poniedziałek, 29 czerwca 2009

ZIELAKI



Z Jackiem Zielińskim spotkałem się jakieś trzy tygodnie temu w jego domu w Tarnobrzegu. Sprawa była o tyle prosta, że bardzo dobrze znam się z jego synami – Maćkiem i Tomkiem, a moja mama i chrzestna od najmłodszych lat z jego żoną. Wiadomo - Tarnobrzeg.

Z Maćkiem chodziliśmy do tego samego liceum, dostaliśmy się na te same studia w Krakowie (Maciej - niezapomniana pozycja numer 1., ja 63.). Dzięki mnie Maciek trafił na łamy któregoś z listopadowych "Przeglądów Sportowych" (mecz z Arką, 0:0), gdy polonijna dwójka z "PS" pospiesznie szukała czegoś do „lupy”, czy jakiś tam rameczek. Było więc o synu, który pierwszy raz przyjechał obejrzeć zespół ojca.

Wspólnie z Maćkiem od dawna utrzymujemy, że za kilka lat "będziemy razem trząść polską piłką”. Wciąż w to wierzymy (wierzymy?). Tomek z kolei kończy liceum i poszedł w trochę inną stronę - robi hip hop.

Dzięki temu dobrze znam „background” kariery JZ. Sam, jako mały smyk stałem w kolejce do niego po autograf (miałem ich kilka!). To były czasy, w których walczyłem też z nienośnymi dziećmi z Sikorskiego o koszulkę, uprawniającą do podawania piłek na meczu Pucharu Polski z Cracovią Kraków (1:0? dzięki bramce Andrzeja Białka z karnego? ktoś pamięta?); czasy, w których Paweł Kapsa, jako 16-letni bramkarz KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, na turnieju halowym w Tarnobrzegu, robił zakłady z Wojciechem Małochą. O co się zakładali się piłkarze KSZO? Chodziło o mnie. Spróbujcie zgadnąć.

Na Małochę i Kapsę spuśćmy na razie zasłonę milczenia. W moim zeszycie z autografami znalazły się bowiem jeszcze lepsze kwiatki. Jak dwóch ówcześnych piłkarzy Siarki, którzy kilka lat później rozwozili już po mieście pizzę i z pudełkiem w rękach zadzwonili kiedyś do moich drzwi. Inny – sześć lat później podbijał do mojej obecnej dziewczyny. Tak to się niestety kończy. Z Jackiem Zielińskim było trochę inaczej. Jego autograf po latach ma swoją wartość.

Rozmowa:

Lata 70. Pański ojciec jest kierownikiem Siarki Tarnobrzeg, jej trenerem - stawiający pierwsze kroki w zawodzie Orest Lenczyk, a pan, jako dziecko, kopie z nim piłkę. Prawda czy fałsz?

Prawda. Ciągle kręciłem się wtedy przy zespole, gdy Siarka wchodziła do drugiej ligi, jeździłem na mecze. Zawsze byłem więc blisko piłki, od najmłodszych lat miałem szansę tym trochę przesiąknąć. Pamiętam, że jako mały chłopak byłem na przykład na zgrupowaniu w Nowej Dębie, ale surowy pan Lenczyk na szczęście patrzył na mnie, małego Zielińskiego, przychylnym okiem. Na tamten okres datują się więc początki mojej znajomości z dzisiejszym nestorem polskich szkoleniowców. A pan Orest dziś wspomina z sentymentem fakt, że kręciłem się wtedy na jego treningach. Teraz, po latach, możemy spotkać się już na ławce trenerskiej, wspólnie jadąc na tym samym trenerskim wózku.

Lata studiów na warszawskim AWF i karty z Bońkiem?

Wesołe czasy. Faktycznie tam poznałem Zbyszka. Ja studiowałem dziennie, on zaocznie. To były czasy słynnej afery na Okęciu i jego dyskwalifikacji. Boniek był wtedy poza kręgiem profesjonalnego futbolu, odstawiony na żądanie opinii publicznej i mediów. W tym czasie miał więc sporo czasu, by nadrabiać zaległości na uczelni. Byliśmy blisko na obozie żeglarskim, graliśmy też w karty. „Studenciki”, „naukowcy” – tak często wypomina się AWF trenerom, ale to nie do końca jest na miejscu, bo dzięki temu mamy akurat dogłębną wiedzę, potrzebną do trenowania. Tak się składa, że te lata dały mi akurat najwięcej jeśli chodzi o to, jakim trenerem dziś jestem. Późniejsza szkoła trenerów daje już tylko taki szlif, w przyśpieszonym trybie. A przecież my też graliśmy w piłkę, i to jak. To był sezon 1982/83 - jako AZS walczyliśmy o awans do drugiej ligi z Hutnikiem Warszawa, z Jerzym Engelem na ławce. Studiował z nami wtedy Ryszard Kuźma, który teraz w Lechu będzie moim asystentem, do niedawna trener Motoru Lublin. Później grałem jeszcze w Siarce, nawet w ekstraklasie na początku lat 90, choć to był jedynie epizod, piętnaście meczów, właściwie tylko jedna runda. Liga wyglądała wtedy jednak zupełnie inaczej niż w tej chwili, było więcej dobrych i klasowych piłkarzy. Dziś zdarzają się przypadki, że niektórych zawodników przychodzących do ekstraklasy trzeba uczyć podstaw. Z drugiej strony, kiedyś w lidze - mimo wyższych umiejętności grało się bardziej anonimowo. Nie można było zobaczyć tych meczów. Kiepskiej jakości, bo źle zmontowane, bramki leciały w telewizji. Dziś liga jest fajnie opakowanym produktem, ale słabszym sportowo. Choć wydaje mi się, że za kilka lat znów będziemy dobrą ligą europejską.

No i został pan trenerem. Niemal na samym początku trenerskiej kariery spotkał pan 13-letniego Pawła Strąka, któremu dał szansę trenowania w trzecioligowym zespole seniorów…

To było w Alicie Ożarów, klubie z województwa świętokrzyskiego, który trenowałem przez trzy lata. Klubie – trzeba to dodać - rozwijającym się w trybie przyśpieszonym i bardzo wesołym. Przebieraliśmy się w baraczkach, a po trzech latach, gdy już odchodziłem, stały tam murowane szatnie. Małe miasteczko, fajni, porządni ludzie. Był tam i Paweł, z którym miałem problem. Chłopak był piekielnie zdolny, ale miał tylko 13 lat. Nie odważyłem się dać mu szansy gry w trzecioligowej drużynie seniorów. Gdybym wrzucił go do tego młyna, chyba by mu kości poszły. Byłem wtedy temu pomysłowi przeciwny, ale chłopak trenował z seniorami, co i tak jest wyczynem fenomenalnym, bo radził sobie znakomicie. Od tego czasu nie spotkałem się z nikim tak zdolnym w tak młodym wieku. Błyszczał w reprezentacji szkoły w każdej dyscyplinie – lekkiej atletyce, koszykówce, piłce ręcznej. Karierę mógł zrobić jeszcze większą, ale po meczach Wisły Kraków z Lazio Rzym coś u Pawła się zahamowało.

Innym piłkarzem, którego talent objawił się tak wcześnie był Mariusz Kukiełka w Siarce, ale zbuntował się jego organizm, nadmiernie eksploatowany. Gdy miał 16 lat, wrócił z kadry juniorskiej z Wenezueli i Kolumbii i od razu zagrał w ekstraklasie z Ruchem Chorzów, przeciwko Jackowi Bednarzowi.

Debiut w ekstraklasie, Łęczna, Groclin, Polonia, teraz Lech. Zanim do tego doszło, uczył się pan zawodu w kilku mniejszych klubach. W Siarce Tarnobrzeg był pan Aleksem Fergusonem, odpowiadał w klubie za wszystko, a w wyśmiewanych przez całą drugą ligę Tłokach Gorzyce stworzyliście swoje Old Trafford – nikt z Gorzyc nie mógł wywieźć punktów.

W Siarce to była prawie misja niemożliwa, czasy, gdy już całkowicie wycofał się ze sponsorowania Siarkopol. Gdy w styczniu 1998 roku przyszedłem do trzecioligowego klubu, trwała reforma rozgrywek, spadało pół ligi, a po rundzie jesiennej strata wynosiła kilkanaście punktów do siódmego, dającego utrzymanie, miejsca. Nie mieliśmy sponsorów, nie mieliśmy nic. To były takie dzikie czasy. Było się omnibusem - organizatorem, załatwiało się wszystko. Musiałem sam ogarnąć wiele spraw. Paru znajomych wciągnąłem też wtedy do piłki. Na wiosnę zdobyliśmy 40 punktów, utrzymaliśmy się, stworzyliśmy zespół, który - mimo biedy - tak się zahartował, że po roku w tym samym składzie awansowaliśmy do drugiej ligi. Grając ofensywną, fajną piłkę, strzelając dużo bramek. To był wielki sukces, bo sztuką jest zrobić coś z niczego. W drugiej lidze mieliśmy akurat pecha. To był rok reorganizacji rozgrywek, sezon 1999/2000, grały 24 zespoły, aż osiem spadało bezpośrednio. To były chyba najcięższe rozgrywki w historii, a na ławce tylko kilku rezerwowych na krzyż. Do tego wyjazdy – do Szczecina, Gdańska. Nie udało się, spadliśmy. Murowanym kandydatem do spadku w drugiej lidze byliśmy też przez dwa lata w Tłokach. „Klub ze wsi” – jak nas pogardliwie nazywano – zalazł za skórę paru zespołom, przegrywała z nami cała czołówka. To była ogromna satysfakcja.

Był pan nauczycielem wychowania fizycznego. W środowisku nie brakowało komentarzy, że Zieliński - bezpośrednio ze szkoły - przeniósł się na trenerską ławkę.

Złośliwych ludzi nie brakuje, a prawda była inna. Moje wykształcenie i zawód - to trener piłki nożnej. Jednak pracując w niższych ligach mogłem też pracować w szkole. Zostałem poproszony, by w czyimś zastępstwie zająć się chłopakami. Ciekawie było. Sporo wyciągniętych wniosków, fajny kontakt z młodzieżą na poziomie szkoły średniej. Ta młodzież garnie się do sportu, ale nie ma go gdzie uprawiać. Tak było w mojej szkole. Teraz warunki się zmieniają, budowane są sale. Jednak najważniejsze są i lekcje w-fu w podstawówkach, one fizycznie kształtują młodzież. Tam zaczyna się ważny proces, lecz niestety właśnie wtedy zajęcia z wf prowadzą ludzie nieodpowiedni - nauczyciele innych przedmiotów, kompletnie pozbawieni wiedzy na ten temat. Praca w szkole to był tylko epizod. Po Siarce i Tłokach przyszedł czas na pierwszą pracę w dobrze zorganizowanym, wypłacalnym klubie – GKS Bełchatów. Nie pozwolono mi długo pracować. Po kilku kolejkach zapadł wyrok: Zieliński dokonał złych transferów. A przecież dopiero co ściągnąłem do klubu Marcina Chmiesta oraz Łukasza Gargułę, za którym już wtedy jeździło pół Polski.

Jeśli Bobo Kaczmarek mówi, że wychował połowę polskiej ligi, to o kim w ten sposób mówi Jacek Zieliński? O Gargule i Chmieście?

Ja akurat nie będę mówił, że wychowałem połowę polskiej ligi, tych chłopaków tylko sprowadziłem. Uczciwie mówię, kto przeszedł przez moje ręce, ale bycie czyimś wychowankiem to już coś więcej. Widziałem i trochę pomogłem kilku zdolnym piłkarzom. Paweł Strąk w Alicie, Jacek Kuranty i Dariusz Papierz w Siarce. Ci chłopcy mieli smykałkę do piłki. Idąc dalej, w Łęcznej Grzegorz Bronowicki, Sebastian Szałachowski, Mariusz Pawelec – ci chłopcy poszli przy mnie do góry. Do Piasta Gliwice ściągnąłem Adama Banasia, był Tomek Podgórski - tyle, że on aż do tej pory nie wykorzystał swojego dużego potencjału. Wojtek Skaba w Odrze. Dopiero w Groclinie/Polonii było już trochę inaczej, bo moimi podopiecznymi byli już zawodnicy ukształtowani piłkarsko. Ale choćby takiemu Tomkowi Jodłowcowi zmieniłem pozycję, co też mu wyszło na dobre.

Przyczepiono panu łatkę człowieka, który trochę stoi na uboczu, nie udziela się w mediach. Skąd to wynika?

Nigdy nie ma problemu, by ze mną porozmawiać, ale nie zamierzam się lansować w mediach. Jeśli przez to coś tracę, to trudno. Nie muszę być w każdej gazecie - na siłę i bez przerwy. A są przecież tacy, którzy po otwarciu każdej gazety wyskakują codziennie ze szpalty. To nie dla mnie. Nie jestem też tym typem trenera, który załatwia sobie u dziennikarzy wywiady. Nigdy tego nie robiłem i nie mam zamiaru. Są trenerzy, którzy mają świetne relacje z dziennikarzami, taki Czesiu Michniewicz, fajny i wesoły chłopak, który ma inny niż ja styl bycia. Takie podejście czasami jest dobre, ale często w niego uderza. Teraz może się wyciszył, bo do pewnych spraw podchodzi już z dystansem. Żeby nie było – ja też cenię pewnych dziennikarzy. Są tacy, którzy robią profesjonalną i rzetelną robotę, choć jeden zalazł mi za skórę.

(Dużo więcej w lipcowym "Magazynie Futbol" )

9 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Dobry wywiad, tylko dlaczego urywa się w połowie?? :)

MichaU pisze...

Wreszcie coś zaczyna się dziać na tym blogu. Teksty i wywiadu coraz lepsze. Pozdr

k. pisze...

dobrze, ze chociaz bez nazwisk jesli o niektore tematy chodzi ;)

x

Banita pisze...

Przemek świetny wywiad! Serdecznie gratuluję. Będę stale zaglądał na Twój blog.

. pisze...

Dzięki ziomki i wielkie pozdro. Właśnie siedzę w McDonaldzie w Poznaniu, bo robiłem tu taki wywiadzik. Jeden już mam, z drugą osobą może się uda po południu. O tym jak wyglądało przeprowadzanie pierwszego napiszę na blogu, gdy on wyjdzie w kolejnym numerze "Futbolu", a ja też wrzucę go na bloga. A było wyjątkowo zabawnie. Piwko o ósmej rano z legendą.

gala® pisze...

Piwko z rana jak śmietana. Najlepsze na ból zęba jak i na wszystkie inne dolegliwości!

mezo pisze...

i tak, mimowolnie, stałem się bohaterem przemkowego bloga:) Dziękuję za uczynienie mnie sławnym Przemo;) Forza Lazio

Joanna Zadrożna pisze...

Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.

Mateusz Domański pisze...

Bardzo ciekawy wpis. Jestem pod wrażeniem !