sobota, 12 września 2009

JAK ZOSTAĆ AGENTEM?

Takim jak Radosław Osuch poniżej? Czy lepszym?



Tekst ukazał się w "Futbol News", nr 9 z 31 sierpnia 2009.

CZYTAJ TEŻ:
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn

We Włoszech jest ich 599. W Hiszpanii – 565. W Anglii niewielu mniej. W Polsce z amatorką skończono dopiero w 2001 roku. Uprawnienia mają jednak zaledwie 53 osoby. Ale niektórzy i tak mówią – agentów jest zbyt wielu…

O wszystkim najpierw decyduje ciężki egzamin pod egidą FIFA przed Komisją Licencji Menedżerskich PZPN. Każdego roku w marcu i we wrześniu, wyjaśnia się kto będzie miał szansę zarabiać i umieszczać swoich piłkarzy w klubach piłkarskich. Po drodze trzeba się jednak porządnie porozpychać, ale wcześniej trudno... nie pęknąć ze śmiechu, bo na sali egzaminacyjnej - obok nas - będą siedzieć wszyscy razem: stomatolodzy, księża, piłkarze po podstawówce i peerelowscy działacze ze Śląska, którzy na zaznajomionych z prawem FIFA wprawdzie nie wyglądają, ale licencję - za lata przepracowane w polskiej piłce - dostaną.

A jak jest w innych krajach? Czy menedżerami zostają osoby z wyższym wykształceniem? Ludzie z przypadku? Byli piłkarze, którzy w czasie kariery nie mieli czasu na edukację?
- We Włoszech zazwyczaj jest tak, że byli piłkarze nie zdają egzaminu. Taki Abel Balbo zdał dopiero za którymś razem. Na ogół do egzaminu podchodzi ponad 500 osób, a zdaje go tylko jakieś 30 albo 40 – mówi Gianluca Di Carlo, włoski agent, który pilotował transfer Radosława Matusiaka do Palermo. Dlaczego więc w Polsce promocja ludzi ze środowiska jest dużo wyższa?
– Sam tego nie rozumiem – odpowiada Di Carlo. – Poza tym we Włoszech istnieją egzaminy dla dyrektorów sportowych. By funkcjonować na takiej pozycji również trzeba mieć odpowiednią licencję FIFA - Włoch wyraźnie próbuje zmienić temat, bo... sam licencji nie ma!

Pytania na egzaminie są piekielnie trudne, dlatego ciężko uwierzyć, by część byłych piłkarzy była w stanie go zdać. – Egzamin to łamigłówka – przyznaje sama Beata Olczak z Komisji Licencji Menedżerskich PZPN. Na rozwiązanie 20 pytań dostaje się ponad godzinę. Trzeba rozwiązywać kontrakty piłkarzy, obliczać ekwiwalenty, tzw. solidarity payment, w oparciu o przepisy FIFA należy zorientować się, czy zawodnik może zostać zwolniony na zgrupowanie kadry. Wymaga to więc pewnego wysiłku intelektualnego, umiejętności łączenia faktów. Łatwo się zgubić. – Było bardzo trudno. Za pierwszym razem nie zdałem – mówi Dariusz Mróz, wcześniej dyrektor sportowy w Cracovii Kraków.
– Pytania zawarte w teście są skomplikowane i podchwytliwe. Wydaje ci się, że po pierwszych kilku zdaniach już znasz odpowiedź, tymczasem dalsza część już to wyklucza i łamigłówka prawnicza zaczyna się od nowa. Nigdy wcześniej nie poświęciłem tyle czasu na naukę, a mam ukończone dwa kierunki studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim – mówi menedżer Marcin Lewicki.

By zdać egzamin, należy znać wszystkie aktualne przepisy FIFA, okólniki, ostatnie poprawki regulacji, zasady określające stosunki klub – piłkarz, uchwały PZPN dotyczące statusu agenta, i inne. Mnóstwo prawniczych zagadnień, których znajomość sprawdzana jest w teście. Testowany jest też związek, który organizuje takie egzaminy.

– FIFA może kontrolować jedną federację w czasie każdej tury. Rok temu padło na Polskę. I okazało się, że wówczas procedura sprawdzania testów w FIFA... zajęła trzy tygodnie, a nie godzinę, bo tyle trwało to dotychczas, gdy licencję przyznawała komisja – opowiada nam osoba, która rok temu testu nie zdała.
Jaka była wówczas zdawalność? – Nie pamiętam, ile osób wtedy zdało i czy więcej niż zazwyczaj. To kwestia przypadku. Nieważne czy sprawdza je FIFA czy PZPN. Raz zda 50% kandydatów, czasami 30%, a czasami nikt – przekonuje Olczak z Komisji. Zazwyczaj egzamin zdają 1-2 osoby. W skali roku na rynku przybywa więc od 2 do 5 nowych menedżerów.

- Gdy zdałem egzamin w 2004 roku, było nas zaledwie 18. Z każdym rokiem jest jednak coraz więcej agentów na rynku, a więc każdemu jest coraz trudniej o pieniądze. W tej chwili działa już 53 menedżerów z licencją FIFA. Ale nie to jest najgorsze. Przecież przynajmniej 50% wszystkich transferów w każdym okienku transferowym robią ludzie bez licencji! – protestuje Janusz Oster, w latach 80. szef Górnika Zabrze.

Przed przystąpieniem do egzaminu trzeba spełnić kilka wymagać. Należy chociażby złożyć zaświadczenie o niekaralności. To dlatego licencji wciąż nie posiada Mariusz Piekarski, który - gdy grał w Brazylii - został skazany za bigamię. "Piekario" od kilku lat działalność na rynku tuszuje poprzez pośrednictwo kancelarii adwokackiej.

– W zeszłym roku nie podszedł do egzaminu, bo nie złożył wszystkich wymaganych dokumentów. Czy chodziło o zaświadczenie o niekaralności? Nie mogę powiedzieć. W tym roku pan Piekarski uzupełnił dokumenty i we wrześniu podejdzie do egzaminu – mówi Olczak.

By móc zdawać, wymagane jest również oświadczenie o tym, że nie zajmuje się żadnego stanowiska, ani nie pełni żadnych funkcji w FIFA, UEFA, PZPN, ani żadnym klubie.
– Przystąpić do egzaminu można tylko trzy razy. Pierwsza próba kosztuje 5 tysięcy złotych, wraz z poprawką, która możliwa jest dopiero po roku. Trzeci raz można spróbować, ale dopiero po kolejnych dwóch latach… – mówi Olczak.

Jeśli dostanie się licencję, trzeba się liczyć ze sporymi kosztami pracy w pierwszym roku. Mało kto po takim okresie wychodzi nawet na zero.
– Podróże, telefony, samoloty. To wszystko kosztuje – mówi Marcin Kubacki, działający na austriackiej licencji agent Adama Kokoszki, który jednak nie chce zdradzić przez jak długo dokładał do interesu.
- Podejście do piłkarza i przekonanie go, że będziesz najlepiej prowadził jego interesy, gdy nie ma się nazwiska, jest bardzo trudne. Ja dokładałem do tego biznesu przez półtora roku - zdradza Radosław Osuch.

Jak udało nam się ustalić, minimalne koszty wynoszą 40 tysięcy złotych w pierwszym roku. – Na starcie nie da się z tego wyżyć. Ja, gdy zaczynałem, prowadziłem też inną działalność – mówi Dariusz Mróz. By rozpocząć pracę menedżerską, każdy musiał najpierw coś zainwestować. Grzegorz Bednarz był piekarzem, Jarosław Kołakowski - handlarzem samochodów. By otrzymać licencję, każdy z nich musiał ubezpieczyć się na kwotę 100 tysięcy franków szwajcarskich. Podobnie rzecz miała się również z… księdzem Piotrem Pochopieniem, który licencjonowanym agentem jest od niedawna. To ewenement na skalę światową, bo Pochopień całą swoją działalność świetnie maskuje, biorąc faktury… na własną parafię! To nie zmienia fakt, że również on musiał wyłożyć wspomniane 100 tysięcy.

- To na wypadek popełnienia własnych błędów. Gdyby ktoś z nas coś zawalił, może zostać pociągnięty do odpowiedzialności przez naszych klientów, czyli piłkarzy – dodaje Mróz. Agentem może zostać więc praktycznie każdy pod warunkiem, że ma na to… pieniądze i zna przepisy (lub ma znajomości). A i tak wszystko oceni rynek.

– Niestety teraz zrobił się tłok. Do tego działalność podejmuje spora liczba osób bez uprawnień. Menedżerom wchodzącym w tej chwili do tego biznesu jest znacznie trudniej niż 5-6 lat temu. Ciężką i rzetelną pracą można jednak udowodnić, że „nowi” też są godni zaufania – ocenia Marcin Lewicki.

Na oficjalnej liście FIFA jest mnóstwo nazwisk, które nikomu nie powiedzą absolutnie nic, tzw. agenci-jaskółki. Ale wielu też się poddaje. Zmienia branże, w której działa.
– Powoli odchodzę od tego. Przyczyną jest duża konkurencja i fakt, że aby w tym działać, trzeba mieć sporo środków własnych – mówi Przemysław Erdman. Swoje robi również kryzys.
- Jeden z moich kolegów z branży - czołowy polski agent - dzwonił do mnie ostatnio i chciał pożyczyć 15 tysięcy euro! - mówi Janusz Feiner (działa w Austrii). Inni zmieniają kierunek poszukiwań. – Wraz z żoną mocniej zaangażowaliśmy się w piłkę ręczną i organizowanie zgrupowań - mówi Wojciech Chrzanowski. W tym wypadku marzenia o wielkiej, dochodowej agenturze przysłoniła rzeczywistość.

Najlepiej prosperują ci, którzy otrzymali licencję najwcześniej. Na początku XXI wieku było zaledwie kilku agentów z uprawnieniami (pierwszy egzamin zorganizowano w Polsce w 2001 roku). Mniej istotne było, czy nowi agenci naprawdę nadają się do tej pracy. Dziś, po tylu latach poruszania się po rynku, każdy z nich świetnie zna już przepisy.

Ale wtedy nie brakowało kolorytu. Jeden z menedżerów przyjeżdżał na zgrupowania młodzieżówki zdezelowanym samochodem, w wymiętej koszuli i - jak twierdzą świadkowie - z wybrakowanym uzębieniem. A i tak zgarniał wszystkich piłkarzy. Nieważne, że nie miał czasu, by zająć się każdym z osobna. Przypominało to... grzybobranie.

Przez długi czas interesom tamtej grupy nikt nie zagrażał. Pierwsi menedżerowie w Polsce zaczęli przecież pracować, gdy rozwijała się piłka. Niektórym z nich wyszły 1-2 "złote strzały", gdy zauważyli, że to dobry interes. W międzyczasie ich piłkarze dojrzeli, a dziś opiekunowie zbierają kasę. Monopol ich jednak rozleniwił. - Na trybunach Legii do swojego menedżera podszedł piłkarz, a on - mając z piłkarzem podpisaną umowę - nawet nie wiedział jak nazywa się jego klient! – opowiada nam jeden z zawodników śląskich klubów.

Jest sporo niekompetencji. - Jestem napastnikiem. Mój agent wysłał mnie nocnym pociągiem przez całą Polskę do Gdańska. Miałem trenować przez dwa dni. Przyjechałem, a tu trener mówi mi, żebym się ustawił w obronie, bo oni zgłosili zapotrzebowanie na obrońców! Mojemu agentowi nie zaświtało w głowie, że jestem napastnikiem. I tak próbować mnie tam upchnąć – mówi z rozżaleniem w glosie piłkarz.

Dlatego to nie przypadek, że jednemu z menedżerów piłkarze sami przekręcają zaledwie kilka liter w krótkim nazwisku i nazywają go... „Oszust”. Lubują się w tym szczególnie jego klienci. – Zdarzają się różne przypadki. Różnie ludzie postępują. Takie skargi są kierowane do Wydziału Dyscypliny – mówi Olczak z Komisji. – W PZPN jest kilka spraw założonych menedżerom przez menedżerów. Podbierają sobie piłkarzy – mówi Oster.

- Ale i tak wydaje mi się, że posiadanie licencji w ogóle nie jest istotne. Ważne są kontakty - uważa z kolei Di Carlo. Przy tym ostatnią rzeczą, na której zależy już działającym menedżerom jest taki stan, w którym liczba agentów rośnie. Sytuacja w Polsce jest jednak dużo łatwiejsza niż choćby w Estonii. – Tam jest tylko jeden agent z licencją. One big boss. Gruba ryba. Nikt inny nie ma prawa mieć licencji – kończy Di Carlo. O łakocie warto się starać. Agenci przecież zbierają nie tylko śmietankę w postaci prowizji od transferów, ale co miesiąc zazwyczaj 10 procent od całości wynegocjowanych zawodnikom podstawowych zarobków. Trzeba jednak pamiętać, że można też nieźle dostać po głowie.PRZEMYSŁAW ZYCH

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Dobry tekst ale zastanawiam się kim jest gość, który jeździł zdezelowanym autem... Profus? Kołakowski?

Unknown pisze...

Świetny tekst Przemek!!! Celny i prawdziwy. Fajnie, że go tu wrzuciłeś bo przegapiłem ten nr FN. Pozdrav

. pisze...

Nie mogę powiedzieć kto to:) Czasem lepiej kogoś oszczędzić.

@ Mattia

O agentach będzie jeszcze nie raz:)

Unknown pisze...

na to liczę Przemo;)

smark pisze...

i zycie dopisało puentę - Mario Piekario nie zdał egzaminu