sobota, 28 stycznia 2012

MELIKSON: NIKOMU NIC NIE UKRADŁEM

www.demotywatory.pl po zdobyciu mistrzostwa przez Wisłę

W trakcie zgrupowania Wisły w Olivie rozmawialiśmy długo ponad godzinę. Skończyliśmy tuż przed godziną 22, gdy na Santiago Bernabeu wychodzili już piłkarze Realu i Barcelony. A że Melikson wraz Dudu Bitonem niczym rozfanatyzowani futbolem 10-latkowie już od kilku dni oglądali w tej hotelowej restauracji (jak w szkolnej świetlicy) wszystkie możliwe mecze, to Izraelczyk mocno przebierał nogami. Musieliśmy kończyć.

Tylko część naszej rozmowy zmieściła się w gazecie. Na inne wątki przyjdzie czas. Myślę, że to wywiad wyjaśniający najwięcej w sprawie jego gry w reprezentacji Polski. Wprawdzie to "SE" zrobił z nim pierwszą krótką rozmówkę od czasu zamieszania, ale dopiero w "PS" można było przeczytać o wszystkim (tak sądzę).

„Moje święte prawo”
(„Przegląd Sportowy”, 23.01.2012)

Zamieszanie z pana występami dla reprezentacji Polski to była gra pańskiego menedżera? Najpierw pan ogłosił taką decyzję, a potem się wycofał.

MAOR MELIKSON: To zabawne, że tak można pomyśleć. Czytałem też, że robię to dla promocji. Zapewniam, że pierwotną decyzję podjąłem sam, a ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że robię rzeczy tylko z serca. Słyszałem też, że błagam o polski paszport, co też nie jest prawdą, bo zanim przyjechałem do Polski, miałem polskie obywatelstwo i musiałem tylko ruszyć się po mój paszport. Tak się zastanawiam, czy ja naprawdę zrobiłem coś złego? Moja matka urodziła się w Polsce, to Żydówka z diaspory aszkenazyjskiej. Nikomu więc nic nie ukradłem, to było moje święto prawo. Mogłem wybierać.

Dostał pan ponad 100 sms-ów i maili, w których panu grożono lub nazywano zdrajcą Izraela?

Nie, to nieprawda. Być może takie opinie pojawiały się w internetowych komentarzach, ale nie dostałem ani jednego maila.

Przez całe zamieszanie schudł pan dwa kilogramy?

Nie. Jadłem normalnie.

Chciał pan odejść z Wisły?

To był bardzo trudny czas. Decyzja o grze dla Polski zbiegła się w czasie z kontuzją. I nagle wszyscy pomyśleli, że symuluję uraz i chcę odejść! To było najgorsze. Ludzie mogą bowiem mówić wszystko, ale to była już niewiarygodna bzdura. Gdybym tak postąpił, zaprzeczyłbym sobie, nie mógłbym nazwać się piłkarzem. Właśnie to zabolało mnie najmocniej, choć wiem, że ludzie mogli próbować łączyć pewne fakty.

Niektóre kluby próbowały pana nakłonić do odejścia z Wisły?

To akurat prawda. Pojawiło się wiele klubów, ale byłem kontuzjowany. Nikt nie weźmie piłkarza, który nie grał przez trzy miesiące. Pierwsze oferty pojawiły się już pod koniec sierpnia, ale to nie były dobre propozycje ani dla mnie, ani dla Wisły.

Mallorca?

Nie chcę wymieniać nazw, ale zainteresowały się mną bardzo duże kluby. Myślały o transferze w obecnym, styczniowym oknie. Kontuzja wszystko zatrzymała. Najbardziej żal było mi tego, że ją złapałem, gdy akurat byłem w bardzo wysokiej formie. A tak, siedziałem w domu, w Jawne, i cierpiałem oglądając w telewizji mecze Wisły.

Co pan czuł, podejmując decyzję o grze dla Polski?

Stres. Wiedziałem już wtedy, że w Izraelu rozdmuchają sprawę. Miałem wyjść na konferencję prasową i ogłosić, że chcę grać dla Polski. Działo się jednak za dużo, nie byłem w stanie. Robert Maaskant zaproponował mi, że weźmie ten ciężar na siebie.

Nie podjął pan decyzji na 100 procent, ale ją ogłosił?

Nie, wtedy czułem to na sto procent. Dopiero po czasie zrozumiałem, że się myliłem. Doszedłem do wniosku, że kibice reprezentacji Polski zasługują na to, żeby grali dla nich zawodnicy, których myśli w stu procentach krążą wokół kadry. W moim przypadku było to nieco mniej. Wybrałem Izrael, bo powinienem grać tam, gdzie dorastałem.

Jak przebiegła zmiana decyzji?

Zimą spotkałem się z przyjaciółmi, porozmawialiśmy. Wtedy w gazetach pisano, że selekcjoner Izraela chce się ze mną spotkać. Postanowiłem więc to zakończyć, zanim zacznie się runda wiosenna. Wiedziałem, że w takim stanie będzie mi trudno grać dla Wisły. Polskę wciąż kocham i będę jej kibicował w czasie EURO 2012.

Zamieszanie pana zmieniło?

Nauczyłem się, żeby nie myśleć, że każdy jest moim przyjacielem. To pozory. Ale to dotyczy kilku osób. Niektórzy w Izraelu wypowiadali się o mnie niezbyt dobrze.

Był pan pierwszym izraelskim sportowcem, który musiał podjąć tak trudną decyzję?

Zdarzył się tylko jeden podobny przypadek. Z taką reakcją spotkał się Ralph Klein, który w Izraelu był legendą (jako trener koszykarzy Maccabi Tel Awiw zdobył Puchar Europy w 1977, prowadził kadrę Izraela na mistrzostwach Europy – przyp. red.), a potem niespodziewanie został trenerem koszykarzy Republiki Federalnej Niemiec (lata 1983-1985; poprowadził ich w mistrzostwach Europy 1985 – przyp. red). Uznano go zdrajcą w Izraelu, ludzie zastanawiali się, jak to możliwe. Przecież Holokaust, Niemcy, a on dla nich pracuje? Niedawno w Izraelu powstał nawet film, który o tym opowiada. Tyle że jemu przebaczono, bo był starszym człowiekiem. Media nie zaatakowały go tak mocno jak mnie. Bo mnie potraktowano jako łatwy kąsek, jak małego chłopca, z którym można zrobić wszystko.

Również poważne media?

Wszystkie. Ten wywiad też przetłumaczą. Znajdą jakiś fragment, wyciągną go z kontekstu i sprzedadzą w innym sensie. Jestem jedynie piłkarzem, a wtedy mówiły o mnie wszystkie telewizje i radia w Izraelu. Do mojego ojca wydzwaniali dziennikarze. W jednej z audycji na żywo wręcz eksplodował, gdy usłyszał od nich, że nie potrafił wychować syna patrioty. Wściekł się na antenie: „Kilka lat swego życia na służbę w wojsku poświęcili dwaj moi synowie i córka, a ja sam służyłem 40 lat w izraelskiej armii, dostawałem medale i wyróżnienia!". Dziennikarza zamurowało. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.

Zmienił pan podejście wobec dziennikarzy? Obawia się pan ich pytań?

Rozumiem ich pracę, ale padało za dużo pytań, na które nie znałem odpowiedzi. Uważam, że nikt nie może mnie oceniać, jeśli nie znajdzie się w podobnej sytuacji.

Ile zostało ze starego Meliksona?

Jestem znów taki, jak przed kontuzją. Szybki, precyzyjny.

Gra w Wiśle wciąż pana zadowala?

Gdy wracam do Izraela, przyjaciele pytają mnie, czy chciałbym zmienić klub, a ja im tłumaczę, że Wisła to wielki klub. Grałem w dużych klubach Izraela, ale Wisła to inny poziom. Wyższy. Uwielbiam ten hałas na jej trybunach, na stadionach w Polsce. Cieszę się tu grą. W Maccabi Hajfa czy Beitarze nie było tylu fanów, organizacji, brakowało tego zainteresowania mediów. Jedno jest pewne – nigdzie się nie spieszę. Mogę tu zostać nawet dziesięć lat.

A jeśli okaże się, że nigdy w życiu nie będzie pan miał okazji zagrać w Lidze Mistrzów, poczuje pan rozczarowanie?

Byliśmy tak blisko ostatniego lata. Chociaż mówienie, że zabrakło nam trzech minut, aby awansować do Ligi Mistrzów, brzmi zabawnie, bo mecz w Nikozji był tak jednostronny, że nie powinniśmy tak mówić. Piekielnie mocny zespół.

Ale jest pan rozczarowany czy nie?

Mam 27 lat. Zaprezentowanie tego, co umiem, zajęło mi bardzo dużo czasu. Moja kariera była opóźniona o kilka lat. Jeśli dziś coś czuję, to jest to tylko żal, że nie trafiłem do Wisły w wieku 21 lat. Wprawdzie zdaję sobie sprawę, że zostało mi niewiele czasu, ale podoba mi się to miejsce. Lubię prezesa, Stana Valckxa, który mnie ściągnął, moich kolegów, kibiców. Ale oczywiście, jakby zdarzyła się bardzo dobra oferta – przede wszystkim dla Wisły, a potem dla mnie, to bym ją rozważył.

Dlaczego wspinaczka zajęła panu aż tyle czasu?

Błędy, błędy. Teraz wielu moich izraelskich przyjaciół przyjeżdża do Polski i tu się rozwija. Cieszy mnie to. Ja miałem kiedyś taki turniej na Ukrainie, gdzie wybrali mnie najlepszym zawodnikiem i strzelcem turnieju. Dostałem oferty z naprawdę dużych klubów (najprawdopodobniej chodzi o Szachtar Donieck – przyp. red.), ale uznałem, że lepszy wybór to Maccabi Hajfa, który szykował się do Ligi Mistrzów.

To nie było to?

Miałem 21 lat i dostawałem po 10-15 minut. Brakowało mi cierpliwości. Zapytałem w
końcu trenera, czemu nie gram. Odpowiadał: „Będziesz na szczycie, będziesz grał dużo w wieku 27 lat". Mówiłem mu: „To niemożliwe, chcę grać!". Miał rację, mam 27 lat, jestem na szczycie, ale pozostał żal. Powiem tak: umiejętności miałem zawsze. Niestety gorzej było z moją głową.

Jednak w czerwcu bierze pan ślub. Trochę się zmieniło.

Zapraszam 600 gości, ale to i tak niewiele. Ostatnio byłem na ceremonii u piłkarza z 1200! W Izraelu zapraszamy przyjaciół rodziny, kolegów siostry, znajomych brata, matki, ojca. Będą piłkarze, z którymi grałem, trenerzy, koleżanki z pracy mojej narzeczonej. Żenię się dopiero za pół roku, a całą przerwę w treningach spędziłem w biegu! Dopinałem wszystkie szczegóły, nawet piosenkarza, no i okazało się, że większość ma wolny dzień dopiero za rok. W końcu wybrałem Mosze Peretz, w Izraelu to taki sławny piosenkarz pop. To wszystko jest szalone, nie ogarniam tego. Mam radę: nie żeń się, to zbyt drogie!
Rozmawiał w Hiszpanii Przemysław Zych

Brak komentarzy: