
„Przypadki Łukasza Załuski”
(Magazyn Futbol, marzec 2010)
CZYTAJ TEŻ:
Serbskie marionetki, czyli piłkarze w mackach mafii i podstawionych dziewczyn
"Kokosanki, Kokosanki", czyli WALKA GIGANTÓW: Polakow kontra Łazarek
Mirek Okoński opowiada jak przegrał życie z uśmiechem na twarzy...
ZYCH: Całe życie miałeś pecha, ale na koniec uśmiechnęło się do Ciebie szczęście – jesteś w Celticu Glasgow. Możemy tak powiedzieć?
ZAŁUSKA: To, co mam zawdzięczam temu, że się nie poddałem, że pracowałem dwa razy więcej niż reszta, i to nawet wtedy, gdy mnie odstrzelili i wysłali do rezerw Korony Kielce. Ale widocznie tak musiało być. Tyle, że ja nie żałuję niczego, co się wydarzyło. Mam teraz kochającą rodzinę, jestem w wielkim klubie.
Pech polegał też na tym, że na swojej drodze spotykałeś nieodpowiednich ludzi.
Rzeczywiście do pewnego momentu tak było. Na przykład Veselina Djokovicia. Byliśmy dobrymi kumplami, wynajmowaliśmy wspólne mieszkanie w Kielcach, podczas gdy moja żona była w Białymstoku, a jego rodzina w Serbii. Któregoś razu Veselin chciał kupić ode mnie samochód, nie miałem nic przeciwko. Szybko się dogadaliśmy, wziąłem pierwszą ratę. Jednak nie spisaliśmy umowy, bo to przecież był kumpel. Zapłacił mi dziesięć tysięcy, a resztę miał później. Któregoś dnia powiedział: - Załucha, syn mi się w Serbii rozchorował, muszę jechać, przysięgam na jego życie, że za tydzień jestem! No i już nigdy w życiu nie zobaczyłem ani jego, ani pieniędzy. A samochód był żony, był jej pierwszym takim prawdziwym autem. Ale nie o tym pewnie mieliśmy rozmawiać...
No właśnie - chodziło raczej o sytuacje, które spowolniły karierę piłkarską.
Gdy byłem piłkarzem Legii, to miałem zostać wypożyczony do Polonii Warszawa. Wszystko było dograne, ale w ostatnim dniu okienka transferowego Polonia wyrzuciła mnie z klubu. Za co? Za to, że przyznałem się, że byłem kibicem Legii. Praktycznie zostałem na lodzie. W ostatniej chwili przygarnęła mnie Legia. Wróciłem więc do szatni Legii, przebieram się z chłopakami, wchodzi trener Dariusz Kubicki i nie wiedząc o tym wszystkim, zaskoczony mówi: - O, a co ty tu robisz? Mówię: - Wróciłem.
W Koronie Kielce to w ogóle niewiele poszło tak jak miało, miałeś jedną dobrą rundę, kilkanaście meczów w lidze, i właściwie tyle.
Był początek listopada. Pojechałem na mecz rezerw, którym zostało tylko jedno spotkanie do końca rundy jesiennej. Tyle, że w meczu dostałem czerwoną kartkę… Musiałem pauzować dwa spotkania, a następna kolejka była dopiero w kwietniu… Stałem się bezużyteczny dla klubu na sześć miesięcy przez głupi przepis PZPN-u. Nie pozwalał on na grę w pierwszym zespole aż do momentu, gdy się nie odcierpi kary w rezerwach. Byłem więc członkiem pierwszego zespołu, a musiałem pauzować w rezerwach. Totalny bezsens… Dla Ryszarda Wieczorka i trenera bramkarzy, Piotra Wojdygi, których nie byłem ulubieńcem, była to więc dobra okazja, żeby mnie skasować. I skasowali, wyrzucając do rezerw. Z perspektywy czasu mogę im tylko podziękować – jako niepotrzebny klubowi zawodnik rezerw odszedłem do Szkocji praktycznie za darmo.
Czas spędzony w rezerwach – po prostu szkoła życia?
Nigdy nie odpuściłem. Indywidualnie trenowałem z Robertem Dziubą. Rezerwy trenowały na dramatycznych boiskach, a ja gdzieś z boku, w rogu boiska. Byłem chodzącym kłębkiem nerwów. I dlatego dziękuje Robertowi, że okazał dla mnie tyle cierpliwości. Dzięki temu doszedłem do formy i przygotowałem się do testów w Dundee United. Ale gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że trafię do Celticu, uznałbym go za szaleńca... To był ciężki okres także dlatego, że w tym czasie w Kielcach panował wielki boom na piłkę. Na każdym meczu był pełny, nowy stadion, transmisje w telewizji, światła, piękna otoczka, a człowiek siedział na ławce albo na trybunach. A następnego dnia w południe trzeba było już zasuwać w meczu rezerw z Piaskowianką Piaski na starym stadionie przy ulicy Szczepaniaka w Kielcach... Patrzyłem na to wszystko - siedmiu czy ośmiu kibiców na trybunach, nierówne boisko, zespół, który, niestety, nie rzucał na kolana - i tak się zastanawiałem: - Kurwa, czy to wszystko już zawsze tak będzie wyglądać?
Ale był moment, że w pierwszym zespole grałeś z Grzegorzem Piechną, piłkarzem nie do zdarcia.
Niesamowity napastnik, ale na treningach totalny dramat. Tyle, że przychodził mecz i „Kiełbasa” zawsze ratował nam dupę. Praktycznie, co mecz, to gol. Pamiętam jedno spotkanie w Pucharze Polski, z bardzo mocnym wtedy Groclinem. Byliśmy w drugiej lidze, a Piechna był lekko kontuzjowany i miał nie zagrać. Dzień meczem zdawał maturę z Arkadiuszem Kaliszanem, a po wszystkim dyrektor szkoły zaprosił ich do gabinetu. Wody tam nie pili… W dniu meczu mieliśmy rozruch, przychodzi Grzesiek, no cóż, mocno zmęczony i pewny, że nie zagra. Trenerzy zdecydowali jednak, że go potrzebują: - Masz wziąć zastrzyk i zagrać. I „Kiełbasa” przez godzinę zagrał, strzelił dwie bramki. Bardzo dobry napastnik.
Z Kielc i rezerw Korony udało Ci się jednak uciec, tylko, że na starcie w Dundee United znów pech!
Mój transfer do Dundee United wymyśliły trzy osoby – Dariusz Wdowczyk, Mariusz Piekarski i Raymond Sparks, a ja w Szkocji już po kilku treningach złamałem kość w stopie! Było to praktycznie na tydzień przed ligą i dwa dni przed meczem towarzyskim z Barceloną. Następnego dnia w klubie był już Grzesiek Szamotulski, który zastąpił mnie na czas mojej nieobecności. Pauzowałem cztery miesiące, ale już wtedy miałem plan, żeby trafić do Celticu.
Jak to myślałeś o Celticu?
Żona, która studiowała psychologię, całymi dniami wbijała mi do głowy, żeby Dundee United traktować, jako odskocznię do lepszego klubu. To pomogło. Pamiętam, że na jednym z pierwszym treningów po wyleczeniu kontuzji o tym, że trafię do Celticu powiedziałem trenerowi bramkarzy w Dundee United. Szkot popatrzył na mnie jak na durnia. Ale wróciłem do formy, zacząłem grać i któregoś dnia zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odbieram. – Dobry wieczór, Gordon Strachan – powiedział rozmówca. Uśmiechnąłem się do siebie i pomyślałem: - Jest, kurwa, dobrze. Ubrałem się w garnitur i pojechałem do Glasgow podpisać kontrakt.
Wcześniej, gdy siedziałeś na ławce w Koronie, przeszła Ci obok nosa jedna szansa. Na horyzoncie pojawił się transfer do Anglii.
Byłem z Marcinem Wasilewskim na tygodniowych testach w Stoke City. Po nich trener Tony Pulis powiedział, że chce nas obu. Wróciłem więc do Polski, myśląc, że wszystko jest okay, że chwyciłem pana Boga za nogi. Wieczorem po powrocie zadzwonił do mnie agent, który wówczas zajmował się transferem. Powiedział mi, jakie są warunki kontraktu, który proponuje Stoke, podał długość tej umowy, po czym przez kilka kolejnych dni w ogóle się nie odezwał. Czekałem spakowany w Kielcach. W końcu zadzwonił: - Nie przejmuj się, Anglicy są flegmatyczni, wszystko jeszcze będzie okay, nie denerwuj się! No i tak do dziś czekam na odpowiedź Anglików i transfer do Stoke.
Wielu kibiców kojarzy Cię jeszcze z pierwszoligowego Stomilu Olsztyn.
Stomil Olsztyn to był mój taki pierwszy prawdziwy zespół. Liga, poważne mecze. Wtedy spadliśmy z ekstraklasy - dziś wiem, że nie wszyscy w drużynie chcieli utrzymać ligę w Olsztynie. Szkoda gadać.
Ale zanim trafiłeś do Stomilu, to przez trzy lata chodziłeś do szkoły w Szamotułach. Kojarzyłeś z korytarza Łukasza Fabiańskiego?
Oczywiście, że tak, ale kumplami to my tam nie byliśmy. Ja byłem z najstarszego rocznika w szkółce, on z najmłodszego. Mieliśmy innych znajomych, a wspólnie w szkółce byliśmy tylko przez sześć miesięcy. Po latach Celtic brał udział w londyńskim turnieju „Wembley Cup”. Łukasz przyjechał do mnie do hotelu, zjedliśmy obiad, pokazał mi miasto, a przy okazji mogliśmy powspominać stare, dobre czasy ze szkoły w Szamotułach. Kilka razy mieszkaliśmy też w jednym pokoju na zgrupowaniu reprezentacji.
A z którym z obecnych piłkarzy żyłeś najlepiej w Szamotułach?
Z Jakubem Wawrzyniakiem, zapalonym kibicem żużlowym zespołu z Piły, mieszkaliśmy przez długi czas w jednym pokoju, a czasami nawet urządzaliśmy sobie sparingi bokserskie.
A co z resztą Twoich kumpli, z którymi mieszkałeś w Szamotułach?
W pokoju było nas czterech, wszyscy chodziliśmy równocześnie do tej samej klasy. Dziś jeden z nich waży 120 kilo, żaden nie gra w piłkę. Szkoda, bo mieli papiery, by grać chociażby w lidze polskiej. Odchodząc z Szamotuł do klubów seniorskich mieli jednak ważniejsze sprawy, niż trening. Pamiętam, że jeden z trenerów w Szamotułach Bernard Szmyt ciągle nam powtarzał: - Wszystko jest dla ludzi. Trzeba wiedzieć kiedy, z kim i ile. Większość z nich nie wzięła sobie tych słów do serca.
Kiedyś słyszałem różne historie ze szkółki Wisły Kraków. To był po prostu obóz przetrwania. Tak samo było w Szamotułach?
Gdy mieszkaliśmy ze sobą, to był okres, gdy buzowały nam hormony. Mieliśmy po kilkanaście lat. Zdarzało się, że ktoś w środku zimy otwierał okno, a reszcie duma nie pozwalała go zamknąć. Padało hasło: - Kto zamknie okno, ten frajer. Albo dochodziło do innej sytuacji – ktoś zapalał światło, rzucał to samo hasło i każdy próbował sobie udowodnić, że nim nie jest. Spaliśmy całe noce przy zaświeconym świetle! Gdy ktoś otworzył okno, to fakt, z łóżka się wstawało, ale nie po to, by je zamknąć, ale po to by ubrać wełnianą czapkę, szalik, cieplejsze spodnie i z tym otwartym oknem nie zamarznąć! Męska duma nie pozwalała.
Trenowaliście codziennie, ale cały czas musieliście chodzić do szkoły?
Często nie chodziliśmy. Rano jeden z chłopaków pytał: - Łukasz, idziemy do szkoły? Brał monetę, i mówił: - Orzeł czy reszka? Podrzucał do góry. Wypadał orzeł. Nie idziemy. I znów kładliśmy się spać. Po czterech miesiącach nas rozdzielili i przenieśli do innych pokoi. Odtąd zamieszkałem między innymi z Radosławem Cierzniakiem i Jakubem Szmatułą.
Czy ktoś Was w ogóle kontrolował, Wasze oceny w szkole?
Z Andrzejem Dawidziukiem trenowaliśmy codziennie po kilka godzin, i to on sprawował pieczę nad bramkarzami, czuł się za nas najbardziej odpowiedzialny. Patrzył na to, co robimy na boisku, ale i poza nim. Któregoś razu chciał podsumować półrocze w szkole, sprawdzić jak wygląda nasza sytuacja z nieusprawiedliwionymi godzinami. Zawołał mnie, Szmatułę i Cierzniaka. Siedzimy we trzech. Pierwszy mówi Szmatuła: - Dziesięć godzin nieusprawiedliwionych. Dawidziuk: - Jest nieźle, ale oczywiście może być lepiej. Drugi Cierzniak mówi, że ma tych godzin z sześć czy siedem. – No Radek, można powiedzieć, że jest dobrze, ale zawsze może być jeszcze lepiej. No i na końcu byłem ja z moimi siedemdziesięcioma nieusprawiedliwionymi godzinami... W końcu dyrektor liceum w Szamotułach powiedział, że najlepiej będzie jak odejdę, żebym się nie męczył ani ja, ani oni. Wyrzucili mnie więc po roku z liceum w Szamotułach i musiałem ogólniak kończyć zaocznie w Poznaniu. Ale dzięki temu miałem jeszcze więcej treningów, bo w ciągu tygodnia nie chodziłem do szkoły. Dla mnie to było idealne rozwiązanie, a Dawidziuk widział, że paliłem się do treningów, a do szkoły wręcz przeciwnie.
Kibic Legii znalazł się w Poznaniu! Chodziłeś na mecze Lecha Poznań na Bułgarskiej?
Byłem na jednym czy dwóch. Zapamiętałem spotkanie z Widzew. Mecz skończył się wynikiem 5:3 dla łodzian. Byłem nastolatkiem, przyjechaliśmy wraz z innymi podopiecznymi ze szkółki obejrzeć mecz ekstraklasy, zobaczyć dobry futbol, poczuć, na czym polega ta pierwsza liga, a tu po jednym strzelonym golu któryś z piłkarzy Widzewa podbiega do ławki Lecha, nad którą siedzieliśmy, i krzyczy: - Widzew nigdy się nie sprzeda! Nigdy kurwa! Mecz był strasznie dziwny, karne, czerwone kartki. Miałem 17 lat, ale wiedziałem, że coś tu nie gra. Patrzymy na Dawidziuka, który nas zabrał na ten mecz. Pytamy: - O co w tym w ogóle chodzi? Pokręcił głową, że nic takiego ważnego. Powiedział: – Oglądajcie mecz.
Jeździłeś na Legię, jako nastolatek?
Pierwszy mecz ligowy Legii, jaki widziałem w życiu miał miejsce w Białymstoku z Jagiellonią. Szczęsny w bramce, Kowalczyk w ataku. Siedziałem tam z otwartą buzią, a Legia przegrała 1:3. Jeździłem też na mecze Ligi Mistrzów z IFK Goeteborg, Blackburn Rovers i Panathinaikosem Ateny. Zawsze z ojcem, zawsze na żylecie, zawsze kupowaliśmy bilety od koników, bo do Warszawy przyjeżdżaliśmy trzy albo cztery godziny przed meczem.
Do Wielkopolski Legia też przyjeżdżała. Miałeś blisko z Szamotuł.
Byłem kiedyś na meczu we Wronkach, Amica – Legia. Trener Dawidziuk załatwił nam wejściówki pod szatnię, gdzie zrobiłem sobie zdjęcie z kilkoma piłkarzami Legii, między innymi z Szamo, teraz moim bliskim kumplem, z którym mam codzienny kontakt. Byłem zresztą na tyle fanatycznym kibicem Legii, że gdy Widzew grał w Lidze Mistrzów, to kibicowałem grupowym rywalom łodzian - Borussii Dortmund, Atletico Madryt czy Steaule Bukareszt! Mój pokój był cały wypełniony plakatami Legii. Teraz już z tego wyrosłem, zobojętniałem, ale gdyby ktoś zapytał mnie, komu kibicuję w Polsce, to odpowiedziałbym, że Legii.
A pamiętasz taki mecz z 2001 roku, Stomil – Legia 1:6? Zagrałeś w bramce Stomilu przeciwko klubowi, któremu kibicujesz i wpuściłeś sześć goli! W Legii z ławki wszedł Mariusz Piekarski, który dziś jest Twoim agentem. W sumie to dość zabawne.
Dla mnie to nie było takie zabawne. Przez tydzień chodziłem kompletnie zdołowany i załamany. Jak sobie przypomnę ten mecz i pomyślę o tym bramkach, to aż nie mam ochoty do niego wracać. To był dopiero mój drugi mecz w lidze… Myślę, że gdyby teraz „Piekario” chciał mnie gdzieś wytransferować, to kontrahentom raczej nie pokazałby kasety wideo z tego meczu…
Niedługo później trafiłeś jednak do Legii i byłeś jednym z najmłodszych piłkarzy w drużynie. Tak naprawdę niewielu w ogóle pamięta, że przy Łazienkowskiej grałeś.
Bo ja tam nie grałem, tylko przez półtora roku po prostu byłem. Konkurencja była naprawdę mocna. Radostin Stanew był pierwszym bramkarzem. Artur Boruc drugim. Ja – trzecim. Dziś z perspektywy czasu mogę się przyznać, że Warszawa trochę mnie zgubiła, wciągnęło mnie miasto. Za dużo było dziewczyn, zbyt wiele wieczornych wyjść. Miałem 20 lat i gdy któryś z chłopaków chciał wyjść na miasto, to do kogo dzwonił? Oczywiście, że do Załuchy. Cieszę się, że tak szybko poznałem Magdę, moją żonę, i w wieku 22 lat byłem już żonaty. Po pewnym czasie przeczytałem wywiad ze Zbigniewem Bońkiem i on w nim mówi: - Jeśli chcesz coś osiągnąć w piłce, musisz szybko się ożenić. Po latach zgadzam się z nim w stu procentach.
Od dwóch i pół roku mieszkasz w Szkocji. W Polsce praktycznie nie dostałeś szansy. Czy w kraju są w ogóle jacyś trenerzy, których dobrze wspominasz?
Dobrze współpracowało mi się z Adamem Nawałką w Jagiellonii Białystok. To bardzo dobry trener i człowiek z klasą. Z kolei na kadrze poznałem Rafała Ulatowskiego i myślę, że również praca z nim w klubie byłaby wielką przyjemnością. Jak na to patrzę z dystansu, to wydaje mi się, że po prostu miałem wiele szczęścia, że w tak młodym wieku trafiłem na takiego trenera bramkarzy jak Andrzej Dawidziuk. To on nauczył mnie praktycznie wszystkiego, podstaw. Przez półtora roku w Legii pracowałem też z Krzysztofem Dowhaniem, kolejnym świetnym fachowcem i wielkimi pasjonatem tego, czym się zajmuje.
ł
A teraz, gdy patrzysz z boku na ligę szkocką, to okay - cieszysz się, że tu jesteś, ale nie zastanawiasz się czasem jak wyglądałaby ona bez Rangersów i Celticu?
Myślę, że byłaby to liga trochę lepsza niż irlandzka. Gdy w Dundee United przez sześć miesięcy miałem złamaną nogę, to mogłem na spokojnie przyjrzeć się tej lidze. Jeździłem na mecze, jako kibic, oglądałem, żeby wiedzieć, na co się przygotować. Ale podoba mi się tu. Gdy sześćdziesiąt tysięcy ludzi zaśpiewa „You’ll never walk alone” to zawsze mam gęsią skórkę, a na każdy nasz mecz wyjazdowy jeździ kilka tysięcy kibiców. Wypożyczonego z Tottenhamu Robbiego Keane’a o północy witało pięć tysięcy kibiców. To trochę więcej niż na meczu rezerw Korony Kielce...
Rozmawiał w Glasgow Przemysław Zych, twitter: @PrzemZych
