sobota, 27 marca 2010

A TERAZ NUDA...



Pisząc ten reportaż spędziłem jakieś osiemnaście godzin w autobusach i pociągach, kilka kolejnych zagadując ludzi na ulicy w Tarnobrzegu (rodzinna miejscowość), Mielcu, Nowym Dworze Mazowieckim i Grodzisku Wielkopolskim.

Najsympatyczniej było w Mielcu. Pan Andrzej okazał się sypiącym anegdotami z rękawów żartownisiem, trochę już zmęczonym życiem, trochę, hmm, zakurzonym, mylącym się w zeznaniach, ale mimo wszystko zasłużył na nagrodę - dostał „dyszkę”.

To tekst o wspomnieniach zwykłych ludzi. Ukazał się w grudniowym Magazynie Futbol.

"A teraz nuda..."

- Pamięta pan czasy, gdy przyjeżdżał Widzew albo Legia?
– Nie chce mi się gadać.


Patrzę w lewo. Nuda. Patrzę w prawo. Nuda. Na rynku w Tarnobrzegu uwagę przykuwa plakat zapraszający na koncert Majki Jeżowskiej. To już wkrótce. Słupy reklamowe w byłym mieście wojewódzkim informują o barbórkowej dramie teatralnej i meczu tenisa.
- Od kilkunastu lat nic tu się nie dzieje. Nic – przekonuje ubrany w szarą kurtkę człowiek spotkany na parkingu przed stadionem Siarki Tarnobrzeg. Jerzy jest taksówkarzem. W Tarnobrzegu mieszka od trzydziestu lat.
- W latach 70 i 80 zawód taksówkarza w tym mieście to była żyła złota. Zakłady Siarkopolu, to było drugie miasto. Pościągali z całej Polski ludzi do pracy w zakładzie, oni osiedlili się, a teraz nie ma tu nic.

Stadion Siarki otaczają kramiki, wysuszone krzewy, pani sprzedaje skarpety. Obok chwieje się przechylony słup, kiedyś w tym miejscu musiał znajdować się przystanek autobusowy. W czasach, gdy w Tarnobrzegu mieszkali i grali Mariusz Kukiełka, Cezary Kucharski i Andrzej Kobylański po mieście jeździło kilkanaście linii autobusowych. Dziś zostały pojedyncze, a do Tarnobrzega nie dojeżdżają pociągi.
- To miasto emerytów i rencistów. Sklepy, banki, piwiarnie piwa. Śmieję się, że największy zakład przemysłowy u nas, to jest szpital. Tam najwięcej zatrudniają ludzi. Potentat! Wielkich atrakcji tu nie ma… – dodaje taksówkarz z marsową miną.

Wiosną 1996 roku Siarka spadła z ekstraklasy. Wygrała tylko trzy mecze, zdobyła piętnaście punktów. Spadła i nigdy już nie wróciła.
- Pamiętam jak nas kręcono. Arbiter Mirosław Milewski sędziował nasz mecz z Zagłębiem Lubin. Rzeźbił kutas pod Lubin! Podbiegł do Kałużnego z Zagłębia. Chciał mu dać żółtko, ale przypomniał sobie, że to będzie drugie, więc wyjął z kieszonki na piersi chusteczkę i wytarł czoło! Kałużny strzelił wtedy dwa gole dla nich. Wygrali 3:2 – opowiada pan Staszek w barze przy stadionie Siarki.
– To zresztą ten sam sędzia Milewski co na koniec tego samego sezonu uratował Bełchatów w meczu z Pogonią. Ten sam – zdecydowanie dodaje po chwili.

Rok po spadku z ekstraklasy, Siarka poszła na samo dno - do drugiej ligi. W 1998 roku omal nie znalazła się w czwartej lidze. Co się odwlecze… Dziś zespół z Tarnobrzega gra w tej klasie rozgrywkowej, dzięki reorganizacji, dumnie zwanej trzecią. A było jeszcze gorzej. W poprzednim sezonie tarnobrzeżanie grali w zasadzie w lidze… piątej.

- Jedni jeżdżą na wakacje na Kajmany, inni siedzą w domu. Tak jak w życiu. Realnie patrząc, to wydaje mi się, że w tej chwili więcej się nie da, na więcej Siarki nie stać – mówi Wojciech Jugo, kiedyś tarnobrzeski działacz, dziś przede wszystkim przewodniczący Wydziału Gier PZPN. Spotykam go w zadymionym, ciasnym pokoju budynku klubowego Siarki. Z kalendarza na ścianie spogląda na nas roznegliżowana blondynka.

- Gdybyśmy awansowali do drugiej ligi, tej podzielonej na dwie grupy, płacilibyśmy ogromne pieniądze na wyjazdy. Tak się nie da. W grupie wschodniej jest Elbląg, Olsztyn, Suwałki, Iława… Ale też nie ma co patrzeć wstecz. Jasne, fajnie było w ekstraklasie. No ale są dziś wciąż te atrakcje dla ludzi w mieście. Wciąż są mecze, ok trzecioligowe. Jest tenis, jest siatkówka – Jugo zamyśla się spoglądając na stadion, na którym jedną z dwóch trybun burzy koparka. Kiedyś kibice oglądali z niej jak warszawska Legia leje ich zespół 7:2. Dziś piękna bramka, którą wówczas z rzutu wolnego do bramki Janowskiego strzelił Leszek Pisz, to piękne wspomnienia.

- Ma powstać trybuna. Podobno dach będzie – komentuje budowę taksówkarz. - Kiedyś tu się działo. Miasto tętniło życiem. Siarka szła z kopalni, były pieniądze. Ludzie mieli Siarkopol, to byli zawodnicy i ekstraklasa. Był doping, hałas jakiś. Jak przyjechało kilkuset kibiców Legii to jakieś ożywienie wnieśli. Graliśmy przecież z dużymi klubami. Autokarami i i samochodami przyjeżdżali. O tu parkowali – wskazuje Jerzy.

– Teraz pusto. Pozamykali wszystko. Budują w miejscu kopalni dołek machowski, zalew stworzyli, jakieś regaty, żaglówki… Stworzyli bezcłową strefę, ale nikt tu nie chce inwestować. Nie wiem dlaczego… - mówi. Po chwili Jerzy, stojąc obok taksówki, krzywi się: - Gdy Siarka grała w ekstraklasie, wie pan ile taksówek jeździło po mieście? Odpowiadam: Siedemdziesiąt A wie pan ile dzisiaj? Dwanaście.

- Pali pan?
– Dziękuję nie palę.
- A ja mam jedno płuco, a palę!

Pana Andrzeja, kiedyś wiernego sympatyka Stali, spotykam w pracy na stadionie w Mielcu. Obok nas, jedną z dwóch betonowych trybun stadionu, podtrzymują drewniane belki. Na górną część trybuny nie można wejść już od kilkunastu lat. Grozi zawaleniem.

Obiekt wygląda jakby miał zaraz rozsypać się i wymazać obecność Stali Mielec z kart historii. W powietrzu unoszą się foliowe worki, na ziemi leżą przemoczone kartony. To właśnie one są obiektem zainteresowania pana Andrzeja.

– Tu raczej wielkiej piłki już nigdy nie będzie. Teraz to tylko starzy, którym się nudzi w domu, chodzą na to. Która to jest teraz liga? Ja nawet nie wiem. Czwarta? – w te słowa chwilę wcześniej spotkanego na mieście mężczyzny trudno teraz, patrząc na stadion, nie uwierzyć. Pusto, cicho. Po rozsypującym się pierwszym piętrze betonowej trybuny szwenda się kilku mężczyzn.

To koledzy z pracy Andrzeja. Ich życiowy upadek jest paralelą katastrofy, która spotkała klub piłkarski. Dziś zbierają kartony, Stal broni się przed spadkiem w czwartej klasie rozgrywkowej. Jeden z mężczyzn okazuje się być byłym trenerem Stali Mielec w piłce ręcznej. Uśmiecha się na moje pytanie.

– Piłka w Mielcu? Było i nima. Ja nic nie będę już mówił. Kiedyś powiedziałem coś do Super Expressu na Latę, to cały stadion mnie potem wyzywał, lżyli mnie! Wszystko napisali co powiedziałem, a w 1969 wprowadziłem Stal do pierwszej ligi – mówi ubrany w seledynową, zakurzoną kurtkę, brudną czapkę, pan – jak się okazało – Michalski.

Bardziej wylewny jest pan Andrzej. W pół godziny opowiada nam historię swego życia, mocno poplątanej z losami klubu piłkarskiego.
- Po co się chodziło na mecz? Ja chodziłem, żeby się napić z kolegą, on – podobnie jak wielu - też nie żyje. Pamiętam jak kiedyś wniosłem cztery wina - wtedy jeszcze wina piłem – to mnie po całym stadionie ganiali. W końcu wyszedłem, bo się nie mogłem spokojnie napić. Stadion zapełniony był wtedy zawsze. Pamiętam jak kiedyś dostałem pomidorem w głowę od innego kibica! Jaki byłem szczęśliwy! Dostało się, pomachało, pośmiało, otrzepałem się, nie ma sprawy. Dziś to każdy by się wkurwił, rzuciłby się na drugą osobę – opowiada.

- Po meczu chodziliśmy do hotelu Jubilat, dziś Hotelu Polskiego. Miałem wtedy pieniędzy w ch…., proszę pana. Tam często widzieliśmy się z Grzesiem Lato. Heniek Kasperczak też bywał. A teraz jak mam cztery piwa, to nie ma z kim się napić. Na osiedlu pusto. Dziadek trzymając laskę z babką idzie. I to wszystko. Żywcem nic. Kiedyś to się wsiadało w taksówkę i jeździło do Tarnobrzega kosy ostrzyc. A bo czemu nie tam? Tak się mówiło na picie alkoholu – pokazuje Andrzej, kiedyś pracownik WSK, mieleckich zakładów lotniczych, dobrodzieja klubu.

- Robiłem lotki od samolotów. Gdy dochodziło do meczu, cały zakład opustoszał! WSK kryło wszystkich, puszczali nas. Jedni szli na mecz, bo dostawaliśmy darmowe bilety, inni do knajpy, reszta do domu. Ale tylko ci, którzy mieli pierwszą zmianę. Ja zawsze taką miałem. I w WSK numer przepustki 44.

Do rozmowy, gdy mówimy o meczach dawnej Stali, podłącza się Mariusz. Na oko – w życiu wypił jeszcze więcej niż pan Andrzej. Spoglądając gdzieś w oddali z uśmiechem mówi: - Tak, kiedyś to fajnie było… Ścigaliśmy się z milicją między blokami. Kiedyś to na mecze do Mielca wszystko przyjeżdżało. Oglądać Stal. Z Tarnobrzega, Sobowa, Dębicy... A pamiętasz jak na boisku łapali Latę za koszulkę, żeby nie mógł uciec, a i tak się wyrywał. Teraz ma brzuch taki duży, żeby z ławki nie wstał. Widziałeś ostatnio Grzesia, nie? – uśmiecha się.

- On wódki nie pił i nie chciał na flaszkę pożyczyć. Pamiętam jak wrócił z USA, to ja mówię do niego: - Grzesiu, pożycz stówkę na flaszkę. On: - Na flaszkę? Nigdy. No to ja: - Na chleb, Grzesiu. I wtedy Lato dawał stówkę – opowiada Andrzej. Wiele obiecywało sobie miasto i klub po dawnym koledze z baru, kompanie z boiska, gdy Lato został senatorem. Odkąd Stal w 1996 roku spadła z ekstraklasy, nigdy do niej nie powróciła. Na chwilę nawet przestała istnieć.

- Lato obiecał, że jak zrobią go senatorem, to on Stal wyciągnie z trzeciej ligi, do pierwszej! Senatorem był, prezesem PZPN jest, a Stal gdzie jest? W czwartej lidze – mówi.
Gdy pytam Andrzeja o jego wspomnienia z dawnych meczów, jakby nie chciał mi sprawić przykrości wykrzykuje: - O matko boska! Co tu się nie działo. Pamiętam jak kiedyś Legia przyjechała i warszawiacy dostali 0:3! Życie w mieście było wtedy – przekonuje wymownie kiwając głową. Gdy dopytuję jakie konkretne wydarzenie utkwiło mu w pamięci, brodaty Andrzej się krzywi. Dopiero po chwili wyrzuca jak z armaty: - Utkwiło w pamięci jak obok stadionu do dziury w basenie wciągnęło lekarza!

- Widywał pan Wójcika?
- Częściej w telewizji, niż w klubie. Tak medialny był.


Cafe Olimp. Nowy Dwór Mazowiecki. To w tym miejscu kiedyś dzień spędzali kibice Świtu. Zespół złożony był z najemników spoza miasteczka, ale wygrywał, przez chwilę grał w ekstraklasie. Dziś mało kto do kawiarni zagląda. Półki uginają się od towaru.
- Jedynie w czasie meczu. Ale trzeba to przyznać, że gdy grali w ekstraklasie, więcej ludzi bywało… Byli dziennikarze, kibice, działacze. Jakiś prestiż dla miasta był. W czasie meczu można było zarobić przynajmniej tysiąc złotych. Dziś, gdy mało kto chodzi na mecze zespołu, góra sto.

Na parterze budynku klubowego Świtu dwóch mężczyzn gra w bilard. Podchodzę i pytam o nastroje w miasteczku.
- Dziś każdy narzeka. Macha ręką na to. Jakaś druga liga? Eee, kogo to obchodzi – tak mówią dziś ludzie. Na którym miejscu by oni nie byli, to i tak ludzie w tym mieście będą narzekać. No co tu mówić - rozbudzone apetyty były tą ekstraklasą – macha ręką jeden z nich. – To jakby panu telefon ukradli. Tak się czuję dziś ludzie. Nie da się ot tak szybko pogodzić ze stratą telefonu, prawda? – dodaje po chwili.

Świt po raz pierwszy awansował do ekstraklasy w 2003 roku. Od razu na skutek zaskakującego zbiegu wydarzeń. Okazało się, że w barażu ze Szczakowianką Jaworzno, siedmiu piłkarzy Świtu sprzedało mecz. Większość z nich dostało dożywotni zakaz gry w piłkę (potem skrócony), lecz to klub z Nowego Dworu Mazowieckiego znalazł się w ekstraklasie! Dlatego dziś Świt w całej Polsce kojarzony jest bardziej z korupcją, niż fajną przygodą małego miasteczka. Z ekipy, która w sezonie 2003/2004 próbowała uratować się przed spadkiem, kilku piłkarzy też zostało zatrzymanych z zarzutami korupcyjnymi.

– Tu nie ma szacunku jakoś dla piłkarzy. Mówi się: - A tam kopacze. Tak się ich pogardliwie nazywa – tłumaczy drugi z panów, Stanisław, który okazuje się stadionowym spikerem i wcześniej przez kilkadziesiąt lat trenerem ciężarowców w Świcie. – Ciągnie się za nami afera. Różne sytuacje niewyraźne były. Szymański niepotrzebnie włożył kij w mrowisko. Przypisano mu kilka spraw. To jest tak, że czterech kij niesie, a później okazuje się, że to tylko jeden. Tak sobie myślę, że gdyby Szymański został w Świcie, nie próbował przenieść zespołu z Bońkiem do Bydgoszczy, to byłby dalej szanowany.

- Trzeba to sobie powiedzieć, że od początku ambicje tu miano wielkie. Wszystko wskrzesił najpierw pan Nowakowski, który w całej Polsce miał fabryki pieczywa. Później kontynuował to Szymański, właściciel sklepów Lukullus. To dlatego za bramką był baner w postaci baleronu – mówi drugi z panów. Nowakowski w końcu jednak odsprzedał firmę Austriakom, dziś ma kilka sklepów w Warszawie. Szymański ma kilka zarzutów korupcyjnych. Na szatni Świtu wciąż wiszą naklejki Canal+. To ostatnie wspomnienie ekstraklasy. Będą tu pewnie jeszcze wisieć z dwadzieścia lat. Dziś Świt walczy o awans w nowej drugiej (trzeciej) lidze.

- Pamiętam, że gdy awansowaliśmy po raz pierwszy do dawnej drugiej ligi, to graliśmy w Mławie. Na wyjazd pojechało pięć wypełnionych kibicami autobusów. Tymczasem na stadionie w Nowym Dworze zebrało się półtora tysiąca osób! A ja – jako że bawiłem się w spikerkę – na bieżąco, będąc informowanym przez kierownika zespołu, przekazywałem zgromadzonym na stadionie wynik wyjazdowego spotkania. Gdy dali cynk, że to koniec i jakim wynikiem to się skończyło, rzuciliśmy się do malowania transparentu! W ruch poszła farba, pędzle! Jaka to radość była. Później pan Szymański dzwonił i mówił, że ekipa zbliża się do Płońska, że już nadjeżdża. Transparentem ich przywitaliśmy na rogatkach miasta – opowiada plastycznie Stanisław.

- Jak przyjechali, to na stadionie przez megafon wywoływałem z autobusu każdego piłkarza pojedynczo! Mieliśmy świetny sprzęt nagłaśniający. Gdy niedawno Dolcan grał w gościnie u nas, to jednak widziałem jaki to wydatek ta nowa pierwsza liga. Kabelki pół dnia rozwijali, monitoring, ochrona, a na trybunach trzech kibiców z Ząbek i pięciu z Nowego Dworu – wspomina.

– Dziś mało kto w Nowym Dworze chodzi na mecze. Wtedy ludzie tym żyli... Nie tylko jak była ekstraklasa, ale wcześniej. Jak w latach 90. na Puchar Polski przyjechała Legia. Wygrywaliśmy 1:0 do przerwy. Romanowski – właściciel Legii – ze zdenerwowania biegał po stadionie… Przyjeżdżał Górski, Listkiewicz… Ale odkąd spadliśmy z ekstraklasy, ludzie strasznie wybredni się zrobili – mówi. - Część kibiców poumierała. To też fakt – dorzuca drugi, trzymając kij od bilardu.

- Dobrych bramkarzy za to mieliśmy – zamyśla się pan Stanisław. – Arkadiusz Malarz mieszkał z trzema chłopakami z zespołu - o tu niedaleko, za torami, a teraz widzę jego zdjęcia z Grecji. Na nich on w przeszklonym apartamencie, piękne wnętrza, szafki, półki. Fajna sprawa, że tak szybko można się dorobić...

- Co się teraz dzieje w miasteczku?
- O 18 kończę pracę, wsiadam w auto i wyjeżdżam do Poznania. Nic więcej mnie nie interesuje.


Grodzisk Wielkopolski. Za kilka godzin reprezentacja U-23 gra tu mecz. Pusto. Szaro. Pada deszcz. Raz na jakiś czas między ulicami przemknie na rowerze starszy pan. To wszystko. Nic więcej tutaj się nie dzieje. Rozglądając się dookoła, wydaje się, że sam fakt, iż w ogóle deszcz pada, powinien wszystkim za atrakcję wystarczyć. Czasy, gdy Grodzisk wraz z Manchesterem City odwiedził Nicolas Anelka, wydają się odległym snem.

Czym zajmują się dziś mieszkańcy Grodziska? – Życiem codziennym i tym, by było co do garnka włożyć – odpowiada Stanisław Bamber, dyrektor klubu również w czasach wielkiego Groclinu. Zaprasza do gabinetu. Bawiąc się ołówkiem, powoli, ze smutkiem w głosie, opowiada o Dyskobolii.
- Nie ma przemysłu. Zredukowali załogę po tym, gdy Inter Groclin został przeniesiony na Ukrainę. Łącznie firma zatrudniała jakieś sześć tysięcy ludzi, ale nie tylko w Grodzisku, bo w całej Polsce. Mimo to w Grodzisku pracę straciły jakieś dwa, trzy tysiące ludzi. Zbigniew Drzymała zawsze zresztą mówił, że klub oparty jest o kondycję firmy. Był niski kurs euro, doszedł poważny kryzys… Groclinowi kibicowała właściwie tylko najbliższa okolica, bo reszta Wielkopolski wspierała Lecha Poznań. Nie było łatwo – tłumaczy.

Co dzieje się dziś w miasteczku? – pytam w zakładzie fryzjerskim w pobliżu torów kolejowych. – Nuda! – odpowiada śmiejąc się fryzjerka. – Psy szczekają, i to tyle. Młody chłopak, czekając w poczekalni na swoją kolej, kiwa głową.

Każdy kilometr przejechany od strony Poznania wydaje się uzasadniać decyzję Drzymały o sprzedaniu klubu, dodaje jakby kolejnego powodu i zrozumienia, dla którego organizowanie piłki w tak małych miasteczkach na dłuższą metę nie ma sensu. W przypadku Grodziska liczba wynosi czterdzieści siedem. Czterdzieści siedem kilometrów i powodów. Grodzisk od mijanych po drodze miasteczek różni się w zasadzie jednym - imperium Drzymały i… chodnikami. Imperium w szczerym polu. Dlatego w kawiarni klubowej wciąż czuć obecność dobrodzieja. Drzymała spogląda ze zdjęcia na pijących kawę z rakietą tenisową w ręce. Obok wiszą proporczyki RC Lens, Steauy Bukareszt i plakaty dawnego Groclinu.

– Bardzo dobrze wspomina się tu kilku zawodników. Chyba najlepiej Tomka Wieszczyckiego. Także Ivicę Kriżanaca i Radka Mynara. Oni z Grodziskiem zżyli się świetnie. Do tego Kozioł, Ptak, Liberda… Na początku, gdy tu przyjechali, piłkarze dawnego Groclinu mówili: - Co my tu robimy? Taka mieścina… Po pewnym czasie tak się związali z miasteczkiem, że dziś wciąż tęsknią. Niech się pan ich spyta na Konwiktorskiej w Warszawie o to, bo tu prowadzili bardzo wygodne życie. Blisko mieli szkoły, przedszkola dla dzieci, a jeśli chcieli rozrywki, jechali do Zielonej Góry albo Poznania. Część z nich swoją osobowością, sposobem bycia wywarło bardzo dobre wrażenie na lokalnej ludności. Byli częścią tej społeczności – mówi dyrektor, który świetnie pamięta, gdy do Grodziska przyjeżdżał nie tylko Manchester City, ale i Hertha Berlin.

W kuluarowych rozmowach w klubowej kawiarence ciągle przewija się nazwa Polonii Warszawa. To do niej, wraz z ekstraklasową licencją za dwadzieścia milionów, trafili zawodnicy Groclinu. Dlatego wielu mieszkańców Grodziska myślami jest dziś na Konwiktorskiej w Warszawie. To tam gra ich zespół. Gdzieniegdzie mówi się o kontuzji Igora Kozioła, zawieszeniu Jarosława Laty… Bo w Grodzisku o tym, co dzieje się w Polonii, wiedzą wcale nie mniej niż w samej Warszawie …

– Bardzo się życie w Grodzisku zmieniło. Nie ma czym żyć. Dzieciaki się trzymały ze sobą – mówi wielkopolskim dialektem pod barem jeden z trzech starszych mężczyzn. – Ale jest zespół tutaj – odzywa mężczyzna stojący obok. – No kadra jest tylko. – Co ty pierdolisz! Jest też czwarta liga! – rzuca.
- Mogli nam dać mecz reprezentacji z Rumunią. Tam w Warszawie na Legii było pięć tysięcy, i tu byłoby pięć tysięcy. Za to milsza atmosfera – mówią mężczyźni pod barem. Stoją na wyłożonym kostką chodniku. To też spuścizna po Drzymale.
- To od terenów wokół stadionu, dzięki pieniądzom Drzymały, rozpoczęły się remonty wszystkich ulic w miasteczku. Najpierw Drzymała uporządkował tereny dookoła klubu, potem sam zbudował drogę dojazdową z Zielonej Góry. W końcu burmistrz zaczął unowocześniać inne miejsca. Dzięki temu Grodzisk ma ładne chodniki i ulice – tłumaczy Bamber.

- Części ludzi jednak nie rozumiem. Gdy z nimi rozmawiam, mówią mi, że tęsknią za ligą, drużyną, ale gdy przyjeżdża reprezentacja U-21, seniorska kobiet, czy U-23, to na stadionie w Grodzisku są puste trybuny. Nie potrafię tego zrozumieć, bo prawda jest taka, że my dziś w miasteczku pracujemy głównie na użytek reprezentacji, zgrupowań, PZPN. Ale dobre i to. Choć cząstka, ślad z przeszłości. Pozostał obiekt. Dziś to najpiękniejszy stadion w czwartej lidze! Rywale przyjeżdżający do nas są zdumieni – opowiada.

Drużyna, która wciąż gra w Grodzisku, to dziś po prostu Dyskobolia. Tak jak dawniej. Wróciła też do miejsca, w którym była, gdy zaczynał się długi marsz Drzymały - do czwartej ligi wielkopolskiej (piąta klasa rozgrywkowa). Dziś gra w niej z Sokołem Pniewy, klubem o podobnej, ekstraklasowej przeszłości. Znajdziemy tam jednak też takich mocarzy jak Zjednoczonych Trzemeszno czy Sokół Damasławek. Drzymała wciąż pomaga - udostępnia budynki klubowe, które zbudował, boiska, stadion.
– W Dyskobolii grają obecnie młodzi chłopcy z miasteczka. Ci, którzy kiedyś się nie zakwalifikowali do drużyny, a przeszli u nas przez szkolenie. Część wróciła właśnie z powodów sentymentalnych. Chłopcy dotychczas grali w trzeciej czy czwartej lidze. Dopiero dziś wrócili do domu, do swojego Grodziska.
PRZEMYSŁAW ZYCH

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Przegladając Pana teksty zauważyłem,ze w jednym z nich zostałem obrażony.Proponuję wpłatę 10 000 zł na dowolny Dom Dziecka w Polsce. Brak takiej wpłaty spowoduje skierowanie przeze mnie sprawy na drogę sądową. Mój adres e-mailowy mirodairy77@gmail.com