poniedziałek, 28 lutego 2011

GRZEBANIE W PIŁKARSKIM SZMATEKSIE



W sezonie 2010/2011 kluby ekstraklasy przetestowały łącznie 290 piłkarzy. Zatrudnienie znalazło tylko 40.

Przez całą zimę trenerzy i dyrektorzy sportowi grzebią w ofertach od menedżerów, jakby szukali swetrów w szmateksach, które można przeprać i jeszcze założyć. Niektórych piłkarzy zapraszają, każą skakać na trampolinie, rzucają piłkę, nakazują grać. Inni muszą przetrwać w zawiei śnieżnej. Najważniejsze to być, dotrzeć. Dla wielu z nich jeżdżenie po testach to przecież prawie jak drugi zawód. Krążą po kontynencie jak nomadowie, szukający pracy. Uważnie przyglądają im się dyrektorzy. A w Polsce przetestować można wszystko, co się rusza...

"Kalejdoskop piłkarskich przebierańców"
("Magazyn Sportowy" Przeglądu Sportowego, 12.02.2011)

Latem ubiegłego roku do Lechii Gdańsk przyjechało czterech Nigeryjczyków. Oficjalna witryna klubu zamieściła ich CV, którymi piłkarzy reklamował menedżer. Wszyscy mieli grać w nigeryjskiej ekstraklasie. I to jak! Benjamin Ifeanyi Ede w barwach Ocean Boys miał rozegrać 161 meczów i strzelić 123 gole. Colinns Chukwumaobim Nwaneri w 189 spotkaniach miał zdobyć szokującą liczbę bramek – 142.

Piękne rekordy, ale jak ustalił "Magazyn", obaj pół roku wcześniej podczas testów w szwajcarskim Neuchatelu Xamax występowali jako 19-latkowie. W lidze Nigerii musieliby zatem grać, odkąd ukończyli przedszkole… Najlepszym snajperom polskiej ekstraklasy strzelenie tylu goli zajmuje przecież przynajmniej 10 lat. Oivind Henrik, dziennikarz prowadzący serwis westafricanfootball.com, też ma wątpliwości: "Z tego, co udało mi się ustalić, oni w żadnym sezonie nie strzelili dwucyfrowej liczby bramek w lidze". Ot, drobna pomyłka.

Nie mniej efektownie wyglądała na papierze pozostała dwójka. Lewy pomocnik, przedstawiany jako Ismaila Alamin, ze swoim CV mógłby kandydować do miana najskuteczniejszego skrzydłowego świata, gdyby tylko zdobycie aż 91 bramek w 148 spotkaniach było prawdą. Czwartego z podróżującej po Europie gromady piłkarskich nomadów, Ariyo Dapo, reklamowano jako lewego obrońcę z Fame FC. Szkopuł jedynie w tym, że taki klub nie tylko nie gra w nigeryjskiej ekstraklasie, ale w ogóle... nie istnieje. Po kilku dniach Nigeryjczyków ciupasem odesłano do domu.

Jeśli jednak Paryż jest mekką artystów, Mediolan projektantów mody, to Gdańsk widocznie zapragnął zdobyć sławę miejsca, w którym sprawdza się wiarygodność CV przyjeżdżających Nigeryjczyków. Działacze Lechii, niezrażeni wpadką, postanowili zatem jeszcze raz spróbować wyłowić w ofertach menedżerów niedostrzeżoną przez innych piłkarską perełkę. Ostatnio na treningach zjawił się niejaki Simone Agana, podobno z Kwara United. Niestety, nigdy w tym zespole nie grał...

Podczas gdy działacze ciągle z ufnością dziecka przyjmują oferty obrotnych menedżerów, piłkarze z ich własnych klubów jakby mocniej stąpają po ziemi.

– Żaden kozak na testy nie jeździ. Trzeba to sobie głośno powiedzieć i nie zapominać o tej regule – kiwa głową jeden z piłkarzy Legii, który takich asów widział już setki. Testowanym najtrudniej też przychodzi przekonać do siebie przyszłych kolegów z zespołu. Świadomość, że będzie się trenować tylko przez kilka dni, nie pomaga przyjezdnemu w zawieraniu nowych znajomości. A poza tym nikt przecież nie odda nowemu w prezencie miejsca w składzie.
Zaraz po przyjeździe testowany piłkarz dostaje zatem koszulkę i pokój w pobliskim hotelu, ale obdarowywany jest też na co dzień w szatni nieufnymi spojrzeniami, którym czasem towarzyszą szydercze uśmiechy. Wykazanie się i umiejętność odnalezienia się w takiej sytuacji jest trudna, bo nowi koledzy zaglądają testowanemu piłkarzowi nawet do talerza. Zawodnicy Legii przecierali oczy ze zdumienia, gdy Chińczyk Dong Fangzhuo przed treningiem jadł na śniadanie kiełbaskę, fasolę i jajko sadzone. A potem, dla poprawienia smaku, rogaliki z nutellą. I miał siłę ruszać się na treningu.

Przeciwko testowanym jest też niekiedy natura. Trudno o prezentowanie umiejętności piłkarskich podczas burzy śnieżnej, a przy takiej pogodzie musieli wykazać się wnikliwie obserwowani przez Legię Brazylijczycy, Słowacy i Bośniak.

Kupowanie piłkarzy to biznes i często dochodzi tu do kolizji różnych interesów. Trener chce tego gracza, dyrektor sportowy innego, a prezes też ma swojego faworyta.

Poskacz z trampoliny
Gdy latem ubiegłego roku Legia testowała kilku piłkarzy, trener Maciej Skorża chciał zrezygnować z nich już po pierwszym dniu. Dyrektor sportowy Marek Jóźwiak, optując za mniej brutalnym potraktowaniem menedżerów oferowanych piłkarzy, zatrzymał jednak zawodników na kilka dni w Warszawie. A było też tak, że sam się zajął testowaniem kandydatów. W dość nowatorski sposób. Jednemu z testowanych dyrektor Jóźwiak zorganizował mianowicie zajęcia ze skoków na... trampolinie. Przerażony Ukrainiec pytał, czy na pewno z dyrektorem wszystko w porządku. A Jóźwiak podobno chciał po prostu sprawdzić, czy piłkarz ma sprawne obie nogi. Sam też przeprowadzał z piłkarzem zajęcia indywidualne.

Dociekliwość w trakcie testów jest oczywiście jak najbardziej zresztą wskazana. Bo wtedy na przykład wychodzi na jaw, że zawodnik – w przeszłości w orbicie zainteresowań reprezentacji – ma wyniki wydolnościowe na poziomie piłkarskiego emeryta. Tak to ostatnio było w jednym z czołowych klubów ekstraklasy.

Wielu z piłkarzy szukających klubu krąży po orbicie przez wiele miesięcy i długo nie potrafi pokonać tego pierwszego etapu na drodze do zatrudnienia – testów. Dla niektórych posiadanie statusu testowanego piłkarza to prawie jak drugi zawód. Senegalczyka Mouhamadou Falla przegoniły gdzie pieprz rośnie nie tylko Legia, Polonia Bytom i Jagiellonia, ale też dwa kluby pierwszoligowe, po jednym drugoligowym i trzecioligowym. Niesamowite dzieje tego senegalskiego piłkarza mogłyby posłużyć za scenariusz filmu zatytułowanego "Skazany na testy", gdyż na przyjazd do Polski zapożyczył się u swojej rodziny.

Dwa miesiące testów
Rekordzistą kraju ostatnich lat jest jednak nasz rodak – bramkarz Przemysław Kazimierczak, przez kilka lat praktykant w Boltonie Wanderers. Odkąd wrócił do kraju, wędruje od klubu do klubu. Przez pół roku nie mógł znaleźć pracy i oblał testy w ośmiu klubach.

– Przyznaję, że miałem tego już po dziurki w nosie. W jednym klubie słyszysz, że jesteś za słaby, w innym, że za młody albo chcesz za dużo pieniędzy. Przyszedł w końcu moment, gdy chciałem rzucić granie w piłkę. Pomyślałem, że jak nie znajdę sobie klubu, to poszukam zwykłej pracy. Najtrudniejsza była świadomość, że za chwilę znów czeka mnie kolejna podróż, że znów gdzieś trzeba się komuś pokazywać, że znów będę oceniany. Łącznie na tych testach spędziłem pewnie jakieś dwa miesiące – oblicza Kazimierczak i wymienia przystanki swojej futbolowej pielgrzymki: Śląsk Wrocław, KSZO Ostrowiec, Warta Poznań, Górnik Łęczna, Odra Wodzisław, ŁKS Łódź, Górnik Zabrze, Podbeskidzie Bielsko-Biała, Olimpia Grudziądz. Po Polsce podróżował pociągiem lub autobusem, ale pieniądze za bilety zwróciły mu tylko dwa kluby. W końcu do pracy przyjęła go Flota Świnoujście.

Grzebanie w szmateksie
Radość z wyłowienia czegoś wartościowego w podesłanym wagonie piłkarskich przebierańców przypomina satysfakcję z udanego zakupu na posezonowej wyprzedaży. Okazji jest bez liku, bo opróżnianie klubowych "magazynów" z członków "Klubu Kokosa", graczy niepotrzebnych, trwa przez cały rok na całym świecie, stąd ogromny ruch w interesie. Testy piłkarskie bardziej przypominają jednak grzebanie w tekturowym pudle w podrzędnym szmateksie niż wyprzedaż ciuchów od Armaniego. Tym większa chwała dla tego, kto w tym stosie potrafił coś godnego uwagi wyłowić. Na znalezieniu ciekawego okazu swoją dyrektorską pozycję zbudował właśnie Jóźwiak, który przyjął do pracy wypatrzonego w meczu bezrobotnych Moussę Ouattarę. Problem w tym, że uwierzył w swoją szczęśliwą rękę i popadł w fatalną namiętność tracenia czasu na przyglądanie się stadom piłkarskich nomadów.

Jedno trafienie w testowym piłkarskim totolotku zaliczyła Lechia, zarażona w następstwie potrzebą sprawdzania bezwzględnie największej liczby piłkarzy w lidze w ostatnich miesiącach (aż 34). Trzeba jednak przyznać, że gdańszczanom wpadł w ręce najlepszy piłkarz z tych 280, krążących od maja po Polsce, czyli Abdou Traore. Powiodło się też Jagiellonii (Tomasz Kupisz). Zwykle jednak poszukiwaniom skarbów towarzyszy mniej szczęścia, a częściej z rąk menedżerów, jak królika z kapelusza, wyciągnie się reprezentanta WKS zarażonego żółtaczką, co przed laty udało się Legii.

– W tym obwoźnym cyrku jest tak dużo menażerii, że cały problem polega na tym, żeby to jakoś przesiać. Menedżer myśli bowiem tak: "Mam piłkarza, wyślę go wszędzie, zwiększę sobie szansę, że gdzieś to wypali". Testy nie są najlepszą formą przyglądania się piłkarzom, lecz kłopot polega na tym, że lepszej nikt dotąd nie wymyślił – ocenia były dyrektor sportowy Wisły Kraków, Jacek Bednarz. Trzeba jeszcze tylko z tego umieć skorzystać... Bo zanim Takesure Chinyama wprowadził zamęt do polskiej ligi, nie przekonał do siebie trenerów warszawskiego klubu podczas meczu kontrolnego i został odkupiony dopiero z Groclinu.

Przebieraniec z Gwinei
Testy zawsze odbywają się po sprawdzeniu kandydatur. A przynajmniej powinny. Do klubów, w których nie działa profesjonalna sieć skautingu, przyjechać może bowiem praktycznie każdy. Latem do Zagłębia Lubin zaproszono Gwinejczyka Sonny'ego Doumbouya na podstawie jego CV z internetu. Jak się okazało, mocno nad nim popracował. Sfałszował również informacje w Wikipedii i w sieci zamieścił bardzo słabej jakości filmik ze swoimi rzekomymi popisami strzeleckimi. Prawdopodobnie w rzeczywistości to zdjęcia Souleymane Oulare, legendarnego gwinejskiego napastnika z lat 90. (po zakończeniu kariery był głównym bohaterem afery w Belgii, dotyczącej wyzyskiwania nielegalnych imigrantów z Afryki), bo na żadnym ze zbliżeń nie widać twarzy Doumbouya.
Oszustwo było jednak szyte grubymi nićmi, bo piłkarz twierdził jeszcze, że grał w Colorado Rapids i wicemistrzu Chorwacji. Gdyby podawał się tylko za najlepszego strzelca ligi gwinejskiej – nikt nie potrafiłby takiej informacji zweryfikować. A tak przebierańca łatwo złapano na oszustwie i po kilku dniach przegoniono.

Nie tylko naszych klubowych włodarzy udaje się czasem nabrać. Doumbouy to też mały pikuś w rankingu hochsztaplerów, w porównaniu z Alim Dia. 30-letni Senegalczyk zdobył sławę najgorszego piłkarza w historii Premier League. A dostał się do niej dzięki oszustwu i niewiarygodnie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. W 1996 roku Senegalczyk – na co dzień gracz klubów z niższych lig francuskich – nie przekonał do siebie nikogo podczas testów w Bournemouth i Gillingham, zaczepił się więc w Blyth Spartans. I pracował nad sposobem dostania się do Premier League. W sfałszowanym CV napisał, że ma na koncie 13 meczów w reprezentacji Senegalu i jest kuzynem słynnego George'a Weaha.
Głos zdobywcy "Złotej Piłki" zabrzmiał też pewnego dnia w słuchawce telefonu menedżera Southampton Graeme'a Sounessa. Rekomendacja napastnika Milanu wystarczyła, by Dia zaproponowano w angielskim klubie miesięczny kontrakt. Zbieg niesamowitych okoliczności – odwołano mecz rezerw, w którym miał zaprezentować się Senegalczyk, kontuzje w spotkaniu Premier League – spowodował, że Dia wszedł na boisko. Przy aplauzie kibiców, oczekujących fantastycznego debiutu wspaniałego kuzyna George'a Weaha. Z każdą sekundą 50-minutowego występu prawda o oszuście coraz okrutniej wychodziła na jaw i został zmieniony na kwadrans przed końcem meczu. Okazało się też, że do Sounessa dzwonił z pochwałami pod adresem Dia agent przebierańca. Natychmiast po meczu kontrakt z Senegalczykiem rozwiązano, ale mógł on w CV teraz już śmiało pisać, że grał w Premier League...

– Testy zwykle odbywają się po wcześniejszym zasięgnięciu informacji. Ale jeśli agent lub jego klient wyglądają bardzo podejrzanie i nieprofesjonalnie, najlepiej od razu zerwać znajomość. Kiedy pojawia się facet, z którym czasem zrobisz dobry interes, a czasem zły, a który ma tendencję do opowiadania głupot, to trzeba tylko na takiego szczególnie uważać. W tym biznesie można kogoś zrobić w konia, ale tak naprawdę tylko raz – kiwa głową Bednarz, ale mówi też, że warto próbować.

– Nie zawsze przyjeżdżają słabi zawodnicy. Bywa też tak, że testowani piłkarze to po prostu bardzo dobry towar, bo gdzieś akurat trwa wyprzedaż. Na świecie jest dużo grających zawodników, a my mamy tę przewagę, że jesteśmy w Europie. Junior Diaz przyleciał z Kostaryki do Polski, bo nie miał lepszych ofert z Zachodu. Powiedziałem mu: "Jak tu będziesz najlepszy, to pójdziesz dalej". I poszedł do Club Brugge.

Zdeterminowany Diaz
Z Diazem udał się krakowskiej Wiśle strzał w dziesiątkę na testowej strzelnicy. A mogło w ogóle zabraknąć obiektu do testowania.

– Wystarczyło na niego spojrzeć, żeby dostrzec, jak bardzo był zmęczony. Powiedziałem mu więc tylko: "Jezu, Junior, jak dobrze cię widzieć!" – śmieje się na to wspomnienie Bednarz, który trzy lata temu zaprosił Diaza na piłkarskie testy. Nie wiedział tylko, że zafunduje zawodnikowi 36-godzinną podróż po świecie! Kostarykanin dwa razy lądował w Hiszpanii, gdzie trenowała Wisła. Za pierwszym razem, mimo interwencji ambasadora Kostaryki na lotnisku w Madrycie, celnicy odesłali piłkarza z powrotem do Ameryki Środkowej. Brakowało wizy, a spór zakończył się złośliwą deportacją. Diaz leciał więc z powrotem do Kostaryki, gdy na skutek akcji dyplomatycznej w hiszpańskim MSZ otrzymał zgodę na powrót… Wylądował, kupił bilet powrotny, wykąpał się i po 120 minutach ponownie udał się w podróż przez Ocean Atlantycki. Mijała 36. godzina tułaczki, gdy znów zjawił się w Hiszpanii na nieszczęsne piłkarskie testy…

– Gdy wylądował, powiedziałem mu: "Słuchaj, Junior, masz dziś wolne. Odpocznij, wyśpij się. Jutro po południu weźmiesz udział w rozruchu i zaczniesz testy". On tylko spojrzał na mnie, a miał za sobą półtorej doby w powietrzu: "Chcę iść na trening. Przyjechałem tu na testy i bardzo chcę je zdać. O której jest trening?" – podsuwa mi zegarek. "Wyśpię się w dwie godziny i po południu jestem na treningu". Spojrzałem na niego i pomyślałem: – Oho! Ciekawy zawodnik... Próbowałem go przekonać, nie wierzyłem, że wstanie. Ale Kostarykanin rzeczywiście zjawił się na treningu, drugiego dnia też, a kolejnego zagrał w sparingu z FC Basel. I to jak! Był jednym z najlepszych na boisku, nawet strzelił gola! I taki zawodnik testy zdał. Ale czy mogło być inaczej? – pyta retorycznie Bednarz.

Wisła – jak się miało okazać – zrobiła świetny biznes na zdeterminowanym Kostarykaninie. Piłkarza, pozyskanego z wyprzedaży i niecodziennych testów, sprzedała po 2,5 roku za 3,2 miliona złotych. Ale rzadko kiedy na testowanych zawodnikach udaje się zrobić złoty interes. Zazwyczaj pieniądze przepadają, na lotnisku pojawia się słaby piłkarz, a po nim pozostają tylko złość trenera, rachunki do zapłacenia i fatalne wspomnienia. A testy kosztują. Nieraz kilka tysięcy złotych. Koszty znacząco idą w górę, gdy przytrafiają się odwołane loty. Płaci za to klub, jeśli sam wybrał gracza na podstawie obserwacji. Bilety lotnicze to sprawa menedżera zawodnika w przypadku, gdy to on zaproponował piłkarza klubowi. Klub ponosi wtedy tylko koszty zakwaterowania i wyżywienia. Kluby też mogą ich uniknąć, jeśli piłkarz przyjeżdża na testy podczas przedsezonowego zgrupowania drużyny i zamieszkuje w pokoju, który stoi pusty. Przyglądanie się zawodnikowi zwykle trwa kilka dni, czasami piłkarz weźmie udział w sparingu. Gorzej jeśli "diamencik" nieco się zasiedział, z drużyną trenuje przez kilka miesięcy w Polsce i nie za bardzo chce się ruszyć…

Z polecenia ginekologa
Tak było z Kelechim Temple Omeonu. Nigeryjczyk kilka lat temu przyleciał do Krakowa. Trenerowi Wisły polecił go nigeryjski ginekolog Anthony Egwuatu, pracujący w Łodzi. Rodak lekarza długo nie potrafił przekonać do siebie szkoleniowców Białej Gwiazdy. Cztery miesiące czekał na wizy i decyzję. Aż w końcu się powiodło! O angażu zadecydowały trzy gole strzelone reprezentacji Podhala. Nie wiadomo tylko, czy ktoś masywnego Nigeryjczyka przebadał. Cierpiał podobno na paskudne schorzenie stóp, które utrudniało chodzenie, bieganie, nie mówiąc już o strzelaniu na bramkę. Do dziś to najsławniejszy zwycięzca testów w polskiej ekstraklasie!

Ale jeśli wszystko ma się rozstrzygnąć w trakcie testów, o pomyłkę nietrudno. Dostrzeżenie perełek jest o tyle trudne, że podróżujące po Europie stada piłkarskich miernot zwyczajnie rozmywają uwagę. Łatwo wtedy przeoczyć zawodnika rzeczywiście utalentowanego.

Parę lat temu na sprawdzianach w Dyskobolii przebywał Nenad Milijas, wówczas nastolatek z FK Zemun Belgrad. Zagrał w sparingu podczas obozu w Austrii, spisał się dobrze, ale nie zgodził się na propozycję dalszych testów i wrócił do Serbii. Trafił do Crvenej Zvezdy, potem do reprezentacji kraju i za 3 miliony euro do angielskiego Wolverhamptonu.

Wielu trenerów o pewnych nazwiskach wolałoby pewnie nie pamiętać. Przecież zanim nastoletni Jakub Błaszczykowski przeszedł testy w Wiśle Kraków, przyglądali mu się też w ŁKS Łódź, GKS Bełchatów i Lechu Poznań. Wujek piłkarza Jerzy Brzęczek zabierał też swojego siostrzeńca na testy do Austrii i Szwajcarii…

Nie wzięli brata Woźniackiej
Jak widać, znane piłkarskie nazwisko nie zawsze robi wrażenie. Gdy przez Arkę przelewała się kolejna fala piłkarzy, do monotonnego zestawu wprowadzono brata Sholi Ameobiego z Newcastle (testów jednak nie zdał). Śląsk i Jagiellonia zaprosiły Marko Krasicia, brata gwiazdy reprezentacji Serbii i Juventusu Turyn. Wrocławski klub nie zdecydował się na zatrudnienie brata tenisistki Karoliny Woźniackiej. Bo rozpoznawalny członek rodziny i dobre CV z reguły wystarczają, by dostać się na testy, ale w walce o podpisanie kontraktu liczą się już tylko faktyczne umiejętności i wymagania finansowe.

Odstępstwa od tej zasady są jednak w Polsce na tyle częste, że nadal do klubowych drzwi pukają dziwne postacie z całego świata. Przyjeżdża zatem Brazylijczyk Helton z drugiej ligi chińskiej, Amerykanin o nazwisku Niziołek, który poprzednio kopał piłkę w Mołdawii, Senegalczyk Coly, grający w Abu Zabi, piłkarz Elsamni o korzeniach egipsko-japońskich, Argentyńczyk Melivillo i Serb Kosanović, którzy w swoich krajach dopiero co spadli do trzeciej ligi oraz amerykański bramkarz Chris Konopka z ligi irlandzkiej. Do tego całe gromady Białorusinów, Słowaków i Ukraińców. Ale skoro Polonia Warszawa zatrudniła napastnika Nikolicia, który zdobywał jedną bramkę na sezon w lidze serbskiej, i nadał się tu też Deleu, w Brazylii grający w czwartej lidze i handlujący na co dzień grochem, to faktycznie – czemu nie spróbować?

W ostatnim sezonie w ekstraklasie przetestowano ponad 270 piłkarzy. Zatrudnienie znalazło tylko 40 z nich. Reszta ruszyła dalej i będzie krążyć do skutku.

Brak komentarzy: