środa, 16 września 2009

DZIECI WOJNY SPEŁNIAJĄ SWOJE MARZENIA



Tekst ukazał się w "Futbol News", nr 12 z 10 września

Cmentarze zamiast stadionów, gruz na boiskach, kłótnie między działaczami i piłkarzami, upolityczniona federacja. I co? Bośnia jest bliska finałów w RPA.

Wychowali się w huku wybuchających bomb i rakiet, otoczeni krzykiem przerażonej rodziny. Każdy z nich do dziś przechowuje w głowie traumatyczne wspomnienia z wojny jugosłowiańskiej z lat 90. O kogo chodzi? O reprezentantów Bośni i Hercegowiny, dziś dorosłych mężczyzn, którzy mają wielkie szanse, by po raz pierwszy zagrać na mistrzostwach świata.

Gdy doszło do wojny, której nie rozumieli, Edin Dżeko czy Zvjezdan Misimović - dzisiejsze gwiazdy reprezentacji i Bundesligi - mieli po 7-10 lat. Dziś sami podbijają świat, ale piłką, nie karabinami. Robią to na tyle dobrze, że bośniacki zespół to obecnie największa zagadka europejskiego futbolu.

Po wojnie wyłonił się obraz nowej rzeczywistości. Szarej. W 1995 roku Bośniacy rozegrali pierwszy mecz towarzyski, reprezentując kraj, który - jak się wówczas wydawało – nie będzie długo istnieć. Wkrótce jednak zanotowali… zwycięstwo 2:1 nad Włochami! Niedługo potem pozwolono im przystąpić do gry w eliminacjach mistrzostw świata Francja 1998. A przecież jeszcze do końca lat 90 większość stadionów w Bośni była zamieniona w cmentarze, na boiskach leżał gruz. Bośniacka federacja traciła zdolnych potomków własnych emigrantów na rzecz Szwecji, Słowenii i Austrii. Jak wobec tego osiągnięto tak wielki sukces?

Jesienią 2006 roku wydarzyło się coś, co mogło zupełnie przekreślić jakiekolwiek szanse Bośni, ale stało się podstawą przyszłych zmian. - Trzynastu piłkarzy bośniackim zagroziło bojkotem, jeśli z federacji nie odejdą… prezydent i jego zastępcy - mówi Oleg Lokmić z "Dnevni Avaz". Dlatego eliminacje Euro 2008 Bośnia zakończyła grając praktycznie drugim, albo trzecim garniturem, na pustym stadionie w Sarajewie. Na nim kilkuset fanów wyzywało władze związku… Czy coś nam to przypomina? W Bośni protesty i wyzywanie władz związkowych przyniosły jednak jakiś skutek. Munib Usanović, bośniacki Zdzisław Kręcina, sekretarz związku, usłyszał zarzuty w sprawie malwersacji finansowych.

Impas potrwał aż do wiosny 2008. Wówczas, po wielkim konflikcie z prezydentem federacji, zwolniono selekcjonera Meho Kodro (kiedyś piłkarza Barcelony). – Do tego czasu mało kto chciał grać dla nas. Protesty piłkarzy nie doprowadziły do zmian w upolitycznionych władzach federacji, tylko na ławce trenerskiej. Prezydent federacji i sekretarz generalny związku zostali. Zatrudniono jednak chorwackiego trenera Miroslava Blażevicia, który swoich rodaków doprowadził do półfinału mundialu 1998. Od tej chwili w Bośni zaczęła się wielka przemiana. Do składu powrócili wszyscy najlepsi piłkarze. Z każdym spotykał się Blażević – tłumaczy przyczyny nagłej poprawy sytuacji Lokmić.

Szczęście Bośniaków polega również na tym, że od 1995 trafiły im się dwa naprawdę zdolne pokolenia. - Pierwsze z Hasanem Salihamidziciem, Sergejem Barbarezem i Elvirem Baljiciem - osiągnęło niewiele, choć było bliskie awansu do Euro 2004, gdy dopiero ostatni mecz z Danią przesądził o tym, że zajęliśmy czwarte miejsce, a nie pierwsze. Druga i obecna generacja – z Edinem Dżeko, Zvjezdanem Misimoviciem i Miralem Pjaniciem - ma kapitalną szansę na mundial w RPA – dodaje Lokmić, który o Blażeviciu mówi z najwyższym uznaniem. – Jest tak silną i poważaną postacią, że nie tylko piłkarze, ale i my, dziennikarze, słuchamy go z otwartą buzią. Z podziwem. To świetny motywator. Początkowo miał ciężko w Bośni, bo nie wybaczono mu słów, które wypowiedział w czasie wojny. Miał w niej zdecydowanie opowiedzieć się po stronie Chorwacji – dodaje. Po serii zwycięstw w kwalifikacjach (w tym po dwóch wygranych z Belgią) nikt już o tym nie pamięta.

- Mamy młody zespół. Na Euro 2012 do Polski też mamy szanse przyjechać - mówi Lokmić. Na razie trzeba awansować do baraży. Drugie miejsce w swojej grupie zajmuje również inny kraj byłej Jugosławii - Chorwacja. Serbowie plasują się na pierwszym miejscu (wyprzedzają Francuzów). Słoweńcy poczynili niesamowity postęp. Mundial 2010 może być wielkim zwycięstwem krajów byłej Jugosławii. PRZEMYSŁAW ZYCH

W lutym rozmawiałem z jednym z bohaterów tego tekstu, Edinem Dżeko z Vfl Wolfsburg. Wywiad został opublikowany w "Przeglądzie Sportowym".

sobota, 12 września 2009

JAK ZOSTAĆ AGENTEM?

Takim jak Radosław Osuch poniżej? Czy lepszym?



Tekst ukazał się w "Futbol News", nr 9 z 31 sierpnia 2009.

CZYTAJ TEŻ:
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn

We Włoszech jest ich 599. W Hiszpanii – 565. W Anglii niewielu mniej. W Polsce z amatorką skończono dopiero w 2001 roku. Uprawnienia mają jednak zaledwie 53 osoby. Ale niektórzy i tak mówią – agentów jest zbyt wielu…

O wszystkim najpierw decyduje ciężki egzamin pod egidą FIFA przed Komisją Licencji Menedżerskich PZPN. Każdego roku w marcu i we wrześniu, wyjaśnia się kto będzie miał szansę zarabiać i umieszczać swoich piłkarzy w klubach piłkarskich. Po drodze trzeba się jednak porządnie porozpychać, ale wcześniej trudno... nie pęknąć ze śmiechu, bo na sali egzaminacyjnej - obok nas - będą siedzieć wszyscy razem: stomatolodzy, księża, piłkarze po podstawówce i peerelowscy działacze ze Śląska, którzy na zaznajomionych z prawem FIFA wprawdzie nie wyglądają, ale licencję - za lata przepracowane w polskiej piłce - dostaną.

A jak jest w innych krajach? Czy menedżerami zostają osoby z wyższym wykształceniem? Ludzie z przypadku? Byli piłkarze, którzy w czasie kariery nie mieli czasu na edukację?
- We Włoszech zazwyczaj jest tak, że byli piłkarze nie zdają egzaminu. Taki Abel Balbo zdał dopiero za którymś razem. Na ogół do egzaminu podchodzi ponad 500 osób, a zdaje go tylko jakieś 30 albo 40 – mówi Gianluca Di Carlo, włoski agent, który pilotował transfer Radosława Matusiaka do Palermo. Dlaczego więc w Polsce promocja ludzi ze środowiska jest dużo wyższa?
– Sam tego nie rozumiem – odpowiada Di Carlo. – Poza tym we Włoszech istnieją egzaminy dla dyrektorów sportowych. By funkcjonować na takiej pozycji również trzeba mieć odpowiednią licencję FIFA - Włoch wyraźnie próbuje zmienić temat, bo... sam licencji nie ma!

Pytania na egzaminie są piekielnie trudne, dlatego ciężko uwierzyć, by część byłych piłkarzy była w stanie go zdać. – Egzamin to łamigłówka – przyznaje sama Beata Olczak z Komisji Licencji Menedżerskich PZPN. Na rozwiązanie 20 pytań dostaje się ponad godzinę. Trzeba rozwiązywać kontrakty piłkarzy, obliczać ekwiwalenty, tzw. solidarity payment, w oparciu o przepisy FIFA należy zorientować się, czy zawodnik może zostać zwolniony na zgrupowanie kadry. Wymaga to więc pewnego wysiłku intelektualnego, umiejętności łączenia faktów. Łatwo się zgubić. – Było bardzo trudno. Za pierwszym razem nie zdałem – mówi Dariusz Mróz, wcześniej dyrektor sportowy w Cracovii Kraków.
– Pytania zawarte w teście są skomplikowane i podchwytliwe. Wydaje ci się, że po pierwszych kilku zdaniach już znasz odpowiedź, tymczasem dalsza część już to wyklucza i łamigłówka prawnicza zaczyna się od nowa. Nigdy wcześniej nie poświęciłem tyle czasu na naukę, a mam ukończone dwa kierunki studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim – mówi menedżer Marcin Lewicki.

By zdać egzamin, należy znać wszystkie aktualne przepisy FIFA, okólniki, ostatnie poprawki regulacji, zasady określające stosunki klub – piłkarz, uchwały PZPN dotyczące statusu agenta, i inne. Mnóstwo prawniczych zagadnień, których znajomość sprawdzana jest w teście. Testowany jest też związek, który organizuje takie egzaminy.

– FIFA może kontrolować jedną federację w czasie każdej tury. Rok temu padło na Polskę. I okazało się, że wówczas procedura sprawdzania testów w FIFA... zajęła trzy tygodnie, a nie godzinę, bo tyle trwało to dotychczas, gdy licencję przyznawała komisja – opowiada nam osoba, która rok temu testu nie zdała.
Jaka była wówczas zdawalność? – Nie pamiętam, ile osób wtedy zdało i czy więcej niż zazwyczaj. To kwestia przypadku. Nieważne czy sprawdza je FIFA czy PZPN. Raz zda 50% kandydatów, czasami 30%, a czasami nikt – przekonuje Olczak z Komisji. Zazwyczaj egzamin zdają 1-2 osoby. W skali roku na rynku przybywa więc od 2 do 5 nowych menedżerów.

- Gdy zdałem egzamin w 2004 roku, było nas zaledwie 18. Z każdym rokiem jest jednak coraz więcej agentów na rynku, a więc każdemu jest coraz trudniej o pieniądze. W tej chwili działa już 53 menedżerów z licencją FIFA. Ale nie to jest najgorsze. Przecież przynajmniej 50% wszystkich transferów w każdym okienku transferowym robią ludzie bez licencji! – protestuje Janusz Oster, w latach 80. szef Górnika Zabrze.

Przed przystąpieniem do egzaminu trzeba spełnić kilka wymagać. Należy chociażby złożyć zaświadczenie o niekaralności. To dlatego licencji wciąż nie posiada Mariusz Piekarski, który - gdy grał w Brazylii - został skazany za bigamię. "Piekario" od kilku lat działalność na rynku tuszuje poprzez pośrednictwo kancelarii adwokackiej.

– W zeszłym roku nie podszedł do egzaminu, bo nie złożył wszystkich wymaganych dokumentów. Czy chodziło o zaświadczenie o niekaralności? Nie mogę powiedzieć. W tym roku pan Piekarski uzupełnił dokumenty i we wrześniu podejdzie do egzaminu – mówi Olczak.

By móc zdawać, wymagane jest również oświadczenie o tym, że nie zajmuje się żadnego stanowiska, ani nie pełni żadnych funkcji w FIFA, UEFA, PZPN, ani żadnym klubie.
– Przystąpić do egzaminu można tylko trzy razy. Pierwsza próba kosztuje 5 tysięcy złotych, wraz z poprawką, która możliwa jest dopiero po roku. Trzeci raz można spróbować, ale dopiero po kolejnych dwóch latach… – mówi Olczak.

Jeśli dostanie się licencję, trzeba się liczyć ze sporymi kosztami pracy w pierwszym roku. Mało kto po takim okresie wychodzi nawet na zero.
– Podróże, telefony, samoloty. To wszystko kosztuje – mówi Marcin Kubacki, działający na austriackiej licencji agent Adama Kokoszki, który jednak nie chce zdradzić przez jak długo dokładał do interesu.
- Podejście do piłkarza i przekonanie go, że będziesz najlepiej prowadził jego interesy, gdy nie ma się nazwiska, jest bardzo trudne. Ja dokładałem do tego biznesu przez półtora roku - zdradza Radosław Osuch.

Jak udało nam się ustalić, minimalne koszty wynoszą 40 tysięcy złotych w pierwszym roku. – Na starcie nie da się z tego wyżyć. Ja, gdy zaczynałem, prowadziłem też inną działalność – mówi Dariusz Mróz. By rozpocząć pracę menedżerską, każdy musiał najpierw coś zainwestować. Grzegorz Bednarz był piekarzem, Jarosław Kołakowski - handlarzem samochodów. By otrzymać licencję, każdy z nich musiał ubezpieczyć się na kwotę 100 tysięcy franków szwajcarskich. Podobnie rzecz miała się również z… księdzem Piotrem Pochopieniem, który licencjonowanym agentem jest od niedawna. To ewenement na skalę światową, bo Pochopień całą swoją działalność świetnie maskuje, biorąc faktury… na własną parafię! To nie zmienia fakt, że również on musiał wyłożyć wspomniane 100 tysięcy.

- To na wypadek popełnienia własnych błędów. Gdyby ktoś z nas coś zawalił, może zostać pociągnięty do odpowiedzialności przez naszych klientów, czyli piłkarzy – dodaje Mróz. Agentem może zostać więc praktycznie każdy pod warunkiem, że ma na to… pieniądze i zna przepisy (lub ma znajomości). A i tak wszystko oceni rynek.

– Niestety teraz zrobił się tłok. Do tego działalność podejmuje spora liczba osób bez uprawnień. Menedżerom wchodzącym w tej chwili do tego biznesu jest znacznie trudniej niż 5-6 lat temu. Ciężką i rzetelną pracą można jednak udowodnić, że „nowi” też są godni zaufania – ocenia Marcin Lewicki.

Na oficjalnej liście FIFA jest mnóstwo nazwisk, które nikomu nie powiedzą absolutnie nic, tzw. agenci-jaskółki. Ale wielu też się poddaje. Zmienia branże, w której działa.
– Powoli odchodzę od tego. Przyczyną jest duża konkurencja i fakt, że aby w tym działać, trzeba mieć sporo środków własnych – mówi Przemysław Erdman. Swoje robi również kryzys.
- Jeden z moich kolegów z branży - czołowy polski agent - dzwonił do mnie ostatnio i chciał pożyczyć 15 tysięcy euro! - mówi Janusz Feiner (działa w Austrii). Inni zmieniają kierunek poszukiwań. – Wraz z żoną mocniej zaangażowaliśmy się w piłkę ręczną i organizowanie zgrupowań - mówi Wojciech Chrzanowski. W tym wypadku marzenia o wielkiej, dochodowej agenturze przysłoniła rzeczywistość.

Najlepiej prosperują ci, którzy otrzymali licencję najwcześniej. Na początku XXI wieku było zaledwie kilku agentów z uprawnieniami (pierwszy egzamin zorganizowano w Polsce w 2001 roku). Mniej istotne było, czy nowi agenci naprawdę nadają się do tej pracy. Dziś, po tylu latach poruszania się po rynku, każdy z nich świetnie zna już przepisy.

Ale wtedy nie brakowało kolorytu. Jeden z menedżerów przyjeżdżał na zgrupowania młodzieżówki zdezelowanym samochodem, w wymiętej koszuli i - jak twierdzą świadkowie - z wybrakowanym uzębieniem. A i tak zgarniał wszystkich piłkarzy. Nieważne, że nie miał czasu, by zająć się każdym z osobna. Przypominało to... grzybobranie.

Przez długi czas interesom tamtej grupy nikt nie zagrażał. Pierwsi menedżerowie w Polsce zaczęli przecież pracować, gdy rozwijała się piłka. Niektórym z nich wyszły 1-2 "złote strzały", gdy zauważyli, że to dobry interes. W międzyczasie ich piłkarze dojrzeli, a dziś opiekunowie zbierają kasę. Monopol ich jednak rozleniwił. - Na trybunach Legii do swojego menedżera podszedł piłkarz, a on - mając z piłkarzem podpisaną umowę - nawet nie wiedział jak nazywa się jego klient! – opowiada nam jeden z zawodników śląskich klubów.

Jest sporo niekompetencji. - Jestem napastnikiem. Mój agent wysłał mnie nocnym pociągiem przez całą Polskę do Gdańska. Miałem trenować przez dwa dni. Przyjechałem, a tu trener mówi mi, żebym się ustawił w obronie, bo oni zgłosili zapotrzebowanie na obrońców! Mojemu agentowi nie zaświtało w głowie, że jestem napastnikiem. I tak próbować mnie tam upchnąć – mówi z rozżaleniem w glosie piłkarz.

Dlatego to nie przypadek, że jednemu z menedżerów piłkarze sami przekręcają zaledwie kilka liter w krótkim nazwisku i nazywają go... „Oszust”. Lubują się w tym szczególnie jego klienci. – Zdarzają się różne przypadki. Różnie ludzie postępują. Takie skargi są kierowane do Wydziału Dyscypliny – mówi Olczak z Komisji. – W PZPN jest kilka spraw założonych menedżerom przez menedżerów. Podbierają sobie piłkarzy – mówi Oster.

- Ale i tak wydaje mi się, że posiadanie licencji w ogóle nie jest istotne. Ważne są kontakty - uważa z kolei Di Carlo. Przy tym ostatnią rzeczą, na której zależy już działającym menedżerom jest taki stan, w którym liczba agentów rośnie. Sytuacja w Polsce jest jednak dużo łatwiejsza niż choćby w Estonii. – Tam jest tylko jeden agent z licencją. One big boss. Gruba ryba. Nikt inny nie ma prawa mieć licencji – kończy Di Carlo. O łakocie warto się starać. Agenci przecież zbierają nie tylko śmietankę w postaci prowizji od transferów, ale co miesiąc zazwyczaj 10 procent od całości wynegocjowanych zawodnikom podstawowych zarobków. Trzeba jednak pamiętać, że można też nieźle dostać po głowie.PRZEMYSŁAW ZYCH

wtorek, 8 września 2009

CZYTADŁO FOOTBALL FICTION NAPISANE W ARGELES



Mój blog – jak każdy widzi – co jakiś czas zamiera na około 10-14 dni. Tak już mam. Żeby trochę to rozruszać, wrzucam dziś tekst, który poszedł w sierpniowym Futbolu z odstrzelonym Niedzielanem na okładce. Pomysł, myślę że fajny i oryginalny, trochę z pogranicza literatury science-fiction i futbolu, trochę dla tych, którym co jakiś czas towarzyszy (których męczy) refleksja: co by było gdyby.

Ten tekst to o tyle niecodzienna rzecz, że powstawał również w dziwnych okolicznościach - częściowo na wakacjach. Na lotnisku w Poznaniu dzwoniłem więc do Jacka Masioty, w budce telefonicznej we francuskim Ceret prowadziłem rozmowy z Mirosławem Szymkowiakiem.

A żeby było śmieszniej - gdy już powstał, to w niewytłumaczalnych okolicznościach w całości się skasował i trzeba było go pisać od początku. Jak możecie się domyślić - to były wspaniałe wakacje, a wokół szum morza na plaży w Argeles... Za rok, na kilka dni przed wakacjami, nie zgłaszam żadnych tematów.

PS. Pozdrawiam tych z 1106 wiernych (unikalnych, codziennie) czytelników tego bloga, którzy w poszukiwaniu tego, co myśli i pisze ich ulubiony autor, dalej wchodzą na przemyslaw-zych.blogspot.com.

Potrzebujemy ikon i idoli tłumu - jak… za komuny!

LIGA ZZA ŻELAZNEJ KURTYNY

Nic bardziej nie drażni piłkarskich kibiców, niż zaskakująca sprzedaż czołowego piłkarza. Gdy któryś z polskich ligowców zaczyna ujawniać możliwości gry na choćby przyzwoitym, europejskim poziomie, to od razu wsiąka w wir obietnic i transferowych spekulacji. I w końcu odchodzi.

Sierpień 2009. Weekend ligowych ikon. Na stadionach łącznie rekordowe 90 tysięcy ludzi. Ireneusz Jeleń w barwach Wisły Kraków właśnie strzela swojego 90. gola w lidze, Marek Saganowski zdobywając 140. bramkę wyrównuje osiągnięcie Teodora Anioły. Grzegorz Rasiak dwukrotnie celnie główkuje dla Lecha Poznań, obie bramki strzelając po dośrodkowaniach Macieja Żurawskiego.

Jak wyglądałaby ekstraklasa z piłkarzami, których oddajemy innym europejskim ligom? By znaleźć odpowiedź, wyobraźmy sobie, że w kraju nie zmieniło się nic. Polska wciąż tkwi w surowym komunizmie i przeraźliwym zapomnieniu, a od reszty Europy odłączona jest „żelazną kurtyną”. Coś nie tak? Dla tych pozbawionych wyobraźni mamy inny wariant: jeden kontrowersyjny przepis, który - dajmy na to - ostał się z czasów PRL: w przypadku transferów polskich piłkarzy na Zachód o wszystkim decyduje państwo, a PZPN mnoży problemy. Inaczej mówiąc - trzeba wysłać tysiące listów, próśb, zapytań, a i tak wyjeżdżają tylko ci piłkarze, którzy ukończyli 30 lat.

Świetną interwencją popisał się 29-letni Artur Boruc, odbijając strzał Adriana Sikory. Choć bramkarz Legii przebiera nogami, bo chce wyjechać na upragniony Zachód, wciąż gra na tyle dobrze, że jego nazwisko przyciąga na stadiony kibiców. W meczu ze Śląskiem na ławce Legii usiadł Łukasz Fabiański, który - choć na razie grał niewiele - według tych, którzy znają skalę jego talentu, w każdym momencie może zastąpić Boruca. Dobre spotkanie rozegrał również 30-letni Mariusz Lewandowski. Po zdobyciu na wiosnę Pucharu Polski w pierwszej kolejce nowego sezonu poszedł za ciosem i strzałem z dystansu zapewnił Legii trzy punkty. Bramkarz Śląska Wrocław Tomasz Kuszczak ze wściekłości aż cisnął o ziemię rękawicą.

Generalnym sponsorem ligi jest Pewex, tytularnym - Społem, mecz od wielkiego dzwonu pokazuje telewizja państwowa. - Liga na pewno sportowo byłaby lepsza i atrakcyjniejsza. Oglądalibyśmy więcej dobrych spotkań, bardziej zacięte widowiska, choć pewnie w kwestiach marketingowych liga byłaby osadzona w innym wymiarze. Na pewno nie byłaby pokazywana tak jak dziś – próbuje się wczuć w tę sytuacje Andrzej Juskowiak. – Przede wszystkim byłoby co oglądać. Gdybyśmy przeanalizowali nazwiska piłkarzy, którzy w ostatnich latach odeszli z ekstraklasy, to wielu zapaliłaby się lampka z napisem „Champions League”. Popatrzmy choćby na napastników. Straciliśmy wielu takich, którzy swoją obecnością na boisku mogliby przesądzić o awansie do elitarnych rozgrywek – mówi Engel, który gdy w 2005 roku trenował Wisłę Kraków, stracił Macieja Żurawskiego. – Zastąpił go Marek Penksa. To oczywisty skok jakościowy, ale w złą stronę. Gdy patrzę na inne tuzy, które radziły sobie na scenie reprezentacyjnej, a opuściły Wisłę, to oczywiste staje się, że gdyby przedstawiono im konkurencyjne warunki rozwoju w Polsce, Wisła Kraków powinna dziś osiągać sukcesy w Europie – dodaje.

Beneficjentami byliby kibice
Kontuzjowany jest Marcin Baszczyński, ale jego miejsce zajął Paweł Golański, który nie miał wyjścia – w tak młodym wieku mógł zmienić klub tylko w obrębie ligi. Golański, wraz z 24-letnim Jakubem Błaszczykowskim, szarżują dziś po skrzydle Białej Gwiazdy. I prawdopodobnie nie zmieni tego nic. Błaszczykowski, choć narzeka na przepis PZPN, będzie musiał spędzić w polskiej lidze jeszcze sześć lat. Po przeciwległym skrzydle w pocie czoła zasuwa 32-letni Kamil Kosowski, który - choć dwa lata temu miał ofertę z zagranicy - w końcu nie odważył się wyjechać na Zachód. W środku pola Wisły biega Dariusz Dudka. W bramce stoi Jerzy Dudek, przed nim gra 37-letnia legenda, Tomasz Wałdoch, któremu nigdy nie udało mu wyjechać na Zachód. W 1999 roku miał ofertę życia z Juventusu Turyn...

Gdyby w Polsce wciąż obowiązywał komunizm największe zmiany dotyczyłyby personaliów w składach ligowej czołówki. Choć nie tylko, bo i słabsze zespoły mogłyby liczyć na kilku ponad przeciętnych grajków. – Największym beneficjentami pozostania w kraju kilkudziesięciu dobrych piłkarzy, którzy dziś zarabiają zagranicą, byliby jednak kibice. To oni odczuliby najlepiej zmianę tej tendencji. Bo to nie trenerzy, nie działacze są w tym biznesie najważniejsi, a właśnie fani. Dziś mogą czuć się oszukani, bo w budowie klubów właścicielami rzadko kiedy kieruje troska o rozwój sportowy drużyny. Wymaga to zmiany w mentalności. To często decyzja właścicieli klubów. Potrzebujemy odpowiednich ludzi do zarządzania klubami, którzy będą pamiętać o fanach. W przeciwnym razie zabraknie gwiazd. Gdyby były, stadiony odwiedzałoby dziś dwa razy więcej kibiców niż obecnie – ocenia Engel.

Problem w podobnym stopniu dotyczy wszystkich naszych sąsiadów, którzy do Unii Europejskiej weszli w 2004 roku. Najlepsi z nich, Czesi, mimo świetnego szkolenia właśnie obudzili się z ręką w nocniku. Dostrzegli dno studni i deficyt lokalnych gwiazd, bo – uwaga! – nawet najlepsze zapasy kiedyś się kończą. – Doszliśmy do punktu, w którym kilkudziesięciu graczy na poziomie Ligi Mistrzów gra na Zachodzie, a ostatnie roczniki z jakiś względów nie są tak dobre – opowiada Jan Balicik z gazety „Dnes”. Polska piłka zapasy ma nieciekawe, a wyjazd każdego Murawskiego oznacza stratę nie tylko sportową, ale co istotne również marketingowa. – Nie zrozumieliśmy jeszcze w Polsce tego jak ważną rolę w społeczeństwie może pełnić klub piłkarski, jak istotne dla więzi społecznych i utożsamiania się z regionem może być odpowiednie jego prowadzenie. To da się zapewnić tylko poprzez zatrzymywanie w klubie najlepszych i najbardziej rozpoznawalnych graczy. Bo to, czego ta liga w tej chwili najbardziej potrzebuje by się rozwijać, to po prostu obecność w niej wypromowanych już lokalnych ikon i ogólnopolskich idoli tłumu – przekonuje Engel.

