POKAZAĆ, ŻE FRANZ SMUDA JAK ZWYKLE SIĘ POMYLIŁ...
W Lechu mógł być następcą Rafała Murawskiego. Ówczesny trener Kolejorza Franciszek Smuda wolał Andersona Cueto. Następny, czyli Jacek Zieliński - Jana Zapotokę. Mateusz Machaj teraz gra w Lechii Gdańsk.
"Tak się trafia do ekstraklasy"
("Przegląd Sportowy", 26.08.2011)
- Była ostatnia minuta dogrywki. Mecz z Austrią Wiedeń. Lech grał o fazę grupową Pucharu UEFA. Wynik 4:2. Bramkę na wagę awansu właśnie zdobywa Rafał Murawski. Trener Franciszek Smuda spogląda na rezerwowych. Potrzebuje zmiany. Gra na czas. Na ławce tylko ja i Dawid Kucharski. Patrzy na mnie, a potem na Kucharskiego. Na mnie, na Kucharskiego. I jeszcze raz. Wybiera Dawida (który ostatecznie nie zagrał, bo sędzia skończył mecz – red.). Szkoda – myślałem, ale po meczu zmieniłem zdanie. Moja koszulka do gry... została w szatni. Miałem furę szczęścia, że nie zostałem wybrany! Trener Smuda na pewno już nie chciałby mnie znać – śmieje się Mateusz Machaj.
Trzy lata temu 19-letni junior, na którego surowy trener nie spoglądał zbyt łaskawym okiem. Koszulka z tamtego spotkania wisi dziś oprawiona w antyramę w gdańskim mieszkaniu, które Machaj wynajmuje, odkąd został graczem Lechii.
Selekcjoner w okresie pracy w Lechu odstrzelił też Huberta Wołąkiewicza, a kilka lat później zaczął powoływać go do reprezentacji. Czy tak samo może być z Machajem?
– Machaj nie był wtedy gorszy od Andersona Cueto! A to Cueto grał. Takich utalentowanych chłopców ze szkółki Amiki jak Machaj było więcej. Jednak działacze Lecha woleli transfery droższych piłkarzy z zagranicy o takich samych umiejętnościach, jak Polacy ze szkółki. Gdzie jest dziś Cueto, a gdzie Machaj? – pyta Marian Kurowski, trener pomocnika w drużynach juniorskich.
Machaj na kilka lat zniknął z pola widzenia. Miejsce w kadrze Lecha zabrał mu później Jan Zapotoka. Gdy wrócił do ekstraklasy, w sparingu Lechii odważnie zabrał piłkę, ustawił na dwudziestym metrze i sam strzelał. Gdy wyszła na rzut rożny, wziął ją i bił rożne. Kiedy w drużynie przeprowadzono testy biegowe na 30 metrów, to też najlepszy okazał się wychowanek Amiki. Od pierwszej kolejki prezentuje precyzyjne kilkudziesięciometrowe przerzuty i mocne strzały, które prawie zawsze zmierzają w bramkę. Do ligi wszedł bez żadnych kompleksów, bo nie trzeba było go uczyć piłkarskich podstaw.
– To było widać. Miejsce Machaja jest w ekstraklasie – mówi trener Ireneusz Mamrot z Chrobrego Głogów. W poprzednim sezonie w jego barwach 22-letni pomocnik został królem strzelców, zdobył 16 bramek, wiele z nich z rzutów wolnych. W seniorach strzelił w ten sposób już ponad dziesięć goli.
– Od początku zdawał sobie sprawę, że w ekstraklasie są również słabsi piłkarze od niego, a mimo to jego w niej nie ma. Zostawał po treningach i ćwiczył te wolne. Po pięćdziesiąt razy dziennie. Wraz z kilkoma chłopakami trenował przerzuty, precyzję podań. Gdy zimą mieliśmy dwa treningi dziennie, to Machaj i tak pracował między nimi. Tak się trafia do ekstraklasy – kiwa głową Mamrot. Wiosną zaczęły przychodzić zaproszenia na testy z pierwszej ligi – z Pogoni Szczecin i GKS Katowice. Latem odezwała się już elita.
– Chrobry to była trzecia liga, ale miałem wrażenie, że… spadłem trochę za nisko. Mogłem wziąć się do roboty i liczyć tylko, że ktoś mnie zobaczy albo się załamać. Brałem więc brata Bartosza (18-latek; gra w Chrobrym - red), bramkarza i trenowaliśmy godzinami. Nie miałem wyjścia – przyznaje młody piłkarz.
Nie mógł już tracić czasu. W Amice został mistrzem Polski juniorów starszych (2007) oraz brązowym i srebrnym medalistą juniorów młodszych (2005 i 2006), a w jednym z bezpośrednich meczów przyćmił nawet Mateusza Cetnarskiego z UKS SMS Łódź.
- Dalej muszę pracować. Nad grą w defensywie i lewą nogą. Mam do siebie trochę pretensji, choćby o rzut rożny w meczu z ŁKS. Była ostatnia minuta, a ja niepotrzebnie pospieszyłem się z wrzutką – mówi Machaj.
Niedawno Lech odważnie postawił na Mateusza Możdżenia, ale wobec Machaja na koniec też postąpił z klasą. Właściciel nie robił problemów i puścił wychowanka do Gdańska za niższy ekwiwalent. Dziś pozostaje mu tylko wspomnienie kilku minut w ekstraklasie i krótki występ w Pucharze Polski, gdy zmienił Rafała Murawskiego. To mogła być symboliczna zmiana. Przy Bułgarskiej mógł zostać jego następcą – piłkarza, który łączy defensywę i ofensywę.
– Gdy Machaj i Możdżeń byli w wieku 16-17 lat, to uważaliśmy, że większe predyspozycje ma właśnie piłkarz Lechii. Choćby dlatego, że jest szybszy. Możdżeń jest nieco bardziej odporny psychicznie, praktycznie nie odczuwa stresu, ale Machajowi też nic nie brakuje. Pamiętam, jak puściliśmy go do gry w trzecioligowej Amice. Miał 18 lat i to był już twardziel, nie dawał się nikomu przepychać, twardo trzymał się na nogach. Obaj powinni grać w Poznaniu – przyznaje Kurowski. A Mamrot, poprzedni trener, przyznaje:
– Na razie w ekstraklasie gra dobrze, ale bez błysku. Jeszcze nie podejmuje ryzyka, gra bardzo odpowiedzialnie, ale on przecież potrafi też wygrywać pojedynki czy podać prostopadłe piłki, więc zapewniam: on pokaże znacznie więcej! Machaj jeszcze w tej ekstraklasie będzie i strzelał gole, i asystował.
- Trzy lata temu nie wydawało mi się, że on się tak rozwinie – przyznaje Franciszek Smuda. – Machaj mi się nie podobał. Był taki jakiś powolny, mało zwrotny. Ale widzę teraz, że popracował nad sobą i poprawił się w kilku elementach. Może osiągnie w życiu swój cel, jeśli dalej będzie się rozwijał – mówi selekcjoner. Mecz Wisły z Lechią obejrzy na stadionie...
moje dłuższe artykuły z "Przeglądu Sportowego". krótsze na Twitterze: @PrzemZych
sobota, 27 sierpnia 2011
piątek, 26 sierpnia 2011
NIE WP... SIĘ, JAK MASZYNA PRACUJE!
"Talentu naprawdę nie miałem" - kończy rozmowę kapitan Wisły...
"Liga Mistrzów nakręca Sobolewskiego"
(Magazyn Przegląd Sportowego, 23.08.2011)
- "Nie wp... się, jak maszyna pracuje!" – usłyszałem od „Sobola" w trakcie meczu Groclinu z Herthą Berlin. Byłem młodym zawodnikiem i bardzo chciałem się wykazać, więc spróbowałem powalczyć o górną piłkę – przypomina sobie Sebastian Mila.
– Skoczyłem do główki, ale on zrobił to samo. Zdemolował nas obu: mnie i niemieckiego rywala. Nigdy nie zapomnę tej sceny, gdy tak obaj z tym Niemcem leżeliśmy powaleni na murawie, a zdenerwowany „Sobol" upominał mnie, bym następnym razem zostawił mu całą tę robotę w środku pola – śmieje się Mila.
Od tamtego czasu minęło osiem lat, ale dziś maszyna pracuje jeszcze sprawniej. Dobrze naoliwiona, u szczytu swoich możliwości, w wieku 35 lat osiągnęła perfekcję w efektywności. Sobolewski w środku pola potrafi fizycznie i psychicznie zamęczyć przeciwnika. Nigdy nie był lepszy i czwarty raz próbuje zakwalifikować się do Ligi Mistrzów. Wejście do niej może być dla Sobolewskiego największą satysfakcją w całej karierze. Awans na mistrzostwa świata 2006 oraz Europy 2008 to też wielkie sukcesy, ale tylko Champions League ma swój niepowtarzalny urok.
– Dziś, jako starszy zawodnik, tej czystej motywacji mam nawet więcej niż w przeszłości – zaskakuje kapitan Wisły.
– Kiedyś dochodziła do niej chęć zarabiania coraz większych pieniędzy. Teraz one odgrywają już mniejszą rolę niż to, że mogę się zrealizować. Celem jest Liga Mistrzów, to ona mnie nakręca. Kolejne mistrzostwa Polski były czymś szczególnym, ale ja czekam na ten upragniony awans. Jesteśmy tego bardzo blisko – przyznaje Sobolewski.
Uciekający Xavi
Trzy wcześniejsze próby zakończyły się rozczarowaniem. Jak nie czerwona kartka w Atenach (a wcześniej piękny gol) czy kompromitacja z Levadią Tallinn, to bolesne starcie z Barceloną, zespołem z innego piłkarskiego świata.
– Gra przeciwko Xaviemu to był koszmar. Po tym meczu pomyślałem sobie, że to są właśnie piłkarze. To byli ludzie, którzy uprawiali zupełnie inną dyscyplinę sportu. Czuliśmy ogromną bezradność. Włożyliśmy w ten mecz mnóstwo wysiłku, ale cała para szła w gwizdek – przyznaje.
– Chciałem poskrobać tego Xaviego po kostkach, ale się nie dało. A jak pobiegłem w prawo, to on ruszył z piłką w lewo. Gdy próbowałem go zaatakować od lewej strony, to on i tak wszystko przeczytał i szedł w prawo. Jak już chcieliśmy przyprasować go we dwóch lub w trzech, to on podawał koledze z pierwszej piłki... Nawet gdybyśmy wtedy wznieśli się na wyżyny swoich możliwości, to nie bylibyśmy w stanie nic zrobić – rozkłada ręce.
To dla takich chwil jak mecze z APOEL- em Nikozja przez kilkanaście lat pracował nad eliminowaniem własnych słabości. Bywał forstoperem, kryjącym obrońcą, bocznym pomocnikiem, nawet napastnikiem. Trzy razy spadał z ligi, w tym w 1998 roku w barwach Petrochemii po meczu, w którym w Płocku przegrał 1:6 z Odrą, został zmieniony w przerwie i dostał w „Przeglądzie Sportowym" wstydliwą notę „1". Mocno to wszystko przeżywał, kilka godzin nawet nie wychodził z szatni. Te wydarzenia kształtowały charakter piłkarza, przed którym dekadę później drżała już cała liga.
Walka i jeszcze raz walka
Dziś popełnia mniej błędów, zwłaszcza taktycznych. Jako kapitan znacznie częściej niż kiedyś zabiera też głos w szatni. Uważni obserwatorzy mogą również dostrzec, że ostatnio do swojej gry wprowadził nowy element – prostopadłe podania. Ale wszystko zaczęło się w Białymstoku.
– Nie sądziłem, że zajdę tak daleko. Wirtuozem nie byłem, nie jestem i nigdy nie zostanę. Nie dostałem od Boga takiego talentu jak moi koledzy z zespołu juniorów Jagiellonii. Moją sprawność techniczną pogorszyła kontuzja w wieku 14–15 lat. Około ósmej klasy podstawówki szlifuje się technikę, a ja nie mogłem grać. Musiałem więc szukać innego atutu, próbować pomagać kolegom charakterem i walecznością. Zdawałem sobie sprawę, że muszę dawać drużynie coś innego, coś ekstra.
Pełne podporządkowanie zespołowi to jedna z tych rzeczy – opowiada Sobolewski, jak własną słabość przekuł w atut, a potem w grze na swojej pozycji stał się profesorem.
– W latach 90. był w Jagiellonii piłkarz Romaniuk. Uważał, że może go minąć albo piłka, albo zawodnik. Jedno i drugie nie miało prawa. Coś musiało się zatrzymać. I na początku to z niego brałem przykład, do dziś mi to nie przeszło. W każdym meczu chcę pokazywać wyższość nad rywalem, ale wślizgi to za mało. Jakbym tylko to potrafi ł robić, siedziałbym na rybach w Białymstoku, a nie grał w Wiśle Kraków. Ważną rolę odgrywa choćby psychika – mówi. I dodaje: – Gdy już dobrze zagram, to po meczach nie nastawiam ucha, by wysłuchiwać pochwał. Nigdy nie było mi to do niczego potrzebne. Taki charakter mam od początku – przyznaje.
Strateg i wędkarz
Uwielbia strategie: boiskową i wojenną. Być może to zacięcie również spowodowało, że tak szybko nauczył się gry na swojej pozycji.
– Lubię taktykę w piłce i myślę, że jakieś pojęcie o niej mam. To zainteresowanie wykracza poza boisko. Od chyba już dziesięciu lat gram przez internet w grę „Heroes 3" wraz z moim przyjacielem Jackiem Markiewiczem – mówi z radością. W trakcie rozmowy ujawnia ją jeszcze wtedy, gdy pytamy go, gdzie... nauczył się łowić wędką spinningową.
– Byliśmy na Mazurach, a że nie miałem swojego sprzętu, to pożyczył mi go Jacek. Gdy kilka razy zarzuciłem wędkę w trzciny i pozrywałem mu linki w sprzęcie, to dał mi swój stary kij i kazał rzucać w przeciwnym kierunku. Tak więc on sobie rzucał do wody, a ja w stronę trawy. W dodatku nie z haczykiem, tylko z ciężarkiem, żebym znów niczego nie zepsuł – wspomina z rozbawieniem.
Zły rozmówca
Nie znosi za to dwóch pytań. O to, dlaczego nie rozmawia z dziennikarzami i dlaczego zrezygnował z kadry. Gdy pytamy, co powiedziałby, gdyby nieznajoma osoba zagadywała go w pociągu o wykonywany zawód, z przekąsem odpowiada „dziennikarz". Ale z kapitanem Wisły tak już jest. W czasie rozmowy kilka razy rzuca zadanie: „Nigdy nie spadałeś z ligi, to nie wiesz, co to znaczy". Albo: „Jestem złym rozmówcą, bo nie będę za dużo mówił o sobie. Nie potrafię i nie lubię".
Być może to dlatego wokół kapitana Wisły narosło tyle mitów, które go złoszczą. Że istnieje jakaś tajemnica, dlaczego po awansie na EURO 2008 zakończył reprezentacyjną karierę.
– Ktoś się doszukuje w tym drugiego dna, a tu go nie ma. Są młodsi, niech oni się sprawdzają i dają drużynie narodowej jeszcze więcej. Macie czasami pretensje do zawodników, że odcinają kupony, zajmują miejsce młodym. Później mielibyście pretensje do mnie, że i ja to robię. Padłoby: „Po co Sobolewski, weźmy młodszego" – mówi.
Jerzy Engel, były trener Wisły, z którym odpadł w eliminacjach LM po meczach z Panathinaikosem: – Sobolewski nigdy nie dał po sobie poznać żadnych emocji. Nieważne, co się do niego mówiło, on zawsze był taki sam, z tą samą miną.
Takie opinie zupełnie kontrastują z tym, co można usłyszeć od kilku zaprzyjaźnionych z nim osób. W ich oczach kapitan Wisły to wesoły człowiek, z charakterystycznym dla siebie dystansem.
– To wynika z obrazu, który tworzą wokół mnie dziennikarze. Ale przyznaję, że ludzie, którzy mnie bliżej nie znają, uważają za gbura i osobę niedostępną. Czasami żona mówi mi, że jacyś jej nowi znajomi bali się mnie, gdy mnie spotkali. Ale właśnie taki bywa ze mną pierwszy kontakt – przyznaje Sobolewski.
"Talentu naprawdę nie miałem" - kończy rozmowę kapitan Wisły...
"Liga Mistrzów nakręca Sobolewskiego"
(Magazyn Przegląd Sportowego, 23.08.2011)
- "Nie wp... się, jak maszyna pracuje!" – usłyszałem od „Sobola" w trakcie meczu Groclinu z Herthą Berlin. Byłem młodym zawodnikiem i bardzo chciałem się wykazać, więc spróbowałem powalczyć o górną piłkę – przypomina sobie Sebastian Mila.
– Skoczyłem do główki, ale on zrobił to samo. Zdemolował nas obu: mnie i niemieckiego rywala. Nigdy nie zapomnę tej sceny, gdy tak obaj z tym Niemcem leżeliśmy powaleni na murawie, a zdenerwowany „Sobol" upominał mnie, bym następnym razem zostawił mu całą tę robotę w środku pola – śmieje się Mila.
Od tamtego czasu minęło osiem lat, ale dziś maszyna pracuje jeszcze sprawniej. Dobrze naoliwiona, u szczytu swoich możliwości, w wieku 35 lat osiągnęła perfekcję w efektywności. Sobolewski w środku pola potrafi fizycznie i psychicznie zamęczyć przeciwnika. Nigdy nie był lepszy i czwarty raz próbuje zakwalifikować się do Ligi Mistrzów. Wejście do niej może być dla Sobolewskiego największą satysfakcją w całej karierze. Awans na mistrzostwa świata 2006 oraz Europy 2008 to też wielkie sukcesy, ale tylko Champions League ma swój niepowtarzalny urok.
– Dziś, jako starszy zawodnik, tej czystej motywacji mam nawet więcej niż w przeszłości – zaskakuje kapitan Wisły.
– Kiedyś dochodziła do niej chęć zarabiania coraz większych pieniędzy. Teraz one odgrywają już mniejszą rolę niż to, że mogę się zrealizować. Celem jest Liga Mistrzów, to ona mnie nakręca. Kolejne mistrzostwa Polski były czymś szczególnym, ale ja czekam na ten upragniony awans. Jesteśmy tego bardzo blisko – przyznaje Sobolewski.
Uciekający Xavi
Trzy wcześniejsze próby zakończyły się rozczarowaniem. Jak nie czerwona kartka w Atenach (a wcześniej piękny gol) czy kompromitacja z Levadią Tallinn, to bolesne starcie z Barceloną, zespołem z innego piłkarskiego świata.
– Gra przeciwko Xaviemu to był koszmar. Po tym meczu pomyślałem sobie, że to są właśnie piłkarze. To byli ludzie, którzy uprawiali zupełnie inną dyscyplinę sportu. Czuliśmy ogromną bezradność. Włożyliśmy w ten mecz mnóstwo wysiłku, ale cała para szła w gwizdek – przyznaje.
– Chciałem poskrobać tego Xaviego po kostkach, ale się nie dało. A jak pobiegłem w prawo, to on ruszył z piłką w lewo. Gdy próbowałem go zaatakować od lewej strony, to on i tak wszystko przeczytał i szedł w prawo. Jak już chcieliśmy przyprasować go we dwóch lub w trzech, to on podawał koledze z pierwszej piłki... Nawet gdybyśmy wtedy wznieśli się na wyżyny swoich możliwości, to nie bylibyśmy w stanie nic zrobić – rozkłada ręce.
To dla takich chwil jak mecze z APOEL- em Nikozja przez kilkanaście lat pracował nad eliminowaniem własnych słabości. Bywał forstoperem, kryjącym obrońcą, bocznym pomocnikiem, nawet napastnikiem. Trzy razy spadał z ligi, w tym w 1998 roku w barwach Petrochemii po meczu, w którym w Płocku przegrał 1:6 z Odrą, został zmieniony w przerwie i dostał w „Przeglądzie Sportowym" wstydliwą notę „1". Mocno to wszystko przeżywał, kilka godzin nawet nie wychodził z szatni. Te wydarzenia kształtowały charakter piłkarza, przed którym dekadę później drżała już cała liga.
Walka i jeszcze raz walka
Dziś popełnia mniej błędów, zwłaszcza taktycznych. Jako kapitan znacznie częściej niż kiedyś zabiera też głos w szatni. Uważni obserwatorzy mogą również dostrzec, że ostatnio do swojej gry wprowadził nowy element – prostopadłe podania. Ale wszystko zaczęło się w Białymstoku.
– Nie sądziłem, że zajdę tak daleko. Wirtuozem nie byłem, nie jestem i nigdy nie zostanę. Nie dostałem od Boga takiego talentu jak moi koledzy z zespołu juniorów Jagiellonii. Moją sprawność techniczną pogorszyła kontuzja w wieku 14–15 lat. Około ósmej klasy podstawówki szlifuje się technikę, a ja nie mogłem grać. Musiałem więc szukać innego atutu, próbować pomagać kolegom charakterem i walecznością. Zdawałem sobie sprawę, że muszę dawać drużynie coś innego, coś ekstra.
Pełne podporządkowanie zespołowi to jedna z tych rzeczy – opowiada Sobolewski, jak własną słabość przekuł w atut, a potem w grze na swojej pozycji stał się profesorem.
– W latach 90. był w Jagiellonii piłkarz Romaniuk. Uważał, że może go minąć albo piłka, albo zawodnik. Jedno i drugie nie miało prawa. Coś musiało się zatrzymać. I na początku to z niego brałem przykład, do dziś mi to nie przeszło. W każdym meczu chcę pokazywać wyższość nad rywalem, ale wślizgi to za mało. Jakbym tylko to potrafi ł robić, siedziałbym na rybach w Białymstoku, a nie grał w Wiśle Kraków. Ważną rolę odgrywa choćby psychika – mówi. I dodaje: – Gdy już dobrze zagram, to po meczach nie nastawiam ucha, by wysłuchiwać pochwał. Nigdy nie było mi to do niczego potrzebne. Taki charakter mam od początku – przyznaje.
Strateg i wędkarz
Uwielbia strategie: boiskową i wojenną. Być może to zacięcie również spowodowało, że tak szybko nauczył się gry na swojej pozycji.
– Lubię taktykę w piłce i myślę, że jakieś pojęcie o niej mam. To zainteresowanie wykracza poza boisko. Od chyba już dziesięciu lat gram przez internet w grę „Heroes 3" wraz z moim przyjacielem Jackiem Markiewiczem – mówi z radością. W trakcie rozmowy ujawnia ją jeszcze wtedy, gdy pytamy go, gdzie... nauczył się łowić wędką spinningową.
– Byliśmy na Mazurach, a że nie miałem swojego sprzętu, to pożyczył mi go Jacek. Gdy kilka razy zarzuciłem wędkę w trzciny i pozrywałem mu linki w sprzęcie, to dał mi swój stary kij i kazał rzucać w przeciwnym kierunku. Tak więc on sobie rzucał do wody, a ja w stronę trawy. W dodatku nie z haczykiem, tylko z ciężarkiem, żebym znów niczego nie zepsuł – wspomina z rozbawieniem.
Zły rozmówca
Nie znosi za to dwóch pytań. O to, dlaczego nie rozmawia z dziennikarzami i dlaczego zrezygnował z kadry. Gdy pytamy, co powiedziałby, gdyby nieznajoma osoba zagadywała go w pociągu o wykonywany zawód, z przekąsem odpowiada „dziennikarz". Ale z kapitanem Wisły tak już jest. W czasie rozmowy kilka razy rzuca zadanie: „Nigdy nie spadałeś z ligi, to nie wiesz, co to znaczy". Albo: „Jestem złym rozmówcą, bo nie będę za dużo mówił o sobie. Nie potrafię i nie lubię".
Być może to dlatego wokół kapitana Wisły narosło tyle mitów, które go złoszczą. Że istnieje jakaś tajemnica, dlaczego po awansie na EURO 2008 zakończył reprezentacyjną karierę.
– Ktoś się doszukuje w tym drugiego dna, a tu go nie ma. Są młodsi, niech oni się sprawdzają i dają drużynie narodowej jeszcze więcej. Macie czasami pretensje do zawodników, że odcinają kupony, zajmują miejsce młodym. Później mielibyście pretensje do mnie, że i ja to robię. Padłoby: „Po co Sobolewski, weźmy młodszego" – mówi.
Jerzy Engel, były trener Wisły, z którym odpadł w eliminacjach LM po meczach z Panathinaikosem: – Sobolewski nigdy nie dał po sobie poznać żadnych emocji. Nieważne, co się do niego mówiło, on zawsze był taki sam, z tą samą miną.
Takie opinie zupełnie kontrastują z tym, co można usłyszeć od kilku zaprzyjaźnionych z nim osób. W ich oczach kapitan Wisły to wesoły człowiek, z charakterystycznym dla siebie dystansem.
– To wynika z obrazu, który tworzą wokół mnie dziennikarze. Ale przyznaję, że ludzie, którzy mnie bliżej nie znają, uważają za gbura i osobę niedostępną. Czasami żona mówi mi, że jacyś jej nowi znajomi bali się mnie, gdy mnie spotkali. Ale właśnie taki bywa ze mną pierwszy kontakt – przyznaje Sobolewski.
STRZELA I PARTACZY - FRED BENSON, CZYLI OJ... BĘDĄ EMOCJE!
Lechia szukała snajpera. Znalazła Bensona. On wystarczy?
"Z gracją Freda Flinstona"
("Przegląd Sportowy", 19.08.2011)
Fred Benson jako junior był mistrzem Holandii z Ajaksem, ale okazał się za słaby, by zostać w Amsterdamie. Strzelał więc gole dla RKC Waalwijk aż stał się dla tego klubu zbyt drogi. Teraz straszy bramkarzy rywali Lechii.
Po bramkach Freda Bensona w RKC Waalwijk z głośników leciał radosny okrzyk „Jabadabadu!", typowy dla jego imiennika – Flintstona, bohatera słynnej amerykańskiej kreskówki. Ale równie często po stadionie niósł się szmer i odgłosy niezadowolenia. Tak było gdy nowy napastnik Lechii Gdańsk marnował sytuację za sytuacją.
– O mój Boże... Jakie to były okazje! – podnosi głos Ludo van Denderen z gazety „AD", przypominając sobie poczynania wicekróla strzelców holenderskiej drugiej ligi. – Benson zdobył 17 bramek, ale powinien mieć ich o 15 więcej! Potrafi strzelić najpiękniejszego gola sezonu, ale czasami nie umie wykonać najprostszej rzeczy na boisku – ocenia holenderski dziennikarz, który w ostatnim sezonie na co dzień obserwował zawodnika. Przy Traugutta Benson został wytypowany do roli snajpera, ostatniego brakującego elementu w układance Tomasza Kafarskiego...
Początek w Lechii Benson miał taki sam, jak poprzedni sezon w Holandii. Gol po pięknej akcji na otwarcie PGE Areny, ale i kapitalna sytuacja, którą koncertowo spartaczył. Zamiast strzelać, poślizgnął się i wylądował na tyłku. – W ostatnim sezonie powinienem strzelić od 25 do 30 goli. Nie będę ukrywał, że zmarnowałem od 10 do 12 sytuacji sam na sam – kiwa głową Benson, wychowanek Ajaksu Amsterdam.
– Wszystkiego nauczyłem się tam oraz w Vitesse Arnhem pod okiem Matthew Amoaha. Że wcale nie chodzi o to, by wymieniać 30 podań, że wystarczą cztery szybkie, by strzelić gola. Jak się zastawiać, używać ciała, jak nie stracić piłki. Wiem, jak stwarzać sobie okazje do strzelenia gola, ale jeszcze muszę się nauczyć, jak wszystkie zamienić na bramki. Prezentuję wysoki poziom jeśli chodzi o poruszanie się po boisku, ale mam kłopot z podejmowaniem decyzji w sytuacjach, gdy przed sobą mam już tylko bramkarza. Zastanawiam się: lobować, mijać go z prawej strony, czy lewej? Ale przecież gdybym umiał wszystko wykorzystać, to grałbym dziś w Barcelonie – broni się Holender.
Napastnik z DVD
Lechia przed podjęciem decyzji o transferze nie obserwowała Bensona na żywo. Został zaakceptowany przez Tomasza Kafarskiego na podstawie... płyt DVD. – Za późno dowiedzieliśmy się, że nie przedłuży kontraktu w Waalwijk. Ale to, co zobaczyłem w materiale filmowym wystarczyło, bym podjął decyzję – tłumaczy się trener i zarazem dyrektor sportowy klubu.
Na razie trudno wyrokować, czy Holender będzie gwiazdą ekstraklasy, czy jej rozczarowaniem. Czy zobaczymy piłkarza, który – jak twierdzi – jest dobrym dryblerem i sam stwarza sobie sytuacje, czy jednak okaże sie, że najwięcej zawdzięcza dobrej pracy skrzydłowych – jak sugerują dziennikarze z Holandii? Warto bowiem zwrócić uwagę, że w Jupiler League Benson grał w najbardziej ofensywnym zespole ligi, a Derk Boerrigter – strzelec 18 goli i autor 14 asyst – wypromował się na tych podaniach tak dobrze, że nawet podpisał kontrakt z Ajaksem.
Ruud Brood, trener RKC Waalwijk, zwraca uwagę przede wszystkim na szybkość Bensona.
– To dzięki niej dochodził do tylu okazji. Najwięcej zagrożenia sieje, gdy czyha na linii z obrońcami i zostaje mu około 40 metrów przestrzeni do wbiegnięcia. Gdy z kolei gra przeciw zespołowi, który broni się bliżej bramki, to lepiej prezentuje się w roli cofniętego napastnika. Najwięcej zależy od tego, czy jest dobrze przygotowany fizycznie – zdradza Brood.
W ciągłym ruchu
Kafarski zdaje sobie sprawę z pewnych ułomności Bensona. – Nie sprowadzamy do Lechii piłkarzy kompletnych, u których nie podnosimy już parametrów. Jednak skoro umiejętność dochodzenia do tak wielu sytuacji jeszcze lepiej świadczy o klasie napastnika. Benson potrafi przewidzieć, gdzie spadnie piłka. To gracz odważny, który lubi dużo biegać i dryblować, więc może stać się objawieniem ekstraklasy. Dobrze czuje się i w ataku pozycyjnym, i w kontrach, a z tego, co słyszałem, dysponuje charakterem walczaka. Właśnie taki człowiek jest nam potrzebny – chwali zawodnika trener Lechii.
Kafarski w poprzednim sezonie zawiódł się na Bedim Buvalu. Chimeryczny napastnik nie potrafił wykończyć wielu ciekawych akcji zespołu i Lechia zajęła odległe ósme miejsce w tabeli. Dla gdańskiego szkoleniowca istotne jest to, że Benson jest przyzwyczajony do gry przeciwko drużynom, które preferują futbol na nie. Gra na zapleczu Eredivisie jest brutalna, jest w niej wiele szamotaniny. Niemal w każdym meczu piłkarze otrzymują czerwone kartki. Ekstraklasa to przy tym pestka... – W Jupiler League nie ma taktyki. To trochę taki „kick and rush" (podaj i biegnij – przyp. red.), jak w niższych ligach angielskich. Jest dużo walki i goli, a styl gry na tym poziomie rozgrywek drastycznie różni się od Eredivisie. Nie ma się więc co dziwić, że kluby z holenderskiej ekstraklasy nie szukają na zapleczu zawodników. Praktycznie żaden nie ma szans na promocję, jeśli ma więcej niż 20–21 lat – tłumaczy Chris Tempelman z „Voetbal International".
Marzył o Amsterdam Arena
Benson awansował jednak do Eredivisie wraz z Waalwijk i w obecnym sezonie mógł w niej grać, z czego nie skorzystał. Wybrał występy w Polsce, bo... praktycznie nie miał innego wyjścia. Klub od lat nie płacił podatków i był winien fiskusowi kilka milionów euro, a czarnoskóry snajper był najlepiej opłacanym piłkarzem w całej drugiej lidze. Według niektórych źródeł umowa Holendra oscylowała wokół sumy 350 tysięcy euro brutto, a klub nie miał zamiaru dłużej mu jej wypłacać. Półtora roku temu Benson wspólnie z działaczami ustalił nawet, że uda się na półroczne wypożyczenie do Chin, by nieco ulżyć RKC. Wrócił, ale chętnych na niego wciąż nie było. Pewnie nie takiego obrotu spraw spodziewał się, gdy w 2004 roku opuszczał szkółkę Ajaksu.
Znalazł się w niej, gdy miał 15 lat. To było marzenie chłopca z Ghany, który na europejski kontynent przeniósł się pięć lat wcześniej. Bez matki, z którą ojciec rozwiódł się przed wyjazdem do Europy, i praktycznie również bez niego. Benson Jr widywał rodziciela jedynie nad ranem, gdy ten przemęczony wracał po nocy spędzonej na rozładunku towarów z zabrudzonych tirów. Chłopak spędził dzieciństwo w domu cioci i zajął się kopaniem piłki w klubie FC Amstelland. Zaczął w bramce, ale w wieku 13 lat przeniósł się na prawe skrzydło. Po dwóch latach, wracając któregoś dnia do domu dostrzegł po drugiej stronie ulicy uradowanego wujka. Wymachiwał rękami i krzyczał do Bensona: „Przyszły zaproszenia z Ajaksu i Feyenoordu!".
Za słaby na Ajax
Postawił na Ajax i dołączył do drużyny, z której kilka lat później wyszło w świat wielu znanych piłkarzy. Hedwiges Maduro, Daniel de Ridder, Nigel de Jong, czy Ryan Babel trafili na szczyt. Benson nie, bo zazwyczaj pełnił tylko rolę zmiennika kapitana młodego Ajaksu, Jasona Culliny. W ten sposób wygrał z klubem z Amsterdamu mistrzostwo juniorów i puchar, ale potem doszedł tylko do drużyny rezerw. Po pierwszym roku w drugim zespole zobaczył przed sobą wielki znak „STOP". Usłyszał: „Nie jesteś wystarczająco dobry, by trafić do seniorów". Dyrektor techniczny zaproponował mu następny sezon w rezerwach, ale nadeszła oferta z Vitesse. Benson nie chciał marnować czasu. Wyjechał do Arnhem. – Gdy byłem trenerem drugiego zespołu Vitesse, zaproponowałem mu testy. Postawiłem na niego, a on strzelał bramki niemal w każdym meczu mojego zespołu i tym wywalczył sobie awans do seniorów – mówi Theo Boss, niedawno trener Polonii Warszawa.
– Pomyślałem tak: jeśli powiedzie mi się w Vitesse, to może dostanę szansę na powrót do Ajaksu – wspomina Benson, który w sezonie 2005/06 został zmiennikiem Amoaha i strzelił 7 goli w Eredivisie.
Zmiennik Huntelaara
– To był mój sukces. Dzięki temu nadeszło powołanie do młodzieżówki. Holenderska federacja nigdy wcześniej nawet się mną nie zainteresowała, a po tych bramkach zostałem od razu zaproszony na młodzieżowe mistrzostwa Europy! Gdy dziś czasem spoglądam na złoty medal, myślę sobie: co za osiągnięcie! Nieważne, że byłem numerem cztery wśród napastników. Bycie zmiennikiem Klaasa-Jana Huntelaara to naprawdę żadna hańba – pręży się, ale za chwilę smutnieje, bo powołanie nie poprawiło jego pozycji w holenderskiej piłce.
Wprawdzie z klubu odszedł Amoah, ale trener Aad de Mos postawił na duet Danko Lazović – Mads Junker. Benson wciąż był jokerem, zdobył nawet sześć bramek, o dwie więcej od Junkera, grając niemal dwukrotnie mniej, ale nie zyskał w oczach De Mosa. Dopiero w następnych latach okazało się, że trener prawidłowo rozpoznał potencjał obu graczy. Junker w barwach Rody Kerkrade w dwóch ostatnich sezonach strzelił 41 goli w Eredivisie, a Benson trafił do prowincjonalnego Waalwijk... – Nie wszystko się udało, bo RKC za długo grało w drugiej lidze, jednak uważam, że wciąż spokojnie mógłbym występować w każdym zespole Eredivisie od miejsca numer 8 do 18. Ale teraz przyszedł czas na nowe wyzwania w Polsce. Gwarantuję, że moja skuteczność z każdym rokiem idzie w górę i w tym sezonie nie zmarnuję już tylu okazji, co ostatnio...
Lechia szukała snajpera. Znalazła Bensona. On wystarczy?
"Z gracją Freda Flinstona"
("Przegląd Sportowy", 19.08.2011)
Fred Benson jako junior był mistrzem Holandii z Ajaksem, ale okazał się za słaby, by zostać w Amsterdamie. Strzelał więc gole dla RKC Waalwijk aż stał się dla tego klubu zbyt drogi. Teraz straszy bramkarzy rywali Lechii.
Po bramkach Freda Bensona w RKC Waalwijk z głośników leciał radosny okrzyk „Jabadabadu!", typowy dla jego imiennika – Flintstona, bohatera słynnej amerykańskiej kreskówki. Ale równie często po stadionie niósł się szmer i odgłosy niezadowolenia. Tak było gdy nowy napastnik Lechii Gdańsk marnował sytuację za sytuacją.
– O mój Boże... Jakie to były okazje! – podnosi głos Ludo van Denderen z gazety „AD", przypominając sobie poczynania wicekróla strzelców holenderskiej drugiej ligi. – Benson zdobył 17 bramek, ale powinien mieć ich o 15 więcej! Potrafi strzelić najpiękniejszego gola sezonu, ale czasami nie umie wykonać najprostszej rzeczy na boisku – ocenia holenderski dziennikarz, który w ostatnim sezonie na co dzień obserwował zawodnika. Przy Traugutta Benson został wytypowany do roli snajpera, ostatniego brakującego elementu w układance Tomasza Kafarskiego...
Początek w Lechii Benson miał taki sam, jak poprzedni sezon w Holandii. Gol po pięknej akcji na otwarcie PGE Areny, ale i kapitalna sytuacja, którą koncertowo spartaczył. Zamiast strzelać, poślizgnął się i wylądował na tyłku. – W ostatnim sezonie powinienem strzelić od 25 do 30 goli. Nie będę ukrywał, że zmarnowałem od 10 do 12 sytuacji sam na sam – kiwa głową Benson, wychowanek Ajaksu Amsterdam.
– Wszystkiego nauczyłem się tam oraz w Vitesse Arnhem pod okiem Matthew Amoaha. Że wcale nie chodzi o to, by wymieniać 30 podań, że wystarczą cztery szybkie, by strzelić gola. Jak się zastawiać, używać ciała, jak nie stracić piłki. Wiem, jak stwarzać sobie okazje do strzelenia gola, ale jeszcze muszę się nauczyć, jak wszystkie zamienić na bramki. Prezentuję wysoki poziom jeśli chodzi o poruszanie się po boisku, ale mam kłopot z podejmowaniem decyzji w sytuacjach, gdy przed sobą mam już tylko bramkarza. Zastanawiam się: lobować, mijać go z prawej strony, czy lewej? Ale przecież gdybym umiał wszystko wykorzystać, to grałbym dziś w Barcelonie – broni się Holender.
Napastnik z DVD
Lechia przed podjęciem decyzji o transferze nie obserwowała Bensona na żywo. Został zaakceptowany przez Tomasza Kafarskiego na podstawie... płyt DVD. – Za późno dowiedzieliśmy się, że nie przedłuży kontraktu w Waalwijk. Ale to, co zobaczyłem w materiale filmowym wystarczyło, bym podjął decyzję – tłumaczy się trener i zarazem dyrektor sportowy klubu.
Na razie trudno wyrokować, czy Holender będzie gwiazdą ekstraklasy, czy jej rozczarowaniem. Czy zobaczymy piłkarza, który – jak twierdzi – jest dobrym dryblerem i sam stwarza sobie sytuacje, czy jednak okaże sie, że najwięcej zawdzięcza dobrej pracy skrzydłowych – jak sugerują dziennikarze z Holandii? Warto bowiem zwrócić uwagę, że w Jupiler League Benson grał w najbardziej ofensywnym zespole ligi, a Derk Boerrigter – strzelec 18 goli i autor 14 asyst – wypromował się na tych podaniach tak dobrze, że nawet podpisał kontrakt z Ajaksem.
Ruud Brood, trener RKC Waalwijk, zwraca uwagę przede wszystkim na szybkość Bensona.
– To dzięki niej dochodził do tylu okazji. Najwięcej zagrożenia sieje, gdy czyha na linii z obrońcami i zostaje mu około 40 metrów przestrzeni do wbiegnięcia. Gdy z kolei gra przeciw zespołowi, który broni się bliżej bramki, to lepiej prezentuje się w roli cofniętego napastnika. Najwięcej zależy od tego, czy jest dobrze przygotowany fizycznie – zdradza Brood.
W ciągłym ruchu
Kafarski zdaje sobie sprawę z pewnych ułomności Bensona. – Nie sprowadzamy do Lechii piłkarzy kompletnych, u których nie podnosimy już parametrów. Jednak skoro umiejętność dochodzenia do tak wielu sytuacji jeszcze lepiej świadczy o klasie napastnika. Benson potrafi przewidzieć, gdzie spadnie piłka. To gracz odważny, który lubi dużo biegać i dryblować, więc może stać się objawieniem ekstraklasy. Dobrze czuje się i w ataku pozycyjnym, i w kontrach, a z tego, co słyszałem, dysponuje charakterem walczaka. Właśnie taki człowiek jest nam potrzebny – chwali zawodnika trener Lechii.
Kafarski w poprzednim sezonie zawiódł się na Bedim Buvalu. Chimeryczny napastnik nie potrafił wykończyć wielu ciekawych akcji zespołu i Lechia zajęła odległe ósme miejsce w tabeli. Dla gdańskiego szkoleniowca istotne jest to, że Benson jest przyzwyczajony do gry przeciwko drużynom, które preferują futbol na nie. Gra na zapleczu Eredivisie jest brutalna, jest w niej wiele szamotaniny. Niemal w każdym meczu piłkarze otrzymują czerwone kartki. Ekstraklasa to przy tym pestka... – W Jupiler League nie ma taktyki. To trochę taki „kick and rush" (podaj i biegnij – przyp. red.), jak w niższych ligach angielskich. Jest dużo walki i goli, a styl gry na tym poziomie rozgrywek drastycznie różni się od Eredivisie. Nie ma się więc co dziwić, że kluby z holenderskiej ekstraklasy nie szukają na zapleczu zawodników. Praktycznie żaden nie ma szans na promocję, jeśli ma więcej niż 20–21 lat – tłumaczy Chris Tempelman z „Voetbal International".
Marzył o Amsterdam Arena
Benson awansował jednak do Eredivisie wraz z Waalwijk i w obecnym sezonie mógł w niej grać, z czego nie skorzystał. Wybrał występy w Polsce, bo... praktycznie nie miał innego wyjścia. Klub od lat nie płacił podatków i był winien fiskusowi kilka milionów euro, a czarnoskóry snajper był najlepiej opłacanym piłkarzem w całej drugiej lidze. Według niektórych źródeł umowa Holendra oscylowała wokół sumy 350 tysięcy euro brutto, a klub nie miał zamiaru dłużej mu jej wypłacać. Półtora roku temu Benson wspólnie z działaczami ustalił nawet, że uda się na półroczne wypożyczenie do Chin, by nieco ulżyć RKC. Wrócił, ale chętnych na niego wciąż nie było. Pewnie nie takiego obrotu spraw spodziewał się, gdy w 2004 roku opuszczał szkółkę Ajaksu.
Znalazł się w niej, gdy miał 15 lat. To było marzenie chłopca z Ghany, który na europejski kontynent przeniósł się pięć lat wcześniej. Bez matki, z którą ojciec rozwiódł się przed wyjazdem do Europy, i praktycznie również bez niego. Benson Jr widywał rodziciela jedynie nad ranem, gdy ten przemęczony wracał po nocy spędzonej na rozładunku towarów z zabrudzonych tirów. Chłopak spędził dzieciństwo w domu cioci i zajął się kopaniem piłki w klubie FC Amstelland. Zaczął w bramce, ale w wieku 13 lat przeniósł się na prawe skrzydło. Po dwóch latach, wracając któregoś dnia do domu dostrzegł po drugiej stronie ulicy uradowanego wujka. Wymachiwał rękami i krzyczał do Bensona: „Przyszły zaproszenia z Ajaksu i Feyenoordu!".
Za słaby na Ajax
Postawił na Ajax i dołączył do drużyny, z której kilka lat później wyszło w świat wielu znanych piłkarzy. Hedwiges Maduro, Daniel de Ridder, Nigel de Jong, czy Ryan Babel trafili na szczyt. Benson nie, bo zazwyczaj pełnił tylko rolę zmiennika kapitana młodego Ajaksu, Jasona Culliny. W ten sposób wygrał z klubem z Amsterdamu mistrzostwo juniorów i puchar, ale potem doszedł tylko do drużyny rezerw. Po pierwszym roku w drugim zespole zobaczył przed sobą wielki znak „STOP". Usłyszał: „Nie jesteś wystarczająco dobry, by trafić do seniorów". Dyrektor techniczny zaproponował mu następny sezon w rezerwach, ale nadeszła oferta z Vitesse. Benson nie chciał marnować czasu. Wyjechał do Arnhem. – Gdy byłem trenerem drugiego zespołu Vitesse, zaproponowałem mu testy. Postawiłem na niego, a on strzelał bramki niemal w każdym meczu mojego zespołu i tym wywalczył sobie awans do seniorów – mówi Theo Boss, niedawno trener Polonii Warszawa.
– Pomyślałem tak: jeśli powiedzie mi się w Vitesse, to może dostanę szansę na powrót do Ajaksu – wspomina Benson, który w sezonie 2005/06 został zmiennikiem Amoaha i strzelił 7 goli w Eredivisie.
Zmiennik Huntelaara
– To był mój sukces. Dzięki temu nadeszło powołanie do młodzieżówki. Holenderska federacja nigdy wcześniej nawet się mną nie zainteresowała, a po tych bramkach zostałem od razu zaproszony na młodzieżowe mistrzostwa Europy! Gdy dziś czasem spoglądam na złoty medal, myślę sobie: co za osiągnięcie! Nieważne, że byłem numerem cztery wśród napastników. Bycie zmiennikiem Klaasa-Jana Huntelaara to naprawdę żadna hańba – pręży się, ale za chwilę smutnieje, bo powołanie nie poprawiło jego pozycji w holenderskiej piłce.
Wprawdzie z klubu odszedł Amoah, ale trener Aad de Mos postawił na duet Danko Lazović – Mads Junker. Benson wciąż był jokerem, zdobył nawet sześć bramek, o dwie więcej od Junkera, grając niemal dwukrotnie mniej, ale nie zyskał w oczach De Mosa. Dopiero w następnych latach okazało się, że trener prawidłowo rozpoznał potencjał obu graczy. Junker w barwach Rody Kerkrade w dwóch ostatnich sezonach strzelił 41 goli w Eredivisie, a Benson trafił do prowincjonalnego Waalwijk... – Nie wszystko się udało, bo RKC za długo grało w drugiej lidze, jednak uważam, że wciąż spokojnie mógłbym występować w każdym zespole Eredivisie od miejsca numer 8 do 18. Ale teraz przyszedł czas na nowe wyzwania w Polsce. Gwarantuję, że moja skuteczność z każdym rokiem idzie w górę i w tym sezonie nie zmarnuję już tylu okazji, co ostatnio...
VIERI, VAN PERSIE, BABEL, A DZIŚ ZAHORSKI, SIKORSKI I KORZYM...
Wychowanek Ajaksu Amsterdam w barwach PSV Eindhoven.
"Dziwna kariera Lameya"
("Przegląd Sportowy", 12.08.2011)
PIŁKA, WYSKOK, ŁOKIEĆ, TWARZ
To się zdarzyło kilka lat temu w PSV Eindhoven w meczu z AC Milan. Wygraliśmy 1:0. W naszych rezerwach grał pewien Włoch, z którym zawsze pod szatnią ucinałem sobie włoskie pogawędki. Na początku meczu fazy grupowej Ligi Mistrzów odebrałem piłkę Christianowi Vieriemu. Kipiał ze złości. Przypomniałem sobie te pogawędki i krzyknąłem do niego kilka włoskich słów. Rozwścieczył się na dobre, przestał patrzeć na piłkę. Każde wysokie podanie to była dla niego okazja do rewanżu. Piłka, wyskok, łokieć, twarz! A sędzia nie reagował. Straciłem koncentrację na meczu. Bałem się o zdrowie, więc postanowiłem, że już nigdy nie będę prowokował rywali.
NAZYWAŁ SIĘ VAN PERSIE
Grałem przeciw Gilardino, Kace, Szewczence czy Seedorfowi, ale wiele lat wcześniej w Holandii, gdy byłem prawym obrońcą w RKC Waalwijk, zmierzyłem się z takim jednym... On – lewoskrzydłowy w Feyenoordzie. Robin van Persie. Już po chwili gry pomyślałem: Jezu, jak on kręci!
Doskonale zapamiętałem też Ryana Babela. Grałem z PSV finał Pucharu Holandii przeciw Ajaksowi. Dochodziła 70 minuta. Patrzę, a tam przy linii gotowy do wejścia na boisko stoi świeży Babel. Wiesz, co w takich chwilach myśli sobie obrońca? Zmęczony narzekałem: „Co on teraz ze mną zrobi?”. I faktycznie – jak wystartował, przestało być łatwo.
GUUS HIDDINK
Kiedyś wykonywałem dużo ostrych wślizgów. Podszedł do mnie Hiddink i spytał: „Co ty do cholery wyrabiasz? Po prostu biegnij za nim". Od tego czasu zmieniłem styl, naciskam rywala, aż on sam popełni błąd.
Guus na początku mnie nie znał. Dopiero co przyjechał z Korei Południowej, więc musiałem się wykazać i wybrałem wypożyczenia do AZ Alkmaar i Utrechtu. Po powrocie długo walczyłem o miejsce w składzie, bo ze szkółki wyszedł bardzo utalentowany Kasper Boegelund. Ale nie przejmowałem się tym. Hiddink potrafił stworzyć tak przyjazną atmosferę, że nawet jako rezerwowy czułem się ważny.
3 RAZY NA ŁAWCE AJAKSU
W akademii Ajaksu spędziłem 7 lat. Razem z Andym van der Meyde. Efekt całego szkolenia był taki, że trzy raz trafiłem na ławkę pierwszego zespołu. Bez debiutu. Ale może to i dobrze? Przypominam sobie spotkanie ligowe z De Graafschap. Byłem rezerwowym, gdy nasz prawy obrońca doznał urazu. Pomyślałem: „O, nie!". Z perspektywy ławki wydawało mi się, że mecz jest strasznie szybki. Oglądał go stadion pełen ludzi. Nie chciałem wchodzić! Miałem 18 lat i nie czułem się gotowy. Ajax chyba też, bo w tamtych czasach trzeba było mieć trochę szczęścia, by otrzymać szansę. Co sześć miesięcy przychodził nowy trener. Morten Olsen, Jan Wouters, Hans Westerhoff. Przez zamieszanie w klubie nikt nie odważył się postawić na młodzieńca.
MARTIN JOL
Miałem 19 lat i dwuletni kontrakt z drugim zespołem Ajaksu, gdy pewnego dnia wypatrzył mnie Martin Jol, trener RKC Waalwijk. On wtedy dopiero zaczynał, podobnie jak ja. Okazał się świetnym taktykiem. Za każdym razem, gdy graliśmy przeciwko dużym klubom Eredivisie, potrafił wybrać jakiś ciekawy wariant, który zawsze działał. Wiedział, kiedy krzyknąć na piłkarza, a kiedy pogłaskać.
4 MILIONY EURO
Nabrałem pewności siebie, gdy zagrałem pierwszy sezon w Eredivisie i od razu w europejskich pucharach. Wypatrzyło mnie PSV Eindhoven, zgodę wyraził ich trener Eric Gerets i zostałem wykupiony za ponad 4 miliony euro. To dużo za 22-latka? Nie przesadzajmy. W tym czasie za tyle samo do Eindhoven trafił Arjen Robben. W ramach umowy jeszcze przez rok pozostałem w RKC i dopiero wtedy przeniosłem się do PSV.
Z PRZODU COCU, Z BOKU AFELLAY
Patrzę, a tam przede mną Philip Cocu. Rozglądam się dookoła – Jefferson Farfan i Ibrahim Afellay. Wskazówki daje mi Mark van Bommel. Tempo gry na treningach PSV było kosmiczne, szybsze niż w Eredivisie. To dlatego długo nie chciałem odchodzić z tego klubu. Przypominam sobie to niesamowite uczucie, gdy nagle czujesz, że to takie proste. Mecz ligowy to pestka. To PSV zrobiło ze mnie piłkarza. A to że jestem wychowankiem Ajaksu? W Holandii niemożliwe są tylko transfery na linii Ajax – Feyenoord.
NIGERIA POWOŁUJE
Byłem zdziwiony, bo wcześniej nie miałem kontaktu z federacją nigeryjską, a oni od razu powołali mnie na Puchar Narodów Afryki! Moja matka jest Nigeryjką, a ojciec Holendrem. Był 2006 rok. Pomyślałem tak: „Dopiero co wywalczyłem miejsce w składzie PSV, a teraz mam wyjechać na dwa miesiące do Afryki i wszystko stracić?". Podziękowałem. Moment nie był dobry. Szykowaliśmy się do meczów z Olympique Lyon w 1/8 finału Ligi Mistrzów. W prasie powiedziałem, że jeśli Nigeria awansuje do mistrzostw świata w Niemczech, chętnie się wybiorę. Ale nie awansowała, a z Nigerii już nigdy się nie odezwali. Ale gdyby teraz ktoś do mnie zadzwonił, raczej bym pojechał.
Z PSV DO DUISBURGA
Do PSV przyszedł Ronald Koeman. Pewnego dnia mówi: „Podpisz kontrakt na 2 lata". Odpowiedziałem, że może będę chciał wyjechać i zobaczyć coś więcej niż Holandię. Zwlekałem. Koeman wszędzie tworzy problemy. Miał kłopoty ze Sneijderem w Ajaksie, Barają w Valencii. Nadszedł 1 lipca i spanikowałem: „Muszę znaleźć klub!". I wybrałem Duisburg. Jak można było tam przejść z PSV? Doprawdy, nie wiem.
FUTBOL W NIEMCZECH
W Bundeslidze nigdy nie wychodziliśmy poza własną połowę, a przez cały mecz gra Duisburga polegała na wykopywaniu piłki do przodu. Myślałem: „Co to ma być?". Nie byłem szczęśliwy. Spadliśmy. Poszedłem do Bielefeld, a tam jeszcze gorzej. Nie było taktyki, ciągłe bieganie. No i chcieli, abym za każdym razem atakował. Absurd. Jak możesz sto razy wychodzić do ataku w ciągu połowy w takim zespole? Gra o utrzymanie była trudniejsza niż w Lidze Mistrzów.
Gdy prowadzisz 2:0 w Holandii, wiesz, że wygrałeś mecz. Tylko doprowadzasz go do końca. W Niemczech przekonywałem się, że może być inaczej. Ile to razy wygrywaliśmy 3:0 i w ostatnich minutach traciliśmy 4 gole. A oni nic, atakowali, atakowali! Znów spadliśmy.
KRÓTKA DRZEMKA W OBRONIE
Artur Wichniarek mówi, że przy spalonych ucinałem sobie drzemki w obronie Bielefeld? W Holandii nie gramy na spalone, bo to nie ma sensu. Tam łapiesz rywala na ofsajdzie, gdy naprawdę jesteś pewien, że to się uda. A w Niemczech? Gdy rywal zagrywa długą piłkę, środkowi obrońcy podnoszą ręce, wychodzą do przodu i czekają na spalonego. To niemożliwe, aby boczni obrońcy mogli się w tym połapać. Spytałem trenera, czemu nie możemy tego zmienić? Ale nie, to było wygodne dla stoperów. Wiedzieli, że są zbyt wolni, by ścigać napastników. Wichniarek powie, że przysypiałem, a ja mogę powiedzieć, że gdyby on zdobył bramkę w sytuacji sam na sam z bramkarzem w ostatniej minucie meczu, który kończył sezon, to byśmy nie spadli.
WISŁA – POWRÓT DO ŻYWYCH
Nie byłem ostatnio zadowolony. Wybór Leicester nie był za dobry. Po kilku tygodniach trenera Paulo Souse zwolnili. Przyszedł Sven-Göran Eriksson. W klubie pojawiła się presja, że mamy awansować. Zaczęły się wypożyczenia i transfery. Straciłem miejsce w składzie. Straciłem czas. Teraz chcę wrócić do Ligi Mistrzów.
Wychowanek Ajaksu Amsterdam w barwach PSV Eindhoven.
"Dziwna kariera Lameya"
("Przegląd Sportowy", 12.08.2011)
PIŁKA, WYSKOK, ŁOKIEĆ, TWARZ
To się zdarzyło kilka lat temu w PSV Eindhoven w meczu z AC Milan. Wygraliśmy 1:0. W naszych rezerwach grał pewien Włoch, z którym zawsze pod szatnią ucinałem sobie włoskie pogawędki. Na początku meczu fazy grupowej Ligi Mistrzów odebrałem piłkę Christianowi Vieriemu. Kipiał ze złości. Przypomniałem sobie te pogawędki i krzyknąłem do niego kilka włoskich słów. Rozwścieczył się na dobre, przestał patrzeć na piłkę. Każde wysokie podanie to była dla niego okazja do rewanżu. Piłka, wyskok, łokieć, twarz! A sędzia nie reagował. Straciłem koncentrację na meczu. Bałem się o zdrowie, więc postanowiłem, że już nigdy nie będę prowokował rywali.
NAZYWAŁ SIĘ VAN PERSIE
Grałem przeciw Gilardino, Kace, Szewczence czy Seedorfowi, ale wiele lat wcześniej w Holandii, gdy byłem prawym obrońcą w RKC Waalwijk, zmierzyłem się z takim jednym... On – lewoskrzydłowy w Feyenoordzie. Robin van Persie. Już po chwili gry pomyślałem: Jezu, jak on kręci!
Doskonale zapamiętałem też Ryana Babela. Grałem z PSV finał Pucharu Holandii przeciw Ajaksowi. Dochodziła 70 minuta. Patrzę, a tam przy linii gotowy do wejścia na boisko stoi świeży Babel. Wiesz, co w takich chwilach myśli sobie obrońca? Zmęczony narzekałem: „Co on teraz ze mną zrobi?”. I faktycznie – jak wystartował, przestało być łatwo.
GUUS HIDDINK
Kiedyś wykonywałem dużo ostrych wślizgów. Podszedł do mnie Hiddink i spytał: „Co ty do cholery wyrabiasz? Po prostu biegnij za nim". Od tego czasu zmieniłem styl, naciskam rywala, aż on sam popełni błąd.
Guus na początku mnie nie znał. Dopiero co przyjechał z Korei Południowej, więc musiałem się wykazać i wybrałem wypożyczenia do AZ Alkmaar i Utrechtu. Po powrocie długo walczyłem o miejsce w składzie, bo ze szkółki wyszedł bardzo utalentowany Kasper Boegelund. Ale nie przejmowałem się tym. Hiddink potrafił stworzyć tak przyjazną atmosferę, że nawet jako rezerwowy czułem się ważny.
3 RAZY NA ŁAWCE AJAKSU
W akademii Ajaksu spędziłem 7 lat. Razem z Andym van der Meyde. Efekt całego szkolenia był taki, że trzy raz trafiłem na ławkę pierwszego zespołu. Bez debiutu. Ale może to i dobrze? Przypominam sobie spotkanie ligowe z De Graafschap. Byłem rezerwowym, gdy nasz prawy obrońca doznał urazu. Pomyślałem: „O, nie!". Z perspektywy ławki wydawało mi się, że mecz jest strasznie szybki. Oglądał go stadion pełen ludzi. Nie chciałem wchodzić! Miałem 18 lat i nie czułem się gotowy. Ajax chyba też, bo w tamtych czasach trzeba było mieć trochę szczęścia, by otrzymać szansę. Co sześć miesięcy przychodził nowy trener. Morten Olsen, Jan Wouters, Hans Westerhoff. Przez zamieszanie w klubie nikt nie odważył się postawić na młodzieńca.
MARTIN JOL
Miałem 19 lat i dwuletni kontrakt z drugim zespołem Ajaksu, gdy pewnego dnia wypatrzył mnie Martin Jol, trener RKC Waalwijk. On wtedy dopiero zaczynał, podobnie jak ja. Okazał się świetnym taktykiem. Za każdym razem, gdy graliśmy przeciwko dużym klubom Eredivisie, potrafił wybrać jakiś ciekawy wariant, który zawsze działał. Wiedział, kiedy krzyknąć na piłkarza, a kiedy pogłaskać.
4 MILIONY EURO
Nabrałem pewności siebie, gdy zagrałem pierwszy sezon w Eredivisie i od razu w europejskich pucharach. Wypatrzyło mnie PSV Eindhoven, zgodę wyraził ich trener Eric Gerets i zostałem wykupiony za ponad 4 miliony euro. To dużo za 22-latka? Nie przesadzajmy. W tym czasie za tyle samo do Eindhoven trafił Arjen Robben. W ramach umowy jeszcze przez rok pozostałem w RKC i dopiero wtedy przeniosłem się do PSV.
Z PRZODU COCU, Z BOKU AFELLAY
Patrzę, a tam przede mną Philip Cocu. Rozglądam się dookoła – Jefferson Farfan i Ibrahim Afellay. Wskazówki daje mi Mark van Bommel. Tempo gry na treningach PSV było kosmiczne, szybsze niż w Eredivisie. To dlatego długo nie chciałem odchodzić z tego klubu. Przypominam sobie to niesamowite uczucie, gdy nagle czujesz, że to takie proste. Mecz ligowy to pestka. To PSV zrobiło ze mnie piłkarza. A to że jestem wychowankiem Ajaksu? W Holandii niemożliwe są tylko transfery na linii Ajax – Feyenoord.
NIGERIA POWOŁUJE
Byłem zdziwiony, bo wcześniej nie miałem kontaktu z federacją nigeryjską, a oni od razu powołali mnie na Puchar Narodów Afryki! Moja matka jest Nigeryjką, a ojciec Holendrem. Był 2006 rok. Pomyślałem tak: „Dopiero co wywalczyłem miejsce w składzie PSV, a teraz mam wyjechać na dwa miesiące do Afryki i wszystko stracić?". Podziękowałem. Moment nie był dobry. Szykowaliśmy się do meczów z Olympique Lyon w 1/8 finału Ligi Mistrzów. W prasie powiedziałem, że jeśli Nigeria awansuje do mistrzostw świata w Niemczech, chętnie się wybiorę. Ale nie awansowała, a z Nigerii już nigdy się nie odezwali. Ale gdyby teraz ktoś do mnie zadzwonił, raczej bym pojechał.
Z PSV DO DUISBURGA
Do PSV przyszedł Ronald Koeman. Pewnego dnia mówi: „Podpisz kontrakt na 2 lata". Odpowiedziałem, że może będę chciał wyjechać i zobaczyć coś więcej niż Holandię. Zwlekałem. Koeman wszędzie tworzy problemy. Miał kłopoty ze Sneijderem w Ajaksie, Barają w Valencii. Nadszedł 1 lipca i spanikowałem: „Muszę znaleźć klub!". I wybrałem Duisburg. Jak można było tam przejść z PSV? Doprawdy, nie wiem.
FUTBOL W NIEMCZECH
W Bundeslidze nigdy nie wychodziliśmy poza własną połowę, a przez cały mecz gra Duisburga polegała na wykopywaniu piłki do przodu. Myślałem: „Co to ma być?". Nie byłem szczęśliwy. Spadliśmy. Poszedłem do Bielefeld, a tam jeszcze gorzej. Nie było taktyki, ciągłe bieganie. No i chcieli, abym za każdym razem atakował. Absurd. Jak możesz sto razy wychodzić do ataku w ciągu połowy w takim zespole? Gra o utrzymanie była trudniejsza niż w Lidze Mistrzów.
Gdy prowadzisz 2:0 w Holandii, wiesz, że wygrałeś mecz. Tylko doprowadzasz go do końca. W Niemczech przekonywałem się, że może być inaczej. Ile to razy wygrywaliśmy 3:0 i w ostatnich minutach traciliśmy 4 gole. A oni nic, atakowali, atakowali! Znów spadliśmy.
KRÓTKA DRZEMKA W OBRONIE
Artur Wichniarek mówi, że przy spalonych ucinałem sobie drzemki w obronie Bielefeld? W Holandii nie gramy na spalone, bo to nie ma sensu. Tam łapiesz rywala na ofsajdzie, gdy naprawdę jesteś pewien, że to się uda. A w Niemczech? Gdy rywal zagrywa długą piłkę, środkowi obrońcy podnoszą ręce, wychodzą do przodu i czekają na spalonego. To niemożliwe, aby boczni obrońcy mogli się w tym połapać. Spytałem trenera, czemu nie możemy tego zmienić? Ale nie, to było wygodne dla stoperów. Wiedzieli, że są zbyt wolni, by ścigać napastników. Wichniarek powie, że przysypiałem, a ja mogę powiedzieć, że gdyby on zdobył bramkę w sytuacji sam na sam z bramkarzem w ostatniej minucie meczu, który kończył sezon, to byśmy nie spadli.
WISŁA – POWRÓT DO ŻYWYCH
Nie byłem ostatnio zadowolony. Wybór Leicester nie był za dobry. Po kilku tygodniach trenera Paulo Souse zwolnili. Przyszedł Sven-Göran Eriksson. W klubie pojawiła się presja, że mamy awansować. Zaczęły się wypożyczenia i transfery. Straciłem miejsce w składzie. Straciłem czas. Teraz chcę wrócić do Ligi Mistrzów.
POWINIEN GRAĆ W AJAKSIE AMSTERDAM. WYLĄDOWAŁ W WIŚLE...
Obecnie najlepszy piłkarz ligi polskiej i najlepszy w historii obcokrajowiec ekstraklasy jeszcze w barwach Maccabi Hajfa.
Raczej średniawy tekst o Meliksonie, ale jeśli komuś się nudzi, to polecam… Wartością samą w sobie są wypowiedzi Avrama Granta - ex-trenera Chelsea Londyn, który - jak się okazuje - wyciągnął 16-letniego Maora z Jawne.
Gdy kiedyś siedziałem w pubie i oglądałem mecz, zauważyłem, że ludzie pytają się siebie: „jak to się stało, że taki kozak jak Melikson trafił do Polski?”. Spróbowałem na to pytanie odpowiedzieć, ale nie wiem, czy się udało.
"Kosztowne błędy młodości"
("Magazyn Przeglądu Sportowego", 17.08.2011)
Mirosław Szymkowiak zachwyca się jego startem do piłki. Wojciech Kowalczyk mówi o nim: "najlepszy obcokrajowiec, jaki kiedykolwiek trafił do ligi polskiej". Ci, którzy trochę się w futbolu orientują i widzieli mecze Maora Meliksona w Wiśle Kraków, dziwią się, jak to możliwe, że do europy nie trafił już wcześniej.
- Tak, to faktycznie... trochę dziwne. On przecież mógłby swobodnie grać w PSV Eindhoven lub Ajaksie Amsterdam – kiwa głową dyrektor sportowy Wisły Stan Valckx, który ściągnął Izraelczyka do polskiej ekstraklasy.
– Maor Melikson najdalej za rok będzie występował w jednym z największych klubów świata! Zapamiętajcie moje słowa: pociągnie Wisłę do Ligi Mistrzów, pokaże się w fazie grupowej i odejdzie do wielkiego klubu – przekonuje z kolei Dudu Dahan, menedżer piłkarza. – Mam coraz więcej telefonów z zapytaniami o transfer. Jeszcze pół roku temu niektórzy śmiali się ze mnie, gdy mówiłem, że do Krakowa przyjechał izraelski Arjen Robben. Dziś uważam, że Maor to najlepszy piłkarz w Europie Wschodniej i obecny sezon będzie ostatnim, w którym gra w Wiśle Kraków.
Jeśli Dahan będzie miał rację, to dlaczego Maor na dobre skrzydła rozwinie tak późno? Dlaczego w wieku 26 lat występował w pustynnej Beer Szewie? Jest na to kilka teorii, tylko które z nich są prawdziwe?
Izraelem interesują się tylko Belgia i Rosja
Jedna z nich mówi, że ekstraklasę izraelską na poważnie przekopują jedynie belgijskie i rosyjskie kluby. Wystarczy tylko przestudiować listę transferów między Izraelem a Belgią i Rosją i porównać ją z innymi kierunkami transakcji, by przyznać, że musi być to prawda. W świecie, w którym klubowi skauci co chwilę krzyżują swoje drogi na międzynarodowych lotniskach i już z daleka rozpoznają się na trybunach, wydaje się niemożliwe, aby nikt nie zajrzał do izraelskiej Beer Szewy – nawet jeśli to miasto położone jest w najbardziej na południe wysuniętym zakątku kraju, blisko granicy z Egiptem. A jednak, na to wygląda. – Niewielu skautów w ogóle dociera do Izraela. W ostatnich latach to coraz lepiej spenetrowany rynek, ale wciąż nie do końca. Dziś już wiadomo chociaż tyle, że można znaleźć tam piłkarzy szybkich i zaawansowanych technicznie – mówi Valckx.
– Wydaje mi się, że jestem jedynym piłkarzem, który prosto z Beer Szewy wyjechał do Europy. Rok temu miałem propozycje z większych izraelskich klubów, ale powiedziałem swojemu menedżerowi: „Słuchaj, chcę wyjechać do Europy. Teraz albo nigdy" – wspomina Melikson.
To jednak wciąż za mało, aby w pełni wyjaśnić, dlaczego jego talent ciągle pozostawał w ukryciu. Musiał zadziałać przynajmniej jeszcze jeden czynnik, który wyhamował karierę błyskotliwego piłkarza. Izrael to przecież nie koniec świata. Być może zadziałała nieznajomość reguł tamtejszego rynku u wysłanników europejskich klubów. Prawdopodobnie uznano, że tak dojrzały piłkarz, jeśli coś sobą prezentuje, od dawna powinien już grać w czołowych klubach Izraela. Mogli pomyśleć – nie występuje w Maccabi Hajfa, czyli coś z nim nie tak. Tymczasem Melikson przebył odwrotną drogę. Zaczął w wielkich klubach i wylądował na prowincji.
Grał gorzej lub był jednym z wielu
Odrzucić należy teorię, że Melikson nie grał w Izraelu tak dobrze jak w Wiśle, co stara się sugerować kilku polskich ekspertów. Dla Ivicy Ilieva, który w sezonie 2009/10 występował w Maccabi Tel Awiw, a od tego sezonu w Wiśle, Izraelczyk nie był piłkarzem anonimowym. Tak wspomina obecnego kolegę z drużyny:
– Pamiętam, że nasz trener przed meczami z Hapoelem Beer Szewa mówił tylko o Meliksonie i ciągle ostrzegał przed nim naszych obrońców. Na boisku przekonałem się, że się nie mylił w swoich ocenach. Te przestrogi zresztą nic nie pomogły, bo Maor i tak strzelił nam gola.
We wspomnianym sezonie Melikson zdobył zresztą dziewięć bramek i zanotował siedem asyst. Wszystko to w przeciętnym Hapoelu Beer Szewa. Pani prezydent tego klubu Alona Barkat w umowie z Białą Gwiazdą wpisała klauzulę zakazującą sprzedaży Meliksona do innego izraelskiego klubu. To też ma swoją wagę i wiele mówi o klasie piłkarza. On sam przekonuje, że w lidze izraelskiej, podobnie jak w polskiej, był jednym z najczęściej faulowanych zawodników.
Styl gry w tamtejszej lidze diametralnie jednak różni się od naszego. Stąd ukuto teorię, jakoby atuty Meliksona trudniej było dostrzec w Izraelu. Tam wielu piłkarzy biega szybko i z tego powodu dynamika Maora miałaby nie robić na obserwatorach aż takiego wrażenia. Ale nie każdy zawodnik ligi izraelskiej to Melikson. Nie wszyscy daliby sobie radę w Polsce.
– Takich piłkarzy w Izraelu nie ma już dużo. Może trzech, czterech – wylicza Avram Grant.
- Poznałem go już dziesięć lat temu, gdy miał 16 lat. Obserwowałem jakiś mecz Maccabi Jawne i byłem naprawdę zdziwiony tym, jak sobie poczyna. Uznałem, że to wielki talent i gdy w 2002 roku odchodziłem z Maccabi Hajfa poleciłem Meliksona do tego klubu - mówi były trener Chelsea
Nie miał okazji do wypromowania się
Melikson w prowincjonalnym Hapoelu Beer Szewa spędził ważne lata swojej kariery – między 24. a 26. rokiem życia (wcześniej walczył o miejsce w składzie Maccabi Hajfa). I zaprzepaścił realną szansę zwrócenia na siebie uwagi nie tylko kibiców z tego prowincjonalnego izraelskiego miasta.
Taką okazją dla Maora mogły być młodzieżowe mistrzostwa Europy w 2007 roku. Drużyna trenera Guya Levy'ego przeszła eliminacje, a obecny piłkarz Wisły był jej istotnym graczem. Na turniej jednak nie pojechał. Okazało się, że przez trzy miesiące kopał piłkę w Maccabi Hajfa, nie zdając sobie sprawy, że ma pękniętą kość. Zamiast wykorzystać mecze z Holandią, Belgią i Portugalią jako trampolinę do kariery, leczył się do końca roku.
– To było fatalne uczucie. Wszyscy moi koledzy się promowali, a o mnie zapomniano, tak jakbym w tym zespole w ogóle nie grał. Do dziś mnie to boli – mówi Izraelczyk.
Zanim trafił do Wisły, okazjami do pokazania się na arenie międzynarodowej były: krótki udział w rozgrywkach o Puchar Intertoto 2005 z Beitarem Jerozolima oraz sezon 2006/2007 w europejskich pucharach z Maccabi Hajfa. 22-latek wchodził wówczas tylko z ławki, w tym w spotkaniach z Liverpoolem w eliminacjach Ligi Mistrzów. W sumie rozegrał zaledwie 220 minut w dziewięciu meczach, aż po 1/16 fi nału Pucharu UEFA.
Reprezentacja? Dopiero w ubiegłym tygodniu dostał drugą szansę w drużynie narodowej. Tym razem ją wykorzystał. W ciągu 38 minut meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej zdobył dwie bramki. Do tego momentu większej publiczności zaprezentował się tylko kilkanaście miesięcy temu podczas debiutu w kadrze przeciw Urugwajowi (grał pół godziny) i w zwykłych starciach ligowych. Jeśli więc nawet w ostatnich latach w Beer Szewie zaplątał się jakiś skaut, nie miał szans zobaczyć, jak Melikson radzi sobie z bardziej wymagającymi rywalami. – Muszę teraz to głośno powiedzieć: ludzie w Izraelu nie szanowali Maora. Nie potrafi li właściwie zrozumieć skali jego talentu. A to poziom Yossiego Benayouna z Chelsea Londyn – przekonuje menedżer piłkarza.
Jest jednak pewna drobna różnica między nimi. Benayoun wyjechał z Beer Szewy w wieku 18 lat. Cztery lata później przez Maccabi Hajfa trafi ł do Europy, do Racingu Santander. Melikson zrobił to, mając lat 26. W tym wieku Benayoun miał już za sobą pierwszy udany sezon w angielskiej Premier League, w West Hamie.
Długo uczył się odpowiedzialności, późno dojrzał
Jesienią 2006 roku w meczach Pucharu UEFA Maccabi – Liteks Łowecz wchodził z ławki. Pięć lat później znów wystąpił przeciwko temu samemu bułgarskiemu zespołowi. Tym razem jednak już jako czołowy zawodnik swojej drużyny, którego gra rozstrzygała o wyniku dwumeczu i awansie Wisły do ostatniej rundy eliminacji Ligi Mistrzów.
– Zawsze był fantastycznym piłkarzem. Zapowiadał się świetnie jako młody chłopak, ale w piłce czasem tak bywa, że gracz znika z pola widzenia na dobrych kilka lat – tłumaczy agent Pini Zahavi. – Dopiero teraz widzimy jego kapitalny powrót do wielkiego futbolu. Czemu trwało to tak długo? Po prostu w końcu dojrzał i w Krakowie stał się bardziej odpowiedzialny. Wcześniej nie zawsze poważnie traktował piłkę. Nie był skoncentrowany na osiągnięciu czegoś istotnego, chyba było mu za łatwo w tym Izraelu.
Na filmie ze spotkania przeciwko Livorno z jesieni 2006 roku widać Meliksona, który ma dynamikę, ale jeszcze brakuje mu odwagi, aby wziąć na siebie ciężar gry i mijać rywala z taką łatwością jak dziś. Jakby nie wiedział, co zrobić ze swoim talentem. – Późno dojrzałem? Wiecie, wszystko potoczyło się tak szybko. Byłem młody, miałem 17 lat, gdy dostałem się do największych klubów w Izraelu. Nie byłem w stanie udźwignąć tego ciężaru. Sukces uderzył mi do głowy. WIzraelu potrafi ą z młodego zawodnika bardzo szybko zrobić gwiazdę. Przestałem pracować i zapłaciłem za to wysoką cenę – przyznaje gracz Wisły.
Nie miał ofert z poważnego europejskiego klubu
Zagadka Meliksona nie dawała też spokoju dyrektorowi Wisły. Tylko 675 tysięcy euro za tak dobrego piłkarza? Takie okazje zdarzają się jedynie w teorii. Mogło to się wydawać podejrzane.
– Już na samym początku próbowałem się przede wszystkim dowiedzieć, dlaczego nikt wcześniej nie dostrzegł Meliksona. Udało mi się ustalić, że gdy miał 20 lat, dostał konkretną ofertę z Szachtara Donieck (po jednym z turniejów reprezentacji młodzieżowej – przyp. red.). Problem był jednak taki, że on nie czuł się gotowy do wyjazdu z Izraela i ofertę z Ukrainy odrzucił. Ta sytuacja mogła mieć wpływ na to, co się z nim później działo – przedstawia swoją teorię Stan Valckx.
Podejmował złe decyzje, brakowało mu dobrego agenta
Obecny menedżer piłkarza podtrzymuje teorię dyrektora Wisły o nie najszczęśliwszych życiowych wyborach piłkarza. – Maor w ostatnich latach podejmował złe decyzje. Pracował z menedżerem, który był z zawodu prawnikiem. Nie miał zatem odpowiednich kontaktów i nie był mu w stanie pomóc. Dopiero ja potrafi łem to zrobić i wyciągnąłem go z Beer Szewy – wychwala swoje zasługi menedżer Dahan, który z Meliksonem pracuje od roku.
– Do dziś mam z byłym agentem pewne problemy – dodaje Melikson. – Pomógł mi na początku kariery. Dzięki niemu podpisałem kontrakty z dużymi izraelskimi klubami, ale musiałem nawiązać współpracę z kimś innym, by móc zacząć grać na wyższym poziomie. Musiałem stać się egoistą, zacząć myśleć o sobie. Wiedziałem, że chcę wyjechać do Europy i że do tego potrzebuję kogoś takiego jak Dudu Dahan – mówi i przyznaje, że oferty z zagranicy miał za wcześnie. – Byłem młody i głupi. Wybrałem Maccabi Hajfa, bo grało o Ligę Mistrzów – przyznaje Maor.
– Maccabi to jedno, ale potem niepotrzebnie przeszedł do Hapoelu Kfar Saba, klubu, w którym nigdy nie powinien się znaleźć. Miał przecież już 26 lat i w tej sytuacji był to krok do tyłu. Na szczęście to na tyle inteligentny zawodnik, że doskonale zrozumiał, co może mu dać Wisła. Dziś zawdzięcza jej znacznie więcej niż wszystkim klubom, w których grał dotychczas – rozlicza swojego klienta Dahan.
– Moja kariera? To naprawdę skomplikowane, co się stało. To był splot niewłaściwych, niefortunnych decyzji. Traciłem czas, nie będąc w pełni świadom tego skutków. No i dziś mam już prawie 27 lat. Nie jestem młody, ale pocieszam się, że nie jestem też jeszcze taki stary. Próbuję jak najszybciej nadgonić stracony czas – przyznaje rację swemu menedżerowi Melikson.
- Po prostu okazało się, że potrzebował więcej czasu niż inni, by tak mocno zabłysnąć, ale nigdy nie miałem wątpliwości, że to nastąpi - mówi Grant. - Najważniejsze jest to, że on może dziś grać w każdej lidze i to jeden z pięciu czy sześciu najlepszych obecnie piłkarzy z Izraela. W poprzednim tygodniu strzelił dwa gole w meczu Izraela z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Czekałem na ten dzień!
Obecnie najlepszy piłkarz ligi polskiej i najlepszy w historii obcokrajowiec ekstraklasy jeszcze w barwach Maccabi Hajfa.
Raczej średniawy tekst o Meliksonie, ale jeśli komuś się nudzi, to polecam… Wartością samą w sobie są wypowiedzi Avrama Granta - ex-trenera Chelsea Londyn, który - jak się okazuje - wyciągnął 16-letniego Maora z Jawne.
Gdy kiedyś siedziałem w pubie i oglądałem mecz, zauważyłem, że ludzie pytają się siebie: „jak to się stało, że taki kozak jak Melikson trafił do Polski?”. Spróbowałem na to pytanie odpowiedzieć, ale nie wiem, czy się udało.
"Kosztowne błędy młodości"
("Magazyn Przeglądu Sportowego", 17.08.2011)
Mirosław Szymkowiak zachwyca się jego startem do piłki. Wojciech Kowalczyk mówi o nim: "najlepszy obcokrajowiec, jaki kiedykolwiek trafił do ligi polskiej". Ci, którzy trochę się w futbolu orientują i widzieli mecze Maora Meliksona w Wiśle Kraków, dziwią się, jak to możliwe, że do europy nie trafił już wcześniej.
- Tak, to faktycznie... trochę dziwne. On przecież mógłby swobodnie grać w PSV Eindhoven lub Ajaksie Amsterdam – kiwa głową dyrektor sportowy Wisły Stan Valckx, który ściągnął Izraelczyka do polskiej ekstraklasy.
– Maor Melikson najdalej za rok będzie występował w jednym z największych klubów świata! Zapamiętajcie moje słowa: pociągnie Wisłę do Ligi Mistrzów, pokaże się w fazie grupowej i odejdzie do wielkiego klubu – przekonuje z kolei Dudu Dahan, menedżer piłkarza. – Mam coraz więcej telefonów z zapytaniami o transfer. Jeszcze pół roku temu niektórzy śmiali się ze mnie, gdy mówiłem, że do Krakowa przyjechał izraelski Arjen Robben. Dziś uważam, że Maor to najlepszy piłkarz w Europie Wschodniej i obecny sezon będzie ostatnim, w którym gra w Wiśle Kraków.
Jeśli Dahan będzie miał rację, to dlaczego Maor na dobre skrzydła rozwinie tak późno? Dlaczego w wieku 26 lat występował w pustynnej Beer Szewie? Jest na to kilka teorii, tylko które z nich są prawdziwe?
Izraelem interesują się tylko Belgia i Rosja
Jedna z nich mówi, że ekstraklasę izraelską na poważnie przekopują jedynie belgijskie i rosyjskie kluby. Wystarczy tylko przestudiować listę transferów między Izraelem a Belgią i Rosją i porównać ją z innymi kierunkami transakcji, by przyznać, że musi być to prawda. W świecie, w którym klubowi skauci co chwilę krzyżują swoje drogi na międzynarodowych lotniskach i już z daleka rozpoznają się na trybunach, wydaje się niemożliwe, aby nikt nie zajrzał do izraelskiej Beer Szewy – nawet jeśli to miasto położone jest w najbardziej na południe wysuniętym zakątku kraju, blisko granicy z Egiptem. A jednak, na to wygląda. – Niewielu skautów w ogóle dociera do Izraela. W ostatnich latach to coraz lepiej spenetrowany rynek, ale wciąż nie do końca. Dziś już wiadomo chociaż tyle, że można znaleźć tam piłkarzy szybkich i zaawansowanych technicznie – mówi Valckx.
– Wydaje mi się, że jestem jedynym piłkarzem, który prosto z Beer Szewy wyjechał do Europy. Rok temu miałem propozycje z większych izraelskich klubów, ale powiedziałem swojemu menedżerowi: „Słuchaj, chcę wyjechać do Europy. Teraz albo nigdy" – wspomina Melikson.
To jednak wciąż za mało, aby w pełni wyjaśnić, dlaczego jego talent ciągle pozostawał w ukryciu. Musiał zadziałać przynajmniej jeszcze jeden czynnik, który wyhamował karierę błyskotliwego piłkarza. Izrael to przecież nie koniec świata. Być może zadziałała nieznajomość reguł tamtejszego rynku u wysłanników europejskich klubów. Prawdopodobnie uznano, że tak dojrzały piłkarz, jeśli coś sobą prezentuje, od dawna powinien już grać w czołowych klubach Izraela. Mogli pomyśleć – nie występuje w Maccabi Hajfa, czyli coś z nim nie tak. Tymczasem Melikson przebył odwrotną drogę. Zaczął w wielkich klubach i wylądował na prowincji.
Grał gorzej lub był jednym z wielu
Odrzucić należy teorię, że Melikson nie grał w Izraelu tak dobrze jak w Wiśle, co stara się sugerować kilku polskich ekspertów. Dla Ivicy Ilieva, który w sezonie 2009/10 występował w Maccabi Tel Awiw, a od tego sezonu w Wiśle, Izraelczyk nie był piłkarzem anonimowym. Tak wspomina obecnego kolegę z drużyny:
– Pamiętam, że nasz trener przed meczami z Hapoelem Beer Szewa mówił tylko o Meliksonie i ciągle ostrzegał przed nim naszych obrońców. Na boisku przekonałem się, że się nie mylił w swoich ocenach. Te przestrogi zresztą nic nie pomogły, bo Maor i tak strzelił nam gola.
We wspomnianym sezonie Melikson zdobył zresztą dziewięć bramek i zanotował siedem asyst. Wszystko to w przeciętnym Hapoelu Beer Szewa. Pani prezydent tego klubu Alona Barkat w umowie z Białą Gwiazdą wpisała klauzulę zakazującą sprzedaży Meliksona do innego izraelskiego klubu. To też ma swoją wagę i wiele mówi o klasie piłkarza. On sam przekonuje, że w lidze izraelskiej, podobnie jak w polskiej, był jednym z najczęściej faulowanych zawodników.
Styl gry w tamtejszej lidze diametralnie jednak różni się od naszego. Stąd ukuto teorię, jakoby atuty Meliksona trudniej było dostrzec w Izraelu. Tam wielu piłkarzy biega szybko i z tego powodu dynamika Maora miałaby nie robić na obserwatorach aż takiego wrażenia. Ale nie każdy zawodnik ligi izraelskiej to Melikson. Nie wszyscy daliby sobie radę w Polsce.
– Takich piłkarzy w Izraelu nie ma już dużo. Może trzech, czterech – wylicza Avram Grant.
- Poznałem go już dziesięć lat temu, gdy miał 16 lat. Obserwowałem jakiś mecz Maccabi Jawne i byłem naprawdę zdziwiony tym, jak sobie poczyna. Uznałem, że to wielki talent i gdy w 2002 roku odchodziłem z Maccabi Hajfa poleciłem Meliksona do tego klubu - mówi były trener Chelsea
Nie miał okazji do wypromowania się
Melikson w prowincjonalnym Hapoelu Beer Szewa spędził ważne lata swojej kariery – między 24. a 26. rokiem życia (wcześniej walczył o miejsce w składzie Maccabi Hajfa). I zaprzepaścił realną szansę zwrócenia na siebie uwagi nie tylko kibiców z tego prowincjonalnego izraelskiego miasta.
Taką okazją dla Maora mogły być młodzieżowe mistrzostwa Europy w 2007 roku. Drużyna trenera Guya Levy'ego przeszła eliminacje, a obecny piłkarz Wisły był jej istotnym graczem. Na turniej jednak nie pojechał. Okazało się, że przez trzy miesiące kopał piłkę w Maccabi Hajfa, nie zdając sobie sprawy, że ma pękniętą kość. Zamiast wykorzystać mecze z Holandią, Belgią i Portugalią jako trampolinę do kariery, leczył się do końca roku.
– To było fatalne uczucie. Wszyscy moi koledzy się promowali, a o mnie zapomniano, tak jakbym w tym zespole w ogóle nie grał. Do dziś mnie to boli – mówi Izraelczyk.
Zanim trafił do Wisły, okazjami do pokazania się na arenie międzynarodowej były: krótki udział w rozgrywkach o Puchar Intertoto 2005 z Beitarem Jerozolima oraz sezon 2006/2007 w europejskich pucharach z Maccabi Hajfa. 22-latek wchodził wówczas tylko z ławki, w tym w spotkaniach z Liverpoolem w eliminacjach Ligi Mistrzów. W sumie rozegrał zaledwie 220 minut w dziewięciu meczach, aż po 1/16 fi nału Pucharu UEFA.
Reprezentacja? Dopiero w ubiegłym tygodniu dostał drugą szansę w drużynie narodowej. Tym razem ją wykorzystał. W ciągu 38 minut meczu z Wybrzeżem Kości Słoniowej zdobył dwie bramki. Do tego momentu większej publiczności zaprezentował się tylko kilkanaście miesięcy temu podczas debiutu w kadrze przeciw Urugwajowi (grał pół godziny) i w zwykłych starciach ligowych. Jeśli więc nawet w ostatnich latach w Beer Szewie zaplątał się jakiś skaut, nie miał szans zobaczyć, jak Melikson radzi sobie z bardziej wymagającymi rywalami. – Muszę teraz to głośno powiedzieć: ludzie w Izraelu nie szanowali Maora. Nie potrafi li właściwie zrozumieć skali jego talentu. A to poziom Yossiego Benayouna z Chelsea Londyn – przekonuje menedżer piłkarza.
Jest jednak pewna drobna różnica między nimi. Benayoun wyjechał z Beer Szewy w wieku 18 lat. Cztery lata później przez Maccabi Hajfa trafi ł do Europy, do Racingu Santander. Melikson zrobił to, mając lat 26. W tym wieku Benayoun miał już za sobą pierwszy udany sezon w angielskiej Premier League, w West Hamie.
Długo uczył się odpowiedzialności, późno dojrzał
Jesienią 2006 roku w meczach Pucharu UEFA Maccabi – Liteks Łowecz wchodził z ławki. Pięć lat później znów wystąpił przeciwko temu samemu bułgarskiemu zespołowi. Tym razem jednak już jako czołowy zawodnik swojej drużyny, którego gra rozstrzygała o wyniku dwumeczu i awansie Wisły do ostatniej rundy eliminacji Ligi Mistrzów.
– Zawsze był fantastycznym piłkarzem. Zapowiadał się świetnie jako młody chłopak, ale w piłce czasem tak bywa, że gracz znika z pola widzenia na dobrych kilka lat – tłumaczy agent Pini Zahavi. – Dopiero teraz widzimy jego kapitalny powrót do wielkiego futbolu. Czemu trwało to tak długo? Po prostu w końcu dojrzał i w Krakowie stał się bardziej odpowiedzialny. Wcześniej nie zawsze poważnie traktował piłkę. Nie był skoncentrowany na osiągnięciu czegoś istotnego, chyba było mu za łatwo w tym Izraelu.
Na filmie ze spotkania przeciwko Livorno z jesieni 2006 roku widać Meliksona, który ma dynamikę, ale jeszcze brakuje mu odwagi, aby wziąć na siebie ciężar gry i mijać rywala z taką łatwością jak dziś. Jakby nie wiedział, co zrobić ze swoim talentem. – Późno dojrzałem? Wiecie, wszystko potoczyło się tak szybko. Byłem młody, miałem 17 lat, gdy dostałem się do największych klubów w Izraelu. Nie byłem w stanie udźwignąć tego ciężaru. Sukces uderzył mi do głowy. WIzraelu potrafi ą z młodego zawodnika bardzo szybko zrobić gwiazdę. Przestałem pracować i zapłaciłem za to wysoką cenę – przyznaje gracz Wisły.
Nie miał ofert z poważnego europejskiego klubu
Zagadka Meliksona nie dawała też spokoju dyrektorowi Wisły. Tylko 675 tysięcy euro za tak dobrego piłkarza? Takie okazje zdarzają się jedynie w teorii. Mogło to się wydawać podejrzane.
– Już na samym początku próbowałem się przede wszystkim dowiedzieć, dlaczego nikt wcześniej nie dostrzegł Meliksona. Udało mi się ustalić, że gdy miał 20 lat, dostał konkretną ofertę z Szachtara Donieck (po jednym z turniejów reprezentacji młodzieżowej – przyp. red.). Problem był jednak taki, że on nie czuł się gotowy do wyjazdu z Izraela i ofertę z Ukrainy odrzucił. Ta sytuacja mogła mieć wpływ na to, co się z nim później działo – przedstawia swoją teorię Stan Valckx.
Podejmował złe decyzje, brakowało mu dobrego agenta
Obecny menedżer piłkarza podtrzymuje teorię dyrektora Wisły o nie najszczęśliwszych życiowych wyborach piłkarza. – Maor w ostatnich latach podejmował złe decyzje. Pracował z menedżerem, który był z zawodu prawnikiem. Nie miał zatem odpowiednich kontaktów i nie był mu w stanie pomóc. Dopiero ja potrafi łem to zrobić i wyciągnąłem go z Beer Szewy – wychwala swoje zasługi menedżer Dahan, który z Meliksonem pracuje od roku.
– Do dziś mam z byłym agentem pewne problemy – dodaje Melikson. – Pomógł mi na początku kariery. Dzięki niemu podpisałem kontrakty z dużymi izraelskimi klubami, ale musiałem nawiązać współpracę z kimś innym, by móc zacząć grać na wyższym poziomie. Musiałem stać się egoistą, zacząć myśleć o sobie. Wiedziałem, że chcę wyjechać do Europy i że do tego potrzebuję kogoś takiego jak Dudu Dahan – mówi i przyznaje, że oferty z zagranicy miał za wcześnie. – Byłem młody i głupi. Wybrałem Maccabi Hajfa, bo grało o Ligę Mistrzów – przyznaje Maor.
– Maccabi to jedno, ale potem niepotrzebnie przeszedł do Hapoelu Kfar Saba, klubu, w którym nigdy nie powinien się znaleźć. Miał przecież już 26 lat i w tej sytuacji był to krok do tyłu. Na szczęście to na tyle inteligentny zawodnik, że doskonale zrozumiał, co może mu dać Wisła. Dziś zawdzięcza jej znacznie więcej niż wszystkim klubom, w których grał dotychczas – rozlicza swojego klienta Dahan.
– Moja kariera? To naprawdę skomplikowane, co się stało. To był splot niewłaściwych, niefortunnych decyzji. Traciłem czas, nie będąc w pełni świadom tego skutków. No i dziś mam już prawie 27 lat. Nie jestem młody, ale pocieszam się, że nie jestem też jeszcze taki stary. Próbuję jak najszybciej nadgonić stracony czas – przyznaje rację swemu menedżerowi Melikson.
- Po prostu okazało się, że potrzebował więcej czasu niż inni, by tak mocno zabłysnąć, ale nigdy nie miałem wątpliwości, że to nastąpi - mówi Grant. - Najważniejsze jest to, że on może dziś grać w każdej lidze i to jeden z pięciu czy sześciu najlepszych obecnie piłkarzy z Izraela. W poprzednim tygodniu strzelił dwa gole w meczu Izraela z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Czekałem na ten dzień!
sobota, 20 sierpnia 2011
DYREKTOR SPORTOWY - MOJITO I LOŻA VIP?
Nie ma piłkarzy? Nie ma też specjalistów
Stan na październik 2012:
Legia: Jacek Mazurek (od 30.05.2012 ; wcześniej Marek Jóźwiak - dziś dyrektor wykonawczy ds transferów zawodników)
Lech: Piotr Rutkowski (od 01.03.2012; wcześniej Andrzej Dawidziuk - od 01.06.2011)
Wisła: (kompetencje dyr. sport. ma wiceprezes Jacek Bednarz)
Bełchatów: Kamil Kiereś (od 1.10.2012)
Polonia: Paweł Olczak (od 24.07.2012 ; Wojciech Szala to członek zarządu ds sportowych)
Śląsk: Krzysztof Paluszek (od 27.05.2010 ; wcześniej trener-koordynator)
Widzew: (wcześniej Mateusz Cacek - od 04.10.2010, po Marku Zubie)
Górnik: Krzysztof Maj (od 30.11.2011, połączył funkcje z dyr. wyk, a potem został członkiem zarządu ds sportowych; wcześniej Andrzej Orzeszek, który zajął się akademią jako "Dyrektor Projektu"; wcześniej Tomasz Wałdoch)
Piast:
Zagłębie: Paweł Wojtala (09.10.2012)
Pogoń: Grzegorz Smolny (i wiceprezes)
Ruch: Mirosław Mosór
Jagiellonia: Cezary Kulesza
Korona: Jarosław Niebudek
Podbeskidzie: Piotr Sadowski (przez miesiąc w październiku 2012)
Lechia:
(Magazyn Przeglądu Sportowego, 31.06.2011)
Byli zawodnicy, kierownicy drużyn, koordynatorzy ds. młodzieży, syn właściciela, trener bramkarzy, trener Młodej Ekstraklasy bez sukcesów i człowiek znikąd. Tych ludzi w ekstraklasie wciśnięto w garnitur dyrektora sportowego. Zmieścili się, bo w Polsce w roli odpowiedzialnych za transfery piłkarzy mieści się każdy. Za budowę drużyn piłkarskich często odpowiadają u nas osoby przypadkowe, bez doświadczenia i na dodatek źle opłacane.
Gdy niedoświadczony Marek Jóźwiak pracuje za pensję skauta, dyrektor sportowy Sturmu Graz zarabia 70 tysięcy euro miesięcznie. We Włoszech to też najważniejsza funkcja w piłce. Tam, aby zostać dyrektorem sportowym trzeba przejść 90-godzinny kurs i zdobyć licencję. W Polsce certyfikatów nie ma. Nieraz wystarczą połyskujące buty i trzy języki - dwa w butach i jeden w buzi. Problem jest poważny - na rynku nie ma wielu sprawdzonych fachowców.
Najtrudniejsza praca w futbolu
Idealna kandydatura na dyrektora sportowego mogłaby wyglądać tak - były uczciwy piłkarz ekstraklasy, z międzynarodowym doświadczeniem i wykształceniem prawniczym, który po zakończeniu kariery zajmuje się trenerką, następnie para się menedżerką, potem skautingiem. Skoro w Polsce przez całe lata wygrywano poza boiskiem, w klubach nikt nie rozwijał skautingu, a niewielu odważyło się zająć menedżerką – garnitur dyrektora musi naprawdę uwierać.
Dyrektor sportowy z założenia ma być postacią otrzaskaną w futbolu, bo odpowiada za wiele sfer - transfery, szkółkę piłkarską i skauting. Ale nie tylko doraźny, na potrzeby pierwszego zespołu, lecz również młodzieżowy pod określone priorytety. Ma zapobiec sytuacji, gdy w całym klubie gra piętnastu środkowych pomocników i ledwie dwóch lewych obrońców. Dyrektor ma być strażnikiem koncepcji rozwoju drużyny i powiernikiem wszystkich klubowych tajemnic, odpowiadać za cały wieloletni projekt. Być przełożonym trenera i zwierzchnikiem szefa skautingu.
- Dlatego to najtrudniejsza praca, z jaką spotkałem się w futbolu - mówi wprost Andrzej Czyżniewski, działający w piłce od 40 lat, człowiek z ogromnym doświadczeniem - były bramkarz, sędzia, trener bramkarzy w reprezentacji Polski i Amice, menedżer piłkarski, skuteczny szef skautingu w Lechu Poznań, z bagażem życiowych przeżyć, który… i tak zanotował ostatnio spadek z Arką.
- Możemy narobić się, jak psy, pracować 24 godziny na dobę, wracać do domu i wciąż wysyłać faksy, ale i tak nic z tego nie mieć. Mimo iż wydaje mi się, że mam olbrzymie doświadczenie, to zdarzają mi się sytuacje, gdy wciąż coś mnie zaskakuje. "Ach, tego nie wiedziałeś" - mówię sobie. Cały czas wydaje mi się, że dalej muszę się uczyć. To pożerająca, wysysająca czas i energię praca - kręci głową i spogląda na telefon. Rozmawiamy ledwie od kilkunastu minut, gdy na ekranie wyświetlają się trzydzieści cztery nieodebrane połączenia.
- Po dwóch miesiącach takiej harówy człowiekowi wydaje się, że nic, tylko nadchodzą same problemy. Najchętniej by się spakowało i dało nogę - przyznaje Jacek Bednarz, były piłkarz, z wykształceniem prawniczym, wiedzą, z kilkoma dużymi sukcesami transferowymi, kapitalnym rezultatem finansowym (ściągniętych przez niego Marcelo, Juniora Diaza, Łukasza Fabiańskiego i Dawida Janczyka sprzedano za 12 milionów euro). Mimo to już dwa razy musiał odejść z pracy, z Legii i Wisły.
- To nie jest łatwa robota dlatego że cały czas jest się ocenianym. Człowiek się zaperza, widzi dookoła siebie wrogów zamiast rozmawiać - przypomina sobie Bednarz. - Tłumaczy mnie, choć nie usprawiedliwia, że człowieka wrzucają na głęboką wodę i czasem on się szamocze, zamiast płynąć do mety przypomina ratowanie się przed utonięciem.
Nosisz wodę, w Polsce będziesz dyrektorem
Mało kto jest w stanie sobie poradzić w tym zawodzie. To nie przypadek, że na całym świecie najskuteczniejsi okazują się byli menedżerowie. Znają wszystkie sztuczki i rynek, potrafią szanować pieniądze, gdyż latami pracowali na własny rachunek. Notujący najwięcej celnych strzałów na polskim rynku Holender Stan Valckx z Wisły Kraków - były dyrektor sportowy PSV - zanim został wciągnięty w wir tej pracy w Eindhoven, przez kilka lat parał się właśnie menedżerką. Nim Frank Arnesen objął funkcję dyrektora sportowego Chelsea, przez wiele lat pełnił w tym klubie funkcję szefa skautingu, a wcześniej pół życia spędził w PSV w kilku rolach, w tym jako asystent trenera.
Damien Comolli najpierw był piłkarzem, potem trenerem juniorów AS Monaco, zdobył wykształcenie prawnika, przez 7 lat doglądał dla Arsenalu talentów na całym świecie. Pracował jako dyrektor techniczny Saint Etienne, gdy zaproponowano mu przejęcie obowiązków od Arnesena w Tottenhamie (dziś jest w Liverpoolu).
Jak porównać takie rozmaite doświadczenie z wprawą Marcina Szymczyka z GKS Bełchatów, który jeszcze rok temu podnosił tabliczkę do zmiany, jako kierownik drużyny, Tomasza Rząsy - z boiska przeniesionego prosto do gabinetu Cracovii, Andrzeja Orzeszka - trenera ME bez wyników, dyrektora Górnika, Jarosława Niebudka - kieleckiego człowieka znikąd, Jana de Zeeuwa – byłego dyrektora w reprezentacji, eksperta w handlu truskawkami, czy Mateusza Cacka - 26-letniego syna właściciela Widzewa Łódź, którego wcześniejszy związek z piłką ograniczył się do publikacji artykułów na nieoficjalnej stronie Legii Warszawa? Tworzą oni urocze zbiegowisko przypadkowych ludzi ekstraklasy, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z profesjonalnym transferowaniem piłkarzy. W Śląsku tą pracą zajął się Krzysztof Paluszek, koordynator ds. młodzieży. Gdy Zagłębie wybrało dyrektora, został nim Rafał Helbik – wprawdzie menedżer piłkarski z licencją, ale początkujący.
Jak niewielki wybór mają właściciele polskich klubów świadczy przykład zatrudnienia Andrzeja Dawidziuka – kompetentnego szefa szkółki bramkarskiej i trenera bramkarzy, który został od razu wrzucony na głęboką wodę, mianowano go dyrektorem sportowym Lecha. Zmienił Marka Pogorzelczyka – on z kolei zrobił karierę Nikodema Dyzmy. Przebył niesamowitą drogę od lakiernika poprzez kierownika drużyny do osoby odpowiedzialnej za strategię rozwoju wielkiego klubu.
W Europie byłoby to nie do pomyślenia. Jedynym odstępstwem ostatnich lat był Alessio Secco – Włoch zajmował się noszeniem wody mineralnej i podawaniem karteczki ze zmianami, gdy mianowano go dyrektorem sportowym wielkiego Juventusu. Nie dał rady – odszedł skompromitowany słabymi transferami. Bo w tej pracy nie ma miejsca na uczenie się na błędach. Wcale nie jest też miło, łatwo i przyjemnie, jak wielu fałszywie wyobraża sobie ten fach. Robota dyrektora sportowego nie polega na sączeniu drinków w loży VIP. Istotnych jest mnóstwo detali.
- Po swoich doświadczeniach uznałem, że dyrektorem powinna być właśnie osoba, która ma bardzo duże zaufanie właściciela i zarządu - przyznaje Bednarz.
- Ile może dyrektor będzie zależało od tego, jaką ma osobowość, poziom profesjonalizmu i od specyfiki miejsca. Kompetencje dyrektora w Poznaniu, Warszawie i Krakowie są inne. Determinują je relacje osobiste z trenerem, właścicielem, zarządem, decydują o spektrum jego możliwości. Widać to na przykładzie Waltera Sabatiniego, którego rola w Lazio była bardzo ograniczona przez trenera, a w Palermo to właściciel był czynnikiem, z którym musiał się liczyć. Z kolei Giuseppe Marotta otrzymał w Juventusie olbrzymią swobodę od właściciela na bazie swoich wieloletnich sukcesów w pracy w Sampdorii Genua, gdzie był buforem między prezesem a trenerem. Dziś jego rola przypomina wręcz wiceprezesa, który może decydować praktycznie o wszelkich aspektach funkcjonowania klubu – opisuje Bednarz.
Frank Arnesen - do niedawna pełniący funkcję dyrektora w Chelsea - tak widzi swoją rolę: “To taki element klubowej układanki, której nie można poruszyć. To puzzel, którego się nie wyjmuje, by budowla nie runęła. Problemy w klubie piłkarskim zaczynają się bowiem w przypadku odejścia trenera, którego obarczono odpowiedzialnością za wszystko i który do nowego miejsca pracy ciągnie ze sobą szefa skautingu. Klub traci wiedzę, którą zdobywano długie lata, przychodzi nowy człowiek, wydaje duże pieniądze i zazwyczaj podąża w zupełnie innym kierunku. Funkcję dyrektora sportowego powołano by nie dopuścić do takich sytuacji. Dlatego PSV Eindhoven zatrudniało przez 45 lat około 25 trenerów i tylko trzech dyrektorów sportowych.” W Polonii Warszawa w ostatnich dwóch latach funkcję pełniło pięciu dyrektorów. Szefem skautingu był aktywny menedżer piłkarski. Dziś za transfery odpowiada trener.
Rozkurz ekstraklasy
Podstawą oceny przydatności dyrektora są przede wszystkim zakupy gotówkowe. W przypadku wydawania kwot na poziomie kilkuset tysięcy euro, liczba dobrych transferów powinna być na poziomie 70%. Jak wiele wnosi uporządkowana struktura pokazuje porównanie ostatnich transferów Wisły. Na zimowe i letnie transfery od pół roku pracowało parę osób. Z kolei latem 2010 przy podejmowaniu decyzji krakowianie posiłkowali się tylko opinią agentów, materiałem filmowym i pojedynczymi obserwacjami Zdzisława Kapki. A klub sprowadził kilka nieprzemyślanych nabytków…
- W gospodarce socjalistycznej istniał… rozkurz. Kierowca, który wiózł szklane butelki, musiał po drodze coś rozbić, skoro jechał po dziurach. To samo jest w piłce. Bardzo dobrze by było, żeby wszystkie transfery były trafione, ale może się przecież zdarzyć, że zaliczymy wpadkę - przyznaje Czyżniewski i sugeruje, że 3 na 5 transferów spośród darmowych musi się sprawdzić, choć nie jest źle, gdy proporcje wynoszą 50 na 50.
– Będę się zastanawiał, czy dobrze to robię, jeśli na pięć darmowych transferów wypali tylko jeden. Jeśli przytrafi mi się pięć niewypałów na pięć, to powinienem spróbować jeszcze raz i gdy nie odbuduję proporcji do poziomu 50% na 50%, nie pozostaje mi nic innego niż złożyć wypowiedzenie z pracy i powiedzieć sobie: „Stary, nie nadajesz się do tej roboty, nie masz o tym pojęcia” - mówi Czyżniewski, który po spadku najprawdopodobniej otrzyma szansę odbudowy proporcji. Tym razem tanimi, młodymi Polakami, a nie obcokrajowcami z kartą na ręku.
Kluby w Polsce są skazane na podszepty agentów – często bardzo pomocne, ale nierzadko nieobiektywne. Niewielu właścicieli decyduje się bowiem na wydanie kilkuset tysięcy euro rocznie na podróże i wyselekcjonowanie piłkarzy, których łączna cena wyniesie maksimum półtora miliona. Biedne kluby stać na pojedyncze obserwacje na Łotwie i w Estonii, po których trzeba natychmiast podejmować decyzję. Ryzyko popełnienia błędu jest wówczas ogromne.
- Jako szef skautingu w Lechu na którejś z peruwiańskich obserwacji dostrzegłem kolumbijskiego zawodnika o nazwisku Chiara. On na moich oczach strzelił trzy gole! – Czyżniewski przytacza historię.
- Gdybym miał dokonywać oceny na podstawie tego jednego meczu, brałbym go w ciemno. Myślałem wtedy: "Zarobimy na nim miliony!". Całe moje jestestwo odwodziło mnie od tego: “Czyżyk, to nie jest tak, że to jest możliwe by taki zawodnik wciąż grał w Peru”, ale pozostawałem pod ogromnym wrażeniem. Po powrocie z Peru zacząłem zbierać informacje i okazało się, że ten zawodnik przez poprzednie dwa lata nie zdobył ani jednej bramki! Wrażenie, jakie pozostawił po jednym występie było tak silne, że w kolejnych latach powracałem do niego, ale on dalej pozostał z tymi trzema bramkami na koncie... To pokazuje jak bardzo można się pomylić, gdy dysponuje się tylko jedną możliwością obserwacji. A na przykład w Arce na więcej nas nie stać.
W profesjonalnych klubach dąży się do tego by maksymalnie ograniczyć ryzyko. Szef skautingu Arsenalu Steve Rowley chował się nawet w lesie za konarami drzew, by obejrzeć, jak Thomas Vermaelen radzi sobie z grą w powietrzu w trakcie treningu reprezentacji Belgii. Wiele klubów angielskich zawyrokowało wcześniej, że jest za niski. W Polsce też by się pomylili. Tu wciąż transfery robi się głównie w oparciu o zapis meczów nagranych na płytach DVD i jedną-dwie obserwacje na żywo. O standardy w Europie zapytaliśmy Stana Valckxa:
– Przypominam sobie rozmowę ze skautem belgijskiego klubu. Obserwowaliśmy tego samego piłkarza. Belg marudził, narzekał. Pytam więc: Ile razy go oglądaliście? Powiedział, że to już siedemnasty raz i wciąż nie są pewni!
(Nie)jasna struktura
W kilku klubach polskiej ekstraklasy zdecydowano się więc na alternatywną, lecz czytelną formułę – nacisk położono na usprawnienie podejmowania decyzji, nie mając siatki skautingu. Trwa ono tam, gdzie ośrodków decyzyjnych jest więcej, więc ich mnożenia, w tym konfliktów między dyrektorem a trenerem, postanowiono uniknąć w Jagiellonii i Lechii. Władzę absolutną dzierży trener Tomasz Kafarski (Gdańsk) i właściciel Cezary Kulesza (Białystok), który wykonuje telefon do zaprzyjaźnionego piłkarz z prośbą o opinie i podejmuje błyskawiczną decyzję. Na razie jakoś to działa…
Bednarz:
- Nie ma jednej recepty na sukces, ale struktura musi być jasna. Jeśli do zarządzania wprowadza się komplikacje, dwa ośrodki decyzyjne, powstaje konkurencja wewnątrz. Jeśli trener zaczyna myśleć, że lepiej wyda pieniądze niż ten łamaga dyrektor, to powstaje ślepa ulica do tego, że można się gdzieś zapędzić, gdzie tylko jest mrok dookoła i znikąd pomocy.
Czyżniewski się zgadza: - Tam gdzie trener ma wszystko do powiedzenia w klubie zostają rachunki do zapłacenia. Przychodzi następny i ściąga kolejnych. „Ja to mam zawodników! Tych trzeba wymienić”. Prezesi często dają się na to nabrać, a trenerzy sprowadzają swoich, żeby mieć lekko, łatwo i przyjemnie. Jestem też przekonany, że w wielu polskich klubach menedżerowie wciskają zawodników poprzez działkowanie się z dyrektorem, a często prezesi nawet o tym nie wiedzą - Czyżniewski wali prosto z mostu.
- Proszę zwrócić uwagę, że jeśli trener zaakceptuje transfer, to przecież on nawet nie wie, czy piłkarz naprawdę kosztował tyle, ile mówi dyrektor, czy to jednak dyrektor podzielił się kasą z menedżerem. Bardzo irytują mnie sytuacje, gdy na pierwszym spotkaniu agent mówi mi, że jeśli wezmę od niego zawodnika, otrzymam z tego transferu 30 albo 40 procent prowizji, którą klub mu wypłaci. Takie sytuacje przytrafiają się, bo w futbolu można pieniądze w jakiś sposób wyprowadzić – mówi Czyżniewski.
Tu wracamy do punktu wyjścia – nisko opłacany dyrektor, przeniesiony do gabinetu wprost z boiska lub pokoju kierownika i bez pomocy skautów. To potrójne zagrożenie. Wręcz tykająca bomba zegarowa. Wiadomo, że w końcu wybuchnie i rozniesie finanse całego klubu. Takie głośne eksplozje w polskiej ekstraklasie słychać co sezon…
1. STAN VALCKX (Wisła Kraków, od sierpnia 2010)
7 TRANSFERÓW
100% skuteczności GOTÓWKOWE 2/2
66% DARMOWE 2/3 (nieudany: Branco)
0% WYPOŻYCZENIA 0/2 (Siwakow, Boukhari)
Szczwany lis. Doskonale orientuje się w transferowych meandrach. Tajemniczy, nie zdradza swoich planów. Gdy świeżo po powrocie z Brazylii, w której szukał piłkarzy na następny sezon, imponował opalenizną, przekonywał, że nabawił się jej w trakcie... weekendu w Holandii. No bo po co media mają wiedzieć, gdzie był? Kilka lat pracy w roli dyrektora sportowego PSV Eindhoven, doświadczenie z pracy menedżera, kontakty z czasów gry w reprezentacji Holandii (uczestnik mundialu 1994), PSV, Sportignu Lizbona.
2. CEZARY KULESZA (Jagiellonia, od stycznia 2008)
48 TRANSFERÓW
56% DARMOWE: 13/23
61% PŁATNE: 11/18
+ 3 ZA WCZEŚNIE
50% WYPOŻYCZENIA: 2/4
Kulesza, jeden z właścicieli klubu i jej prezes, to człowiek, który konsekwentnie angażuje się w transfery klubu i sprawuje pieczę nad całością. Czasem przyłoży piłkarzowi po schabach, a innym razem podejmie szybką decyzję i piłkarz trafi do Białegostoku, a nie do konkurencji. Wystarczy błyskawiczny telefon do znajomego zawodnika, który ocenia: dobry, czy nie. Dobry? Bierzemy. Szybka analiza sytuacji przekłada się na decyzyjność, rzecz kluczową w biznesie (Kulesza potrzebuje tylko osoby pomocnej, w rodzaju Wiesława Wołoszyna, wiceprezesa ds sportowych). W taki sposób “Jaga” wyprzedziła inne kluby i ściągnęła Tomasza Kupisza czy Roberta Arzumanjana. Największe sukcesy to wskrzeszenie Tomasza Frankowskiego i Kamila Grosickiego. Przy tym zdarza się jej również sporo pomyłek, ale są to transfery o niskim stopniu ryzyka (sumy do 100 tysięcy złotych). Wcześniej za transfery w Białymstoku odpowiadał Jacek Chańko (ściągnął np. Bruno).
3. TOMASZ KAFARSKI (Lechia Gdańsk, lipiec 2009)
TRANSFERY: 18
57% DARMOWE: 4/7 (Dawidowski, Kosznik, Zieńczuk)
77% PŁATNE: 7/9 (Sazankow, Kożans)
50% WYPOŻYCZENIA: 1/2 (Laizans)
Trener Lechii dwa lata temu przejął kompetencje dyrektora sportowego od Radosława Michalskiego. Odtąd zajmuje się transferami. Skuteczny, mozolnie buduje swój zespół. Gdy zimą stracił Huberta Wołąkiewicza, zastąpił go Lewonem Hajrapetjanem. Politykę transferową klubu kompromitują jednak niektóre kandydatury na testowanych piłkarzy (w tym sezonie Lechia przetestowała około 60 piłkarzy!). Z drugiej strony to przecież z nich udało się wyciągnąć Bediego Buvala, czy Abdou Traore. Kafarskiego pomaga w pracy skaut Roman Kaczorek, który wypatrzył Lukę Vucko. Mimo wysokiej skuteczności czasami wydaje się, że Kafarskiemu przydałby się dyrektor sportowy, myślący podobnie do niego, by odciążył trenera od pracy szkoleniowej.
Nie ma piłkarzy? Nie ma też specjalistów
Stan na październik 2012:
Legia: Jacek Mazurek (od 30.05.2012 ; wcześniej Marek Jóźwiak - dziś dyrektor wykonawczy ds transferów zawodników)
Lech: Piotr Rutkowski (od 01.03.2012; wcześniej Andrzej Dawidziuk - od 01.06.2011)
Wisła: (kompetencje dyr. sport. ma wiceprezes Jacek Bednarz)
Bełchatów: Kamil Kiereś (od 1.10.2012)
Polonia: Paweł Olczak (od 24.07.2012 ; Wojciech Szala to członek zarządu ds sportowych)
Śląsk: Krzysztof Paluszek (od 27.05.2010 ; wcześniej trener-koordynator)
Widzew: (wcześniej Mateusz Cacek - od 04.10.2010, po Marku Zubie)
Górnik: Krzysztof Maj (od 30.11.2011, połączył funkcje z dyr. wyk, a potem został członkiem zarządu ds sportowych; wcześniej Andrzej Orzeszek, który zajął się akademią jako "Dyrektor Projektu"; wcześniej Tomasz Wałdoch)
Piast:
Zagłębie: Paweł Wojtala (09.10.2012)
Pogoń: Grzegorz Smolny (i wiceprezes)
Ruch: Mirosław Mosór
Jagiellonia: Cezary Kulesza
Korona: Jarosław Niebudek
Podbeskidzie: Piotr Sadowski (przez miesiąc w październiku 2012)
Lechia:
(Magazyn Przeglądu Sportowego, 31.06.2011)
Byli zawodnicy, kierownicy drużyn, koordynatorzy ds. młodzieży, syn właściciela, trener bramkarzy, trener Młodej Ekstraklasy bez sukcesów i człowiek znikąd. Tych ludzi w ekstraklasie wciśnięto w garnitur dyrektora sportowego. Zmieścili się, bo w Polsce w roli odpowiedzialnych za transfery piłkarzy mieści się każdy. Za budowę drużyn piłkarskich często odpowiadają u nas osoby przypadkowe, bez doświadczenia i na dodatek źle opłacane.
Gdy niedoświadczony Marek Jóźwiak pracuje za pensję skauta, dyrektor sportowy Sturmu Graz zarabia 70 tysięcy euro miesięcznie. We Włoszech to też najważniejsza funkcja w piłce. Tam, aby zostać dyrektorem sportowym trzeba przejść 90-godzinny kurs i zdobyć licencję. W Polsce certyfikatów nie ma. Nieraz wystarczą połyskujące buty i trzy języki - dwa w butach i jeden w buzi. Problem jest poważny - na rynku nie ma wielu sprawdzonych fachowców.
Najtrudniejsza praca w futbolu
Idealna kandydatura na dyrektora sportowego mogłaby wyglądać tak - były uczciwy piłkarz ekstraklasy, z międzynarodowym doświadczeniem i wykształceniem prawniczym, który po zakończeniu kariery zajmuje się trenerką, następnie para się menedżerką, potem skautingiem. Skoro w Polsce przez całe lata wygrywano poza boiskiem, w klubach nikt nie rozwijał skautingu, a niewielu odważyło się zająć menedżerką – garnitur dyrektora musi naprawdę uwierać.
Dyrektor sportowy z założenia ma być postacią otrzaskaną w futbolu, bo odpowiada za wiele sfer - transfery, szkółkę piłkarską i skauting. Ale nie tylko doraźny, na potrzeby pierwszego zespołu, lecz również młodzieżowy pod określone priorytety. Ma zapobiec sytuacji, gdy w całym klubie gra piętnastu środkowych pomocników i ledwie dwóch lewych obrońców. Dyrektor ma być strażnikiem koncepcji rozwoju drużyny i powiernikiem wszystkich klubowych tajemnic, odpowiadać za cały wieloletni projekt. Być przełożonym trenera i zwierzchnikiem szefa skautingu.
- Dlatego to najtrudniejsza praca, z jaką spotkałem się w futbolu - mówi wprost Andrzej Czyżniewski, działający w piłce od 40 lat, człowiek z ogromnym doświadczeniem - były bramkarz, sędzia, trener bramkarzy w reprezentacji Polski i Amice, menedżer piłkarski, skuteczny szef skautingu w Lechu Poznań, z bagażem życiowych przeżyć, który… i tak zanotował ostatnio spadek z Arką.
- Możemy narobić się, jak psy, pracować 24 godziny na dobę, wracać do domu i wciąż wysyłać faksy, ale i tak nic z tego nie mieć. Mimo iż wydaje mi się, że mam olbrzymie doświadczenie, to zdarzają mi się sytuacje, gdy wciąż coś mnie zaskakuje. "Ach, tego nie wiedziałeś" - mówię sobie. Cały czas wydaje mi się, że dalej muszę się uczyć. To pożerająca, wysysająca czas i energię praca - kręci głową i spogląda na telefon. Rozmawiamy ledwie od kilkunastu minut, gdy na ekranie wyświetlają się trzydzieści cztery nieodebrane połączenia.
- Po dwóch miesiącach takiej harówy człowiekowi wydaje się, że nic, tylko nadchodzą same problemy. Najchętniej by się spakowało i dało nogę - przyznaje Jacek Bednarz, były piłkarz, z wykształceniem prawniczym, wiedzą, z kilkoma dużymi sukcesami transferowymi, kapitalnym rezultatem finansowym (ściągniętych przez niego Marcelo, Juniora Diaza, Łukasza Fabiańskiego i Dawida Janczyka sprzedano za 12 milionów euro). Mimo to już dwa razy musiał odejść z pracy, z Legii i Wisły.
- To nie jest łatwa robota dlatego że cały czas jest się ocenianym. Człowiek się zaperza, widzi dookoła siebie wrogów zamiast rozmawiać - przypomina sobie Bednarz. - Tłumaczy mnie, choć nie usprawiedliwia, że człowieka wrzucają na głęboką wodę i czasem on się szamocze, zamiast płynąć do mety przypomina ratowanie się przed utonięciem.
Nosisz wodę, w Polsce będziesz dyrektorem
Mało kto jest w stanie sobie poradzić w tym zawodzie. To nie przypadek, że na całym świecie najskuteczniejsi okazują się byli menedżerowie. Znają wszystkie sztuczki i rynek, potrafią szanować pieniądze, gdyż latami pracowali na własny rachunek. Notujący najwięcej celnych strzałów na polskim rynku Holender Stan Valckx z Wisły Kraków - były dyrektor sportowy PSV - zanim został wciągnięty w wir tej pracy w Eindhoven, przez kilka lat parał się właśnie menedżerką. Nim Frank Arnesen objął funkcję dyrektora sportowego Chelsea, przez wiele lat pełnił w tym klubie funkcję szefa skautingu, a wcześniej pół życia spędził w PSV w kilku rolach, w tym jako asystent trenera.
Damien Comolli najpierw był piłkarzem, potem trenerem juniorów AS Monaco, zdobył wykształcenie prawnika, przez 7 lat doglądał dla Arsenalu talentów na całym świecie. Pracował jako dyrektor techniczny Saint Etienne, gdy zaproponowano mu przejęcie obowiązków od Arnesena w Tottenhamie (dziś jest w Liverpoolu).
Jak porównać takie rozmaite doświadczenie z wprawą Marcina Szymczyka z GKS Bełchatów, który jeszcze rok temu podnosił tabliczkę do zmiany, jako kierownik drużyny, Tomasza Rząsy - z boiska przeniesionego prosto do gabinetu Cracovii, Andrzeja Orzeszka - trenera ME bez wyników, dyrektora Górnika, Jarosława Niebudka - kieleckiego człowieka znikąd, Jana de Zeeuwa – byłego dyrektora w reprezentacji, eksperta w handlu truskawkami, czy Mateusza Cacka - 26-letniego syna właściciela Widzewa Łódź, którego wcześniejszy związek z piłką ograniczył się do publikacji artykułów na nieoficjalnej stronie Legii Warszawa? Tworzą oni urocze zbiegowisko przypadkowych ludzi ekstraklasy, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z profesjonalnym transferowaniem piłkarzy. W Śląsku tą pracą zajął się Krzysztof Paluszek, koordynator ds. młodzieży. Gdy Zagłębie wybrało dyrektora, został nim Rafał Helbik – wprawdzie menedżer piłkarski z licencją, ale początkujący.
Jak niewielki wybór mają właściciele polskich klubów świadczy przykład zatrudnienia Andrzeja Dawidziuka – kompetentnego szefa szkółki bramkarskiej i trenera bramkarzy, który został od razu wrzucony na głęboką wodę, mianowano go dyrektorem sportowym Lecha. Zmienił Marka Pogorzelczyka – on z kolei zrobił karierę Nikodema Dyzmy. Przebył niesamowitą drogę od lakiernika poprzez kierownika drużyny do osoby odpowiedzialnej za strