobrze, nawet lepiej, niż się tego spodziewałem. Wtedy nastąpiło lekkie rozluźnienie psychiczne... Może trochę źle podszedłem do tego spotkania? Może za bardzo uwierzyłem, że jestem dobry? Ekstraklasa trochę sprowadziła mnie na ziemię - przyznaje dziś. Dlatego Sandomierski musiał wstać z ławki odbierając przed kolejnym meczem nagrodę Canal+ dla najlepszego piłkarza października. Trener Michał Probierz posadził go na ławce rezerwowych. Tak zakończyła się jesienią kariera nastoletniego bramkarza...

- Zostałem zmobilizowany do jeszcze cięższej pracy. Przyniosło to efekty na wiosnę - przekonuje. Sandomierski wygrał rywalizację z Grzegorzem Szamotulskim oraz Rafałem Gikiewiczem. Wrócił do bramki i od tego czasu zwrócił na siebie uwagę kilku klubów. Ich przedstawiciele mogliby długo wymieniać jego dobre parady.

Sam długo jednak milczy, zapytany o najlepszą interwencję w karierze. - Może niektórzy przywiązują wagę do swoich meczów w przeszłości, może nawet wieszają sobie jakieś zdjęcia. Ja jakoś nimi nie żyję i nie wspominam - mówi i znów uśmiecha się na wspomnienie feralnego popołudnia w Ostrowcu Świętokrzyskim.
KIM JEST TOMASZ KUPISZ?

(w barwach Wigan Athletic)

"Wyrzut sumienia powraca"
("Przegląd Sportowy", 24.09.2010)

Pojechałem na testy do Wolfsburga, namawiało mnie Auxerre. W trakcie wojewódzkich mistrzostw Polski, obserwował mnie Werder Brema. Gdy trafiłem już do Wigan, dzwonił Marek Koźmiński, a później Grzegorz Rasiak prośbą włoskiego menedżera. Chciał mnie wykupić Inter Mediolan, z którego od razu miałem zostać wypożyczony do Chievo. Całe zainteresowanie ze strony polskich klubów ograniczyło się natomiast do jednego telefonu z Amiki Wronki, gdy miałem 14 lat. Z reprezentacją wygrywaliśmy międzynarodowe turnieje, ale i tak przeszło to bez żadnego echa wśród klubów ekstraklasy - 20-letni Tomasz Kupisz rozkłada ręce. Nowy piłkarz Jagiellonii Białystok i odkrycie pierwszych kolejek, kolejny wyrzut sumienia polskiego skautingu.

Piach w Piasecznie
Trzy lata temu skorzystał z zaproszenia Wigan Athletic. Gdyby nie ono, pewnie tak jak koledzy z juniorów KS Piaseczno grałby dziś w piątej lidze. Kluby ekstraklasy ignorowały ich tak samo jak nastoletniego Kupisza. On uciekł z piaszczystego boiska w Piasecznie do Anglii, a po powrocie wdarł się od razu do ekstraklasy.
- Gdy miał 15 lat, już widać było to, czym dziś zachwycił kibiców - wspomina trener Michał Globisz. - Biegał za każdą piłką. Prowadził te swoje dynamiczne akcje z obu skrzydeł. Był w stanie zagrać dwa mecze jeden po drugim. Tylko ta nieskuteczność... - trener sięga do notesu, w którym zapisuje dosłownie wszystko. Z notatek wynika, że Kupisz w różnych juniorskich reprezentacjach zagrał 47 meczów i zdobył tylko dziewięć bramek. Nigdy nie wystąpił w młodzieżówce, nie wspominając o pierwszej reprezentacji. Pcha go tam Cezary Kulesza, właściciel Jagiellonii.
- To on jest przyszłością polskiej piłki, a nie jakiś Gołębiewski powoływany przez Smudę! Kupisz pokazuje pazur na boisku. Ma dopiero 20 lat i gra bez respektu. Wychodzi na mecz z Arisem, jak po swoje. Widać, że w Wigan nabrał pewności siebie - zachwala.

Nie głaskać
Kupisz jednak markotnieje, gdy opowiada o pobycie na Wyspach. Przez kilka lat tylko trenował z pierwszym zespołem Wigan. - Praktycznie nic z tego nie wynikło - narzeka. Od dziecka marzył o grze w Premier League. - Byłem tam trzy i pół roku. Czegoś się nauczyłem, ale mam duże pretensję i do siebie i do Wigan. Żaden trener nie dał mi zadebiutować w Premier League. Fajnie, że z mogłem uczestniczyć w zajęciach, ale na tych treningach, to chyba byłem tylko po to, by zgadzała się liczba zawodników - kpi. Szybki, przebojowy, gryzie trawę, mógłby biegać i biegać. Typowa charakterystyka piłkarza Premier League...

- Przypomina mi nieco Kubę Błaszczykowskiego. Równie szybko wywalczył sobie miejsce w składzie. Ma ciąg na bramkę, jest nieustępliwy. Po dwóch treningach w Jagiellonii, gdy przyjechał na testy, podpowiadałem, że podpisanie z nim umowy może być strzałem w dziesiątkę. Nie ma co jeszcze jednak powoływać go do kadry i głaskać. Wciąż wiele pracy przed nim - uspokaja Tomasz Frankowski.Kupisza w Anglii zawsze dziwiło, że nowi w klubie piłkarze śmiali się po kątach z pięciu boisk Wigan. W innych klubach Premier League przyzwyczaili się do kilkunastu płyt.

Kupisz nie wybrzydzał. Gdy z charakterystyczną białą opaską na włosach biegał po Piasecznie, najlepszą płytą w okolicy było boisko do baseballu. Może dlatego jego atutem nigdy nie stała się technika? Do Wigan ściągnął go Paul Jewell. Anonimowy 16-letni wychowanek Juniora Radom od początku trenował z pierwszym zespołem. Grał w zespole juniorów rocznika 1988, później był najmłodszym piłkarzem rezerw, w końcu trafił na ławkę w Premier League. Skończyło się jednak na debiucie i golu w Pucharze Ligi. Nowy szkoleniowiec - Hiszpan Robert Martinez - nie doceniał młodego Polaka.

- Jewell często beształ młodych, gdy nie umyli butów starszym zawodnikom, ale też wprowadzał ich do zespołu. Po przyjściu Martineza, piłkarze z juniorów wchodzili do szatni i śmiali się starym w twarz. Nie było już dyscypliny i szacunku, ale też żaden z młodych nie dostał szansy - mówi Kupisz, którego drażni samo wspomnienie o szkoleniowcu. - Hiszpan tylko słodzi w wywiadach. Powtarza, że wszystko jest fajnie, opowiada bajki o wprowadzaniu młodzieży, a za jego kadencji żaden junior nie zadebiutował w pierwszym zespole. Efekty jego pracy? 0:4 z Blackpool i 0:6 z Chelsea - mówi Polak.
Wigan inwestowało w młodzież, ale taką sprowadzaną za duże pieniądze. Życie juniora, który trafił do klubu za skromny ekwiwalent, okazało się pasmem frustrujących doznań.Jagiellonia była więc wybawieniem. Kulesza zaprosił go na kilka dni testów. Ubiegł tym samym Lechię, Arkę i Koronę, w której trenerem jest Marcin Sasal, kiedyś dyrektor piaseczyńskiego ośrodka, w którym szkolił się Kupisz. Sasal zadzwonił w dniu, w którym Kupisz podpisywał kontrakt w Białymstoku. Wcześniej proponowano mu testy w Rayo Vallecano i drugim zespole Atletico Madryt. Nie był zainteresowany.

Chicken i fasolka
- Cieszę się z tego, że gram. Poziom meczów rezerw Premier League bywał wyższy od polskiej ekstraklasy, ale tutaj jest więcej spotkań do rozegrania. A ja mam 20 lat, w tym wieku powinno się mieć już na koncie znacznie więcej meczów, jeśli chce się coś osiągnąć w piłce - mówi. W rezerwach często grał przeciwko Manchesterowi United z Andersonem, Pique czy Gary'm Nevillem w składzie. Strzelił im parę bramek.

- Bywało też ciężko. W Newcastle przeciw nam wyszła jedenastka z Premier League. Smith, Butt, Ameobi... Klepali nas strasznie, nie istnieliśmy. Szybkość zagrań była niesamowita. Wynik? 0:5 - uśmiecha się. Zaczyna się krzywić, gdy w telewizji mówią o naszych piłkarzach.- Od razu zmieniam kanał. Działa mi to na nerwy. W Polsce jesteśmy nastawieni negatywnie do wszystkiego, co niezachodnie - kręci głową.

- Było źle, awansowaliśmy na mistrzostwa w 2002 roku i nagle wszyscy byli kochani. Mieliśmy powtórkę w 2006 i 2008 roku. Po meczu z Bułgarią, Smuda był wychwalany pod niebiosa. Teraz się go zwalnia - mówi.
- Nie widzę żadnej przepaści w treningach. W Polsce przed każdym meczem trener przekazuje nam specjalne wskazówki. W Anglii cisza w tym temacie. W Polsce w juniorach miałem zajęcia taktyczne. W Wigan rozmawiałem z trenerem o taktyce może ze dwa razy. Powiedziałem mu zresztą, że miałem już to wszystko w Polsce. Taka prawda. Odpowiedział: „No to fajnie" i na tym zajęcia taktyczne się skończyły - wspomina Kupisz. Kpi też, gdy czyta w polskich gazetach o profesjonalizmie piłkarzy na Zachodzie.
- Ludzie by się zdziwili. Angielscy piłkarze są świetnie wytrenowani, ale przynajmniej w Wigan jedzenia sobie nie żałują. Weźmy takiego Charlesa N'Zogbię. Jest godzina 19, dzień przed meczem, a on ładuje na talerz furę jedzenia. Zje i idzie po dokładkę. Za chwilę kolejną. Chicken i fasolka. Steve Gohouri, który przyszedł z niemieckiej Borussii Mönchengladbach, też był tym zdziwiony. Ludziom wydaje się, że wszędzie w Anglii na treningach trzeszczą kości. Zawsze patrzyłem na Lee Cattermole'a i widziałem, że odpuszcza. Nie wszystko tam jest takie, jak myśli się w Polsce. Anglicy mają taką ligę, bo zbudowali setki świetnych akademii, gdy my wciąż robimy sobie bramki z kamieni na podwórkach - kończy.
KIM JEST ROBERT MAASKANT?

"Uciekinier"
("Przegląd Sportowy", 23.08.2010)

– Czy ktoś ma jeszcze jakieś pytania? – zapytał dziennikarzy rzecznik RBS Roosendaal. W sali panowała cisza, nikt się nie wyrywał. – Tak więc dziękujemy. Do zobaczenia na następnym meczu – zakończył spotkanie.– Przepraszam, ja bym chciał coś powiedzieć - odezwał się trener Robert Maaskant. Dziennikarze ponownie usiedli.– Odchodzę z klubu. Do widzenia – powiedział Maaskant. Wstał i wyszedł. Pozostawił zaszokowanego prezydenta klubu, dyrektora sportowego i dziennikarzy. Po chwili udali się za nim w pościg.

Tak trzy lata temu współpracę z Roosendaal zakończył nowy trener Wisły Kraków. Wszyscy byli zdziwieni, ale uczucie zaskoczenia tym razem jest jeszcze większe. 41-letni holenderski szkoleniowiec przebił samego siebie – z NAC Breda odszedł w dniu meczu z Heerenveen, w dodatku wybrał pracę w Polsce. We wtorek wieczorem odebrał telefon od Stana Valckxa, nowego dyrektora Wisły, który zaproponował mu pracę w Krakowie. W środę w Belgii spotkał się z prezesem Bogdanem Basałajem i zdecydował, by porzucić Bredę.

Nikt nie przewidział tak nagłego rozstania. 41-letni Holender z NAC Breda związany jest od dziecka. Tak jak jego ojciec, niegdyś trener Bredy, dziś menedżer piłkarski. Maaskant dopiero co przedłużył kontrakt z NAC o kolejne 3 lata, pracując w Bredzie mógł często widywać 10-letniego syna, z którym mieszka była żona - trener Wisły rozwiódł się z nią kilka lat temu. Właśnie z powodu syna zawsze szukał pracy blisko Bredy. Decyzja była jednak typową dla niego. Tylko raz w karierze trenerskiej wypełnił kontrakt - swój pierwszy z Roosendaal (pracował w nim łącznie trzy razy)

– O 9.30 w sobotę zadzwonił do mnie i powiedział, że odchodzi. Pierwszy raz przeżyłem coś takiego w mojej długiej karierze – opowiada nam kapitan zespołu 35-letni Rob Penders. – Jeszcze w piątek trener normalnie poprowadził trening, podał nawet skład na sobotni mecz.

Nad ranem o jego odejściu napisała lokalna gazeta. Podobno właśnie przez to Maaskant zmienił swoją pierwotną decyzję. Piłkarzom miał o tym powiedzieć dopiero po meczu w Heerenveen. Spotkanie oglądał jednak już nie z ławki trenerskiej, a z loży VIP. Jako trener Wisły. Nie maczał już palców w porażce Bredy 1:3.

Jak wyjaśnić zachowanie Maaskanta? Ogromnymi kłopotami finansowymi Bredy. Holender nie mógł liczyć na wzmocnienia. Rok temu przeszarżowano z wydatkami i obecny sezon Breda zaczęła z ujemnym punktem. Najpierw z klubu odszedł dyrektor sportowy Earnie Stewart (do AZ Alkmaar). Teraz trener. W ostatnim meczu, który prowadził, na ławce usiadło tylko 4 piłkarzy, w tym bramkarz, i jeden gracz z pola z zawodowym kontraktem.

- Dla nas jego odejście jest bardzo trudne. Nawet nie podejrzewaliśmy go o taką decyzję. To nie jest dobry czas dla nas. Próbuję zrozumieć, że dla niego to świetna szansa – mówi nam Joonas Kolkka, piłkarz Bredy.

Maaskant obawiał się, że NAC Breda wjechała na tory, z których klubu nie da się już zawrócić. Obawiał się, że to on zostanie obwiniony za spadek. Tak samo było przecież w 2007 roku, gdy z ligi zleciał z Roosendaal. Tamten spadek odebrał mu status trenera nietykalnego, popsuł markę w Holandii, nie pozwolił objąć któregoś z wielkich holenderskich klubów. Wiele zmienił. Wcześniej miał świetną prasę. Do tego stopnia, że w jego kierunku padały oskarżenia o zbyt intensywną obecność w mediach. Dlatego wiadomo choćby, że jego aktualna partnerka pracuje w Ajaksie Amsterdam...

– Gdy trenował Roosendaal powiedział, że chce zostać selekcjonerem reprezentacji Holandii. Był wtedy młodym i mało znanym szkoleniowcem i może dlatego niektórzy uznali, że jest arogancji – opowiada Sjord Mossou z dziennika „Algemen Dagblad”.

– Pewnie w kilku klubach pomyśleli: "To musi być dziwny facet, skoro tak się lansuje". Teraz zszedł trochę na ziemię. Obawiał się, że spadek z NAC Breda skomplikuje jego karierę na dobre. To bardzo ambitny człowiek, a Breda – podobnie jak wcześniej poprzedni jego kluby – jego ambicję w którymś momencie przestała spełniać. Co można było zrobić z takim zespołem? Już nic. Tak samo było z Roosendaal, w którym spadek bezsensownie figurował swoim nazwiskiem. W żadnym klubie, w którym pracował, nie mógł osiągnąć lepszego rezultatu – mówi dziennikarz Ludo Van Denderen.

Pierwszy zakręt przeżył w 2005 roku w Willem II, z którym wcześniej doszedł do finału Pucharu Holandii. Maaskant został zwolniony, choć wina leżała po stronie piłkarzy.
– To dobry trener. Lubi ofensywny futbol. Treningi z nim były przyjemne, urozmaicone – zachwala Kolkka.
– Reaguje bardzo spokojnie. To typ trenera, który usiłuje rozmawiać, wyjaśniać. Piłkarze Wisły nie doświadczą sytuacji, w której on wejdzie do szatni i będzie wrzeszczeć przez 10 minut.

Potrafi jednak być zdecydowany. Wiosną dwaj zawodnicy Robbert Schilder i Patrick Zwaanswijk zostali złapani na piciu alkoholu dwa dni przed meczem z Vitesse (1:1). Ukarał ich grzywną kilku tysięcy euro, ale w meczu i tak wystawił. Ze Zwaanwijkiem nie przedłużył potem umowy. Nie spodobało się to jednak fanom klubu, bo grał tam przez pięć lat. – Bo Maalkant to miły człowiek, ale jak ktoś z nim zadrze, to już po nim – ocenia Van Denderen.
JAK ZARABIA SIĘ W LIDZE?



(Dawid Nowak ostatecznie... sam wycofał się z wielkiego kontraktu w Polonii)
FOTO: naszemiasto.pl

"Eldorado dla sezononwców"
("Przegląd Sportowy", 08.07.2010)

Największe pieniądze w polskiej lidze płaci Legia Warszawa. Ale rekordową pensję w historii ekstraklasy w tym sezonie można dostać w Polonii Warszawa - klubie, w którym najbardziej liczą się emocje, a nie biznesowe obliczenia i zdrowy rozsądek.
Bo gdyby nimi kierował się Józef Wojciechowski, to Dawid Nowak z GKS Bełchatów, strzelec 27 goli w ostatnich czterech sezonach, nigdy nie powinien otrzymać rocznej pensji w wysokości 380 tysięcy euro brutto.

Zbieg okoliczności
Trudno o inny wniosek - Nowak to najbardziej przepłacony piłkarz w historii ekstraklasy. Jeszcze nigdy strzelenie tak niewielkiej liczby goli nie zagwarantowało tak wysokiego kontraktu. 300 tysięcy euro netto nie proponowano nawet Tomaszowi Frankowskiemu, Maciejowi Żurawskiemu czy Pawłowi Brożkowi, gdy byli w swojej życiowej formie i co sezon zdobywali koronę króla strzelców. Bo w Polsce najszczodrzej nie wynagradza się królów strzelców, tylko zawodników sezonowych.

- Dylemat jest zawsze. Po jednej stronie szali ma się piłkarza, który jest fachowcem w tej dziedzinie, a po drugiej to, co mamy w portfelu i nasze potrzeby. Po połączeniu tych dwóch parametrów i różnych okoliczności kluby decydują się na pensję dla piłkarza - mówi Jacek Bednarz, były dyrektor Legii i Wisły. Wysoki kontrakt Nowaka to dziś efekt odpowiedniego zbiegu okoliczności. W grudniu piłkarzowi kończy się kontrakt, wiosną Nowak strzelił siedem goli, a stawkę podbijało zainteresowanie Legii Warszawa, do której... gracz jednak obawiał się przejść. Jeśli teraz Bełchatów nie dogada się z Polonią, zawodnik na Konwiktorską trafi dopiero zimą.

Wyprzedził Gargułę
Przed Nowakiem miano najlepiej zarabiającego piłkarza w historii ligi dzierżył Łukasz Garguła. Rozgrywający przechodząc do Wisły Kraków zagwarantował sobie 350 tysięcy euro brutto. Najbogatszym jest jednak tylko na papierze. Umowa Garguły gwarantuje piłkarzowi tylko podstawę w wysokości 175 tysięcy.
Druga część umowy zależy już od jego boiskowych osiągnięć. Składają się na nią wyjściówki, premie za mistrzostwo Polski, Puchar Polski, awans do fazy grupowej Ligi Europejskiej i Ligi Mistrzów. Miał być krezusem, ale przez kontuzje otaczają go tylko dziwne spojrzenia ludzi, którzy patrzą na niego jak na darmozjada, zarabiającego gigantyczne pieniądze. Bo tak naprawdę Garguła, który przez sezon rozegrał dwa mecze ligowe, nie otrzymał więcej niż około 175 tysięcy. Wielkie pieniądze może zarobić dopiero w najbliższym sezonie.

To standardowa umowa w Wiśle. Ostatni wielki kontrakt przy Reymonta, który gwarantował piłkarzowi wielkie sumy niezależnie od tego, czy zawodnik grał czy siedział na ławce, podpisał Mauro Cantoro.
Wyjściówki i premie to zresztą dziś bardzo istotne punkty w umowie niemal każdego ligowca. Dwa lata temu system kontraktów motywacyjnych wprowadził w Wiśle Jacek Bednarz. Szybko skopiowały go inne kluby. Dlatego też bardzo często oszacowanie pensji piłkarzy jest możliwe dopiero po zakończeniu
sezonu.

Sytuacje komiczne
- Kontrakty motywacyjne to najlepszy sposób, gdy nie ma przełożenia wyniku finansowego na wynik sportowy. Dobra metoda na utrzymanie dyscypliny w budżecie i w zespole - mówi Bednarz.
Zdarzały się jednak sytuacje komiczne. Cleberowi, który w kontrakcie miał wpisane
5 tysięcy euro za każdy rozegrany mecz, zależało nawet na grze w Młodej Ekstraklasie. Tak skonstruowana była umowa. Swoje na boisku wybiegać musi też Dickson Choto, dlatego można się spodziewać, że szybko zrzuci zbędne kilogramy. Dopiero wtedy powróci do składu - to warunek trenera Macieja Skorży.

Nie wszystkim zmiany musiały się spodobać. Kłótnia wokół formy skonstruowania kontraktu doprowadziła kiedyś do odejścia z Wisły Marcina Baszczyńskiego. Przedłużając umowę, Biała Gwiazda zapewniła piłkarzowi te same pieniądze, ale część już w formie wyjściówek. Piłkarz się nie zgodził i wyjechał do Grecji...

Eldorado długo było też w Legii. Przed Gargułą najlepiej opłacanym piłkarzem w lidze był Brazylijczyk Edson. Legia musiała wydawać na piłkarza około 320 tysięcy euro, aby po potrąceniu podatków przelewać zawodnikowi 250 tysięcy netto. Takiej samej kwoty od warszawskiego klubu oczekiwał wówczas Jacek Bąk. Liczba się zgadzała, tyle że była „brutto", dlatego Bąk wybrał Austrię Wiedeń, w której otrzymał pół miliona euro netto za sezon.

Kokosy nie skusiły
Wszystkie rekordy mógł jednak pobić Jan Mucha, któremu właściciel Legii Mariusz Walter zaproponował pensję... 600 tysięcy euro brutto za pozostanie w Warszawie. To gwarantowałoby mu 400 tysięcy netto. Piłkarz wybrał jednak grę w angielskim Evertonie. Dwa lata wcześniej Gargułę miał szansę prześcignąć Adrian Sikora, gdy Zbigniew Drzymała próbował doprowadzić do fuzji Groclinu Grodzisk Wielkopolski ze Śląskiem Wrocław. Chcąc przypodobać się wrocławskiej publiczności, biznesmem obiecał szykującemu się do wyjazdu piłkarzowi kontrakt w wysokości 400 tysięcy euro (brutto). To o 20 tysięcy więcej niż w Polonii otrzyma Nowak. Sikora jednak podziękował i wyjechał za granicę.

Spełnione obietnice
Największym problemem polskiej ligi jest nieumiejętność zaproponowania bardzo dobrym piłkarzom odpowiednio atrakcyjnego kontraktu. Pieniądze w skali całej ligi są, ale przejadają je przeciętni piłkarze. W końcu przez cały poprzedni sezon najlepszy skrzydłowy ligi Sławomir Peszko z Lecha otrzymywał dwukrotnie mniejsze przelewy niż Marcin Komorowski, bardzo przeciętny boczny obrońca Legii. Dopiero zainteresowanie Peszką Panathinaikosu Ateny rozpoczęło przy Bułgarskiej gorączkowe realizowanie grudniowych obietnic wobec piłkarza. W końcu lechicie za dobrą postawę zagwaran- towano czterokrotną podwyżkę (dziś około 220 tysięcy euro brutto). Komorowskiemu za fatalną nikt kontraktu jednak nie obniżył.

Kontrakt życia
W Polsce przeważa obawa przed powstanien „komina płacowego". Nieważne umiejętności, w zespole wszyscy mają zarabiać podobnie. A wychodzi tak, że najlepsze kontrakty otrzymują piłkarze przeciętni, bo najzdolniejsi długo są nisko opłacani i wyjeżdżają za granicę.
Rynek zmusza więc do mamienia wysokimi pensjami piłkarzy przeciętnych, jak Wojciech Łobodziński. Skrzydłowego skuszono podstawą kontraktu 150 tysięcy euro i taką samą sumą, którą musi wybiegać. Mimo słabego sezonu i tak zarobił 200 tysięcy. Bo w Krakowie dostał do ręki kontrakt życia, którego Wisła nie powinna z nim podpisać.

Top 10 - tyle zarobią w sezonie 2010/2011

Roczne pensje brutto - kwoty w euro

1. Dawid Nowak (Polonia Warszawa) - 380 tys.
2. Łukasz Garguła (Wisła Kraków) - 350 tys.
3. Wojciech Łobodzinski (Wisła Kraków) - 300 tys.
4. Ivica Vrdoljak (Legia) - 300 tys.
5. Manu (Legia) - 240 tys.
6. Maciej Iwański (Legia) - 240 tys.
7. Andrzej Niedzielan (Korona Kielce) - 240 tys.
8. Dickson Choto (Legia) - 220 tys.
9. Miroslav Radović (Legia) - 220 tys.
10. Sławomir Peszko (Lech Poznań) - 220 tys.
SZAROWOLA

(kiedyś wrzucę!)
ANTOLOVIĆ: LEGIA ZAROBI NA MNIE MILIONY!
(pamiętny wywiad)


PS: Legia wysłała pierwszą ofertę w połowie maja. Do Warszawy trafił pan jednak ponad miesiąc później. Czemu trwało to tak długo?

MARIJAN ANTOLOVIĆ: Kłopot nie był ze mną, bo podjąłem decyzję o odejściu, gdy tylko przyszła oferta z Warszawy. Zaangażowaliśmy w negocjacje nawet burmistrza miasta, bo mój były klub Cibalia w połowie jest własnością Vinkovci. "Musicie go puścić, to kupa pieniędzy" - powtarzał. No i w końcu przekonał działaczy.
PS: Wiemy, że w końcowej fazie negocjacji mocno namieszało Monaco i Rennes.
Monaco wysłało oficjalne pismo o zainteresowaniu. Napisali: „Jeśli sprzedamy bramkarza Stephane Ruffiera, złożymy ofertę kupna Marijana Antolovicia". Ruffier miał otrzymać ofertę z Anglii, bardzo na to liczyłem, miało to być kwestią dziesięciu dni. Pismo o zainteresowaniu przysłało też Rennes, ale Cibalia potrzebowała pieniędzy, konkretnych ofert i liczb, a nie kolejnych dokumentów. A przecież koledzy w szatni od kilku miesięcy prosili mnie bym odszedł. „Będą jakieś pieniądze" - mówili. Cibalia miała wobec nich pół miliona euro długów. Klub musiał mnie sprzedać, by przetrwać i zagrać w Lidze Europejskiej.

PS: Skąd wzięło się zainteresowanie Francuzów?
Do Rennes polecił mnie Christophe Lollichone, obecny trener bramkarzy Chelsea Londyn. Kiedyś w Rennes oszlifował talent choćby Andreasa Isakssona czy Petra Czecha, który z Francji zabrał swego trenera do Londynu. Lollichone obejrzał mnie w meczu młodzieżówki Chorwacji, skontaktował mnie z Rennes i kazał im mnie kupić. Później miałbym trafić do Londynu tak jak Czech. Nie miałbym nic przeciwko. Nie wiem jednak na co czekały te kluby, ale w połowie czerwca Cibalia miała na stole tylko oficjalną i konkretną ofertę Legii oraz Dinama Zagrzeb, a także oficjalne pisma o zainteresowaniu z Monaco i Rennes. Kogo mieliśmy wybrać?

PS: Nie wolał pan poczekać kilka dni?
Czasami w tym biznesie wszystko to pochodna łańcucha wydarzeń. Nie wiadomo, czy za chwilę nie wycofa się też Legia. Ale nie ma co żałować. Ja do tych klubów jeszcze trafię. Na razie mam 21 lat. Jeszcze w czwartek menedżer z Francji dzwonił do mnie i prosił: „Poczekaj, nie jedź do Warszawy, oferta to kwestia kilku dni". Gdy wiedział już, że jesteśmy dogadani z Legią wykrzykiwał: „Nie podpisuj czteroletniego kontraktu, podpisz chociaż dwuletni! Łatwiej będzie odejść!". Klamka zapadła, jestem w Warszawie, a kto wie czy we Francji nie byłbym w tej chwili tylko drugim bramkarzem. Mogłem też od razu zostać gdzieś oddany na wypożyczenie. Telefony z Francji dzwoniły jednak nawet wtedy, gdy w ostatni piątek jechałem samochodem do Warszawy.

PS: Jak to samochodem? Z Chorwacji?

Po miesiącu negocjacji Legia i Cibalia w końcu się dogadała. Była 22 w nocy w zeszły czwartek. Rano nie było żadnych miejsc w samolotach do Warszawy. Prezydent Cibalii postanowił więc, że pojedziemy jego mercedesem. Byliśmy tak zdeterminowani. Wyjechaliśmy o 6 nad ranem. Podróż zajęła nam 13 godzin, bo po drodze zgubiliśmy się jeszcze gdzieś w pobliżu Budapesztu. W Katowicach otrzymałem ostatni telefon z Francji. Odpowiedziałem: „Jeśli macie ofertę, wyślijcie ją natychmiast do klubu, ale teraz przepraszam, bo jadę już do Warszawy".

PS: Nie zastanawialiście się wtedy czy trzymać kurs na Warszawę, czy może jednak skręcić na Zachód i pojechać do Francji?
OK, może gdy zobaczyłem polskie wsie i miasteczka, to zdarzyło mi się powiedzieć prezydentowi Cibalii: „Zabierz mnie na Zachód, proszę!", ale gdy wjechaliśmy już do Warszawy, to od razu był to inny świat. Byłem pozytywnie zaskoczony.
PS: Do Francji miał pan trafić już w styczniu, gdyby nie pewna niecodzienna sytuacja.
Wszystko było gotowe, ustalone pieniądze dla mnie i dla Cibalii. Miałem być pierwszym bramkarzem w Racingu Strasburg. Warunki mojego transferu w Chorwacji ustalił wcześniej prezydent francuskiego klubu. Cibalia miała dostać za mnie 700 tysięcy euro. Pojechałem do Strasburga. Za kilka godzin mieliśmy złożyć podpis pod kontraktem, gdy Strasburg wycofał się z tej oferty. „O, przepraszamy, nie mamy tyle pieniędzy" - zaczęli kręcić. Nagle zaoferowali o 150 tysięcy mniej, wysokość mojej umowy podtrzymali. Cibalia powiedziała nie. W Strasburgu zwiedziłem więc tylko hotel. Musiałem wracać. Sezon dokończyłem w Chorwacji, ale na kilka dni tygodni przed końcem sezonu wszystko zaczęło się na nowo. W mediach byłem sprzedawany absolutnie wszędzie.
PS: Angielskie „The Sun" i „Daily Mirror" pisały o zainteresowaniu Liverpoolu, Chelsea i Tottenhamu.
Same sygnały wielkich klubów nie wystarczą, by doszło do transferu. A ja musiałem wybierać. Ludzie z polsko-bałkańskiej agencji RSP-9 i menedżer Marcin Lewicki, który pilotował transfer, przekonali mnie, że Legia to instytucja, a jej trener bramkarzy Krzysztof Dowhań ma już markę w Europie. Każdy mówił o tym, że ten klub to masowy zakład produkujący bramkarzy o europejskiej klasie. Boruc, Fabiański, Mucha... Wolałem ten klub niż Dinamo. Mistrz Chorwacji to specyficzny klub, o osobliwych kibicach i presji. Nie chciałem tam przechodzić. Wolałem wyjechać z ligi chorwackiej.
PS: Przez Legię przeszedł jeszcze Szczęsny, rezerwowy w Arsenalu, czy Załuska, zmiennik Boruca w Celtiku oraz Kowalewski.
Macie szczęście, że jesteście w Unii Europejskiej, a wasi bramkarze mogą swobodnie podróżować. Wiem, że polska liga jest 10. w Europie pod względem pieniędzy generowanych ze sprzedaży praw telewizyjnych i wyprzedza Belgię i zbliża się do Portugalii. Legia ma markę, a wkrótce z polską ligą może być jeszcze lepiej. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym pograł tu jakiś czas i do klubów francuskich czy angielskich poszedł już jako pierwszy bramkarz. Legia musi być zadowolona, że mnie pozyskała. Za jakiś czas zarobi na mnie miliony!
PS: Wiedział pan w ogóle coś o Legii? Przecież ten klub od lat nie osiągnął niczego w Europie.
Nie słyszałem wiele więcej. Interesował mnie Dowhań, możliwość rozwoju. Liczę na jego rozmaite ćwiczenia. Od kilku miesięcy trenuję już boks, to ma jeszcze bardziej wyostrzyć mój refleks i szybkość. U nas w Chorwacji uprawiamy każdy sport, stawia się na wszechstronność. W wieku 15 lat byłem więc kapitanem szkolnego zespołu w siatkówce, który sięgnął po mistrzostwo Chorwacji, a że jestem leworęczny, to przepowiadano mi również karierę w piłce ręcznej. Może to dziwne, ale piłkę ręczną rzuciłem dopiero w wieku 17 lat, gdy dostałem powołanie do piłkarskiej reprezentacji juniorów mojego kraju! Do tego czasu chodziłem na dwa treningi dziennie - na ręczną i piłkę. Jestem dobrym materiałem na klasowego bramkarza. Liczę, że Dowhań pomoże mi zrobić karierę na Zachodzie.
PS: Nic więcej o Legii?
Jestem młody, a Legia swoje sukcesy odnosiła, gdy miałem zaledwie kilka lat. No i szczerze mówiąc w Chorwacji nikogo nie interesuje, co dzieje się w polskim futbolu. Ludzie z agencji powiedzieli mi jednak, że Legia to odpowiednie miejsce. Zacząłem czytać fora kibiców. Jedną z pierwszych informacji była ta, że 90 procent kibiców w Warszawie kibicuje właśnie temu klubowi.

PS: Dzięki grze w Legii będzie miał pan szansę na grę w reprezentacji Chorwacji?
Gdy odmawia się Dinamo Zagrzeb, to później bywa z tym różnie... W ostatnim sezonie pobiłem rekord ligi w całej jej historii - nie puściłem gola przez 551 minut, byłem wybrany do jedenastki sezonu. Od Slavena Bilicia miałem dostać powołanie już na czerwcowe mecze, z Walią, Austrią i Litwą. Na razie otrzymali je jeszcze starsi bramkarze. Nie ma się, co dziwić. W Chorwacji ludzie są rozczarowani tym, że wybrałem Legię. Antolović poszedł do Polski? Oszalał? Ja też byłem podejrzliwy. W Chorwacji ludzie myślą Polak, widzą Rosjanina. Pamiętają, że 20 lat temu Polacy przyjeżdżali do Chorwacji na handel. Zapamiętali was, jako biedną nację. Dlatego się dziwią. Zapominają w jak wielkiej recesji jest sama Chorwacja. My wciąż jesteśmy gdzieś między socjalizmem i kapitalizmem. Polska liga to teraz dobra odskocznia, a Warszawa to już pełny kapitalizm, prawda?
Rozmawiali: Przemysław Zych i Tomasz Zieliński
ILE LAT MA TRAORE?

(po lewej Mouhamadou Traore - piłkarz Zagłębia Lubin - urodzony 16 kwietnia 1986 roku; po prawej Mouhamadou Traore urodzony 16 kwietnia 1982 roku, który w 2004 roku był testowany przez Wisłę Kraków. Obaj z miasta Thies, obaj występowali w klubie ASC Jaraaf, chociaż Traore - piłkarz Zagłębia - udaje dziś, że nigdy tam nie grał. Przypadek czy ta sama postać i zwykłe oszustwo?)

Śledztwo zajęło mi dwa tygodnie. Kilkaset minut połączeń z Senegalem, kilkadziesiąt wysłanych maili, kilkanaście przesłanych zdjęć, godziny spędzone na przeglądaniu depesz senegalskie agencji prasowej APS... W pewnym momencie dochodzenie stało się dla mnie tak uciążliwe, że po powrocie do domu z redakcji nie mogłem myśleć o niczym innym niż… ile lat ma Traore? Zamieszczony w gazecie jednostronicowy materiał niestety był tylko niewielkim skrótem.

Zagadka wieku Traore
("Przegląd Sportowy", 12.05.2010)

- Nie znam go. Hmm... nigdy o nim nie słyszałem. Też grał w Thies? Aha... No nie wiem. Nie sprawdzałem, czy gdzieś gra inny Mouhamadou Traore. Przyjechałem do Polski po raz pierwszy dwa lata temu. Może gdybym przyjechał wcześniej, to miałbym szansę go poznać - Mouhamadou Traore (FOT. 1), piłkarz Zagłębia Lubin pochodzący z senegalskiego miasta Thies, robi wielkie oczy zapytany o... Senegalczyka Mouhamadou Traore (FOT. 2), także napastnika, z tegoż samego Thies, który w lutym 2004 roku był testowany przez Wisłę Kraków. Wówczas zawodnik senegalskiego klubu ASC Jaraaf Dakar trenował z mistrzami Polski przez tydzień w Monastyrze (Tunezja). Z dokumentów, jakie wtedy przedstawił, wynika, że urodził się 16 kwietnia 1982 roku. Data urodzenia napastnika Zagłębia? 16 kwietnia, tyle że 1986. Zwykły zbieg okoliczn ości, czy jednak mistyfikacja?

Wiecznie 22-letni
Na obozie w Tunezji 22-letni napastnik Jaraaf zagrał 90 minut w barwach Wisły w meczu z AS Marsą (4:0) i wszedł z ławki w sparingu z Hamman (5:0). Nie zachwycił jednak na tyle, by podpisać kontrakt i grzecznie mu podziękowano. Żaden z wiślaków go nie zapamiętał, podobnie jak trener Henryk Kasperczak. Cztery lata później do Polski przyjechał obecny piłkarz Zagłębia Lubin o takim samym imieniu i nazwisku, o bardzo podobnym wyglądzie, urodzony tego samego dnia i miesiąca, pochodzący z tego samego miasta. Silny, zdolny, rześki i co najważniejsze dla kontrahentów - ledwie 22-letni... A może znów 22-letni?

Spisek?
Na tę przypadkową zbieżność faktów i zastanawiającą niezgodność dat urodzenia po raz pierwszy zwrócił uwagę jeden z kibiców, który swoimi wątpliwościami podzielił się na blogu „ilelatmatraore.blogspot.pl". My postanowiliśmy się dokładniej temu przypadkowi przyjrzeć. Naprawdę trudno się oprzeć wrażeniu, że testowany przez Wisłę piłkarz i Traore z Zagłębia to ta sama postać, tylko z innym - cofniętym - paszportem. A może to tylko skłonność do ulegania teoriom spiskowym i zbytnia podejrzliwość? Podobnie podejrzliwy jest jednak Salif Diallo zajmujący się od lat ligą piłkarską w Senegalu, dziennikarz tamtejszej agencji prasowej APS, któremu wysłaliśmy osiem zdjęć, w tym dwa, które publikujemy.

To ten sam
- To z pewnością ta sama osoba. Pamiętam, jak Traore grał w Jaraaf (to z tego właśnie klubu w 2004 roku przyjechał na testy do Wisły senegalski napastnik - przyp. red.). Trafił tam z US Rail Thies. Miał świetne wejście, dobry pierwszy sezon. Jego problemy zaczęły się dopiero, gdy do Maroka wyjechał trener Lamine Dieng. Traore musiał odejść do CSS Richard-Toll - mówi dziennikarz. To z tego klubu trafił do Lubina Traore, który dziś stanowi o sile Zagłębia.

Problem w tym, że w CV obecnego zawodnika drużyny z Lubina nie ma żadnej wzmianki o tym, by grał on kiedykolwiek w Jaraaf. Według dokumentów do Polski trafił właśnie z CSS Richard-Toll, a twierdzi, że wcześniej reprezentował tylko barwy US Rail Thies. Cały czas jednak zastanawia, że zawodnik z Lubina nie kojarzy swojego starszego o cztery lata imiennika, krajana i człowieka, który w piłkarskim CV dzieli z nim przynajmniej jeden klub. Czy Traore mógł usunąć ze swojego życiorysu pozycję pod tytułem Jaraaf (lata 2002-2005)? Dlaczego jednak miałby to zrobić? Można tylko spekulować, że chodziło o odmłodzenie się i zatarcie wrażenia, że to on był 22-letnim napastnikiem Jaraaf na testach w Wiśle Kraków.

Szukaj wiatru w polu
O pomoc w ustaleniu faktów - oprócz Salifa Diallo - poprosiliśmy także Ndiaye Khalifa, szefa sportu w senegalskim dzienniku „Le Soleil". Cóż prostszego niż pojechać do siedziby federacji i poprosić o stosowne dokumenty? Łatwo można sprawdzić, jaka data urodzenia widniała na certyfikacie Traore z Jaraaf - tego testowanego w Wiśle - i czy to ta sama osoba, co Traore z Zagłębia. Zarówno jednak Khalifa, jak i Diallo zderzyli się ze ścianą. Aż do 2007 roku liga senegalska była amatorska. Nie było mowy o żadnej komputeryzacji, większość klubów do dziś nie jest nawet podłączona do internetu. Liga nie jest transmitowana w żadnej telewizji. - Nikt się u nas nie zajmował takimi sprawami jak prowadzenie jakiejkolwiek bazy danych. Dopiero niedawno pojawiły się pierwsze komputery - tłumaczy Diallo.

Senegalska norma
- Problemem jest nawet ustalenie dokładnej liczby strzelonych goli. Nie jesteśmy w stanie ustalić jego daty urodzenia. Niektórzy mają tu dwa albo nawet trzy akty urodzenia. Kiedyś w Senegalu zdarzało się to bardzo często. Piłkarze czy koszykarze zmieniali swój oficjalny wiek, żeby mieć większe szanse na zrobienie kariery. W tej chwili jest trudniej, paszporty są biometryczne, ale cofanie licznika wciąż się zdarza - tłumaczy Khalifa, po czym dodaje, że jedyną możliwością potwierdzenia tożsamości piłkarza Zagłębia jest po prostu... pokazanie ludziom zdjęcia Traore na stadionie w Dakarze.

Nie odbierać
Żadna gazeta w Senegalu nigdy nie wydawała czegoś w rodzaju „Skarbu Kibica", o braku transmisji telewizyjnych już wspominaliśmy. Dlatego faktycznie jedynym źródłem informacji może być pamięć ludzi - chociażby podróżującego po kraju dziennikarza, jak właśnie Salif Diallo. Inni mają jedynie szansę na szczątkowe, porozrywane i nieukładające się w całość informacje o lidze. Część ruchów transferowych i daty urodzenia piłkarzy pozostają nieznane dla zwykłego kibica przez całą długość trwania karier piłkarzy. To idealne pole do przekrętów, odmłodzenia się o kilka lat po wyjeździe na inny kontynent. Znając trudności, które muszą pokonać poszukujący prawdy, nie trzeba nawet specjalnie się maskować.

Wystarczy się nie przyznać
Afryka Zachodnia, w tym Senegal, to zresztą miejsce, które od wielu lat podejrzewane jest o proceder fałszowania paszportów. Wśród podejrzanych znajdują się nazwiska znacznie większe niż Traore z Lubina.

- El-Hadjiego Dioufa (m.in Liverpool) oskarżano o to, że odmłodził się nawet o siedem czy osiem lat. Zanim wyjechał do Europy, mając rzekomo 17 lat, przez wiele sezonów grał bowiem na południu kraju - mówi jeden z dziennikarzy, który zastrzega sobie anonimowość. Ostrożność zachowuje zresztą każdy z rozmówców.

Traore na testy do Wisły przyjechał z Jaraaf. Wiele mógł wyjaśnić Lamine Dieng, który go wówczas ściągnął z Thies. - To jeden z najlepszych napastników, jakich kiedykolwiek miałem. W 2004 roku wygraliśmy mistrzostwo, a on grał w większości meczów. Później dostałem propozycję z marokańskiego klubu i wyjechałem. Wróciłem dopiero niedawno i już go nie spotkałem. Nie widziałem, że jest w Polsce. Straciłem z nim kontakt - przekonuje. Gdy pytamy o to, ile Traore ma lat, Dieng zaczyna sie jednak zasłaniać.- Nie wiem. Było tylu piłkarzy. Jestem starszym człowiekiem, mam 59 lat. Muszę najpierw zajrzeć do moich zapisków i się zorientować. Zadzwoń za dwie godziny - powiedział i już nigdy nie odebrał telefonu. Od dziesięciu dni odrzuca wszystkie połączenia, nieważne - z polskiego numeru kierunkowego, czy zastrzeżonego.

Może mi się pomylić
Problemy z otwartą rozmową o wieku Traore ma także Pape Samba Ba, od pięciu lat grający w Polsce (m.in. Lech Poznań) były reprezentant Senegalu.
- Może pan dać numer do pana brata Mamadou - pytamy.
- A po co?
- Grał z Traore w Jaraaf i kadrze olimpijskiej. Chcemy mu zadać kilka pytań. Prezentujemy sylwetkę Traore.
- Ja wam wszystko powiem! Śmiało. Też go znam doskonale - zapewnia.

Gdy jednak mówimy mu, że piłkarz Zagłębia twierdzi, że w Jaraaf nigdy nie grał, Ba traci rezon. - Co ty, książkę o nim piszesz? - pyta agresywnie. - Skontaktuj się z nim. On ci sam wszystko powie. Mogę coś pomylić. Może z moim bratem spotkali się tylko w kadrze, a nie w klubie? - myli tropy, a jedną z depesz agencji APS, w której na liście powołanych figuruje Traore i jego brat Mamadou (obaj z Jaraaf) nazywa „możliwą pomyłką dziennikarzy". Diallo, który przygotował tę notkę i oglądał Traore również w meczach reprezentacji olimpijskiej, zapewnia, że to nieprawda.

- Odmładzanie się przy wyjeździe do Europy to powszechna sprawa w senegalskim futbolu. Jeśli wyrobisz sobie nowe świadectwo urodzenia, masz prawo ubiegać się o nowy paszport - komentuje Tydiane Sy, dziennikarz z Dakaru. - Wątpię, by ktoś ci coś powiedział. Ludzie się tego wstydzą. Wszyscy wiedzą, że to się zdarza, ale wiedzą też, że to przestępstwo i sprawa dla policji.

Być może nigdy nie dowiemy się, jaka jest prawda. Rozwiązanie zagadki Mouhamadou Traore pewnie tkwi gdzieś na zakurzonych półkach w siedzibie senegalskiej federacji, których nikt nie dotykał od lat lub w zawartości notatek pierwszego trenera piłkarza Zagłębia Lubin. Czy jednak Lamine Dieng kiedykolwiek odbierze telefon?