W ostatnich latach wyjeżdżają jednak nie tylko ikony, bo wyjeżdża byle kto i byle gdzie. Częsty powód? W Polsce zawód piłkarza nie jest szanowany. Dlatego rozglądanie się za transferem zagranicznym to kwestia nie tylko pieniędzy, potrzeby rozwoju, ale i poszukiwania lepszej otoczki. - Niektórzy jednak powinni się bardziej szanować. Nie wiem po co przechodzą do jakiegoś kabaretowego klubu na Zachodzie za 15 czy 20 tysięcy. Kiedyś transfer zagraniczny był bardzo trudny, dziś przypomina łapankę. Pojęcie „transferu zagranicznego” w ostatnich latach bardzo straciło na znaczeniu – mówi Boniek. – Wielu decyduje się na śmierć zawodową i z góry brak regularnej gry. Może z Polski nie zawsze wyjeżdżają piłkarze, którzy później podbijają Europę, ale sam fakt, że w ekstraklasie grali świetnie, świadczy o osłabieniu. Dlatego gdyby złożyć ich jeden do drugiego, to efekt mógłby zaskoczyć wielu. Także w pucharach – opowiada Engel.

Asystentem Jacka Zielińskiego w Lechu Poznań został Andrzej Juskowiak. Niespełniony talent, król strzelców Igrzysk Olimpijskich w 1992 roku, któremu w wieku 22 lat nie pozwolono skorzystać z oferty Sportingu Lizbona. Ponieważ długo grał w Polsce za niskie stawki, dziś żyje z dnia na dzień. Za granicę wyjechał, ale dopiero w wieku 32 lat, bo królem strzelców z Barcelony wtedy zainteresowany był już tylko chiński Jiangsu. W ten sposób kolejarski klub nawiązał współpracę z komunistycznymi Chinami. Władze państwowe przyklasnęły rękami.

Czy tak wyglądałoby życie Andrzeja Juskowiaka? - Na pewno gdybym nie wyjechał, to nie byłbym dziś tym samym człowiekiem. Nie umiałbym języka niemieckiego i portugalskiego, a z tymi atutami jest mi dziś w życiu dużo łatwiej. Do tego spotykałem ludzi wielkiego, światowego formatu jak choćby Jose Mourinho czy Luisa Figo. To mój olbrzymi kapitał, który procentuje. Kto wie co by było gdyby został w Polsce? Może nie byłoby tak źle, bo wydaje mi się, że z dwa-trzy razy byłbym królem strzelców. Mój ostatni klub przed wyjazdem czyli Lech, to była dobra, rozwijająca się drużyna, więc prawdopodobne jest, że gdybym został, to grając corocznie w pucharach na tyle byśmy się otrzaskali, że w końcu osiągnęlibyśmy w nich jakiś znaczący sukces. Na sławę i szacunek zarówno pozostanie w Polsce, jak i wyjazd dają chyba podobne szanse… – zastanawia się Juskowiak.

Na listę strzelców wpisali się Łukasz Madej, Rafał Grzelak, Radosław Matusiak i Przemysław Kaźmierczak. ŁKS Łódź koncertowo ograł Pogoń Szczecin 4:0. – Szkoda, że ich pokolenie zmarnuje komunizm. Mają już 27 lat i praktycznie żadnej motywacji do gry. Są świetni, ale widzą, że wystają ponad poziom ligi, że nie muszą dawać od siebie ekstra. W takich warunkach nie będą już lepsi. Chyba, że lepsza byłaby cała liga – opowiadał anonimowo jeden z działaczy ŁKS-u. – Takie czasy – dodał.

Czy dla szczytnej idei podniesienia poziomu ligi powinniśmy w jakiś sposób próbować ograniczyć wylew talentu poza Polskę? - To nie na miejscu. Jeden chory przepis nie powinien decydować o rozwoju jednostki i jej decyzjach. Wprowadzenie takich zasad byłoby niezgodne z prawami człowieka, bo każdy ma prawo jechać i robić co chce, gdzie chce. W dodatku, zatrzymywanie kogoś na siłę, to działanie hamujące rozwój piłkarza – oponuje Boniek, który był jednym z niewielu piłkarzy, któremu udało się z podobnych zasad wyplątać. - UEFA ostatnio próbuje ograniczyć przepływ piłkarzy, ale tych najmłodszych, do lat 18, całkowicie próbując zakazać tego procederu. To by ochroniło najmłodsze roczniki – sugeruje Engel. – A co z rozwojem piłkarzy? Czy nie powinni się rozwijać? A jeśli wyjazd im to umożliwia, czy nie zasługują na szansę? Wszystko reguluje rynek i niech tak zostanie – przekonuje Jacek Masiota, z zarządu Lecha Poznań i rady nadzorczej Ekstraklasy SA. Gdyby w Polsce nadal obowiązywał zakaz wyjazdów zagranicznych, wielu piłkarzy prawdopodobnie nie dostałoby swojej szansy. – Jacek Krzynówek pewnie grałby dziś w pierwszej lidze polskiej, ale kto wie, czy potrafiłby się w Polsce zmotywować tak bardzo, że osiągnąłby ten poziom piłkarski, który prezentował w Bundeslidze. Wielu by utknęło w Polsce. Skoro w bramce Legii stał Boruc, to jakie szanse na rozwój talentu miałby Fabiański? Raczej niewielkie – mówi Mirosław Szymkowiak, który z Polski wyjechał dopiero w wieku 29 lat.

Przed pierwszym gwizdkiem flagę z napisem „Chcemy wolności” zarekwirowały brutalnie działające oddziały milicji. Na stadionie Lechii Gdańsk siedziało już dwadzieścia tysięcy kibiców. Połamane ławki, słabe jupitery oświetlające boisko, zardzewiałe barierki, rozsypujące się wejście główne. W takich warunkach przyszło kibicom oglądać ten mecz. W drugiej połowie nad stadionem szalała burza, dlatego zmokli wszyscy bez wyjątku kibice.

Atrakcyjniejsza liga sportowo, ale brzydsza na trybunach? - To nie byłoby możliwe, bo popatrzmy UEFA nawet komunistycznej Białorusi narzuca pewne wymogi licencyjne. Nawet gdybyśmy w Polsce wciąż mieli komunizm, stadiony nie byłyby dużo gorsze niż obecne – twierdzi Engel. Trudno za to ocenić jak wyglądałaby reprezentacja, bo z jednej strony w tym wieku trzykrotnie awansowaliśmy do ważnych imprez głównie dzięki piłkarzom ukształtowanym za granicą, a z drugiej - gdyby w lidze nie grali obcokrajowcy, więcej szans otrzymywaliby w niej Polacy… – Wszystko i tak rozbijałoby się o szkolenie, które kiedyś dzięki pomocy zakładów państwowych było na poziomie Bayernu Monachium. Nie wykorzystaliśmy jednak dawnych sukcesów, żeby zbudować jakieś ramy i podstawy ku rozwojowi kolejnych pokoleń. Podobnie jak zginęła szkoła bokserska, tenisowa, zginęła też szkoła Kazimierza Górskiego. Dlatego tak długo jak nie zorganizujemy tego szkolenia, to ekstraklasie nie pomogą nawet piłkarze, którzy wyjechali w ostatnich dwóch dekadach. Bo co to za piłkarze? – lekceważy swoich następców Jan Tomaszewski. – Powrót Marka Saganowski? Nie sądzę, by tacy piłkarze byli w stanie w aż tak znaczący sposób podnieść poziom ligi. Czy on w jakimkolwiek zagranicznym klubie był aż tak wyróżniającym się piłkarzem? – narzeka Boniek.

Mimo to dobrze, że coraz częściej nasi wracają. Bo skoro wyjechali do lepszych lig, to znaczy, że ktoś ich w lepszych ekstraklasach chciał. Wyższe umiejętności od naszych ligowych „szarych myszek” na pewno więc posiadają. Casus Jacka Bąka, Arkadiusz Radomskiego i Marcina Mięciela świadczy jednak również o tym, że warunki, którymi możemy skusić wciąż nie wystarczają. Nasi piłkarze chcą wracać z Zachodu, ale dopiero w momencie, w którym ligom zagranicznym oddali już wszystko to, co mieli najlepsze. Tym samym pozbawili nas oglądania setek pięknych bramek, tysięcy wślizgów i podań. Dlatego trzymajmy Roberta Lewandowskiego tak długo jak to możliwe, a młodym zdolnym pozwalajmy odchodzić, ale tylko do dobrych klubów. Bo inaczej to my tu drugiej Japonii długo nie zbudujemy. PRZEMYSŁAW ZYCH

PS. Oczywiście chyba nikt nie zamierza uwierzyć, że wchodzi tu 1106 osób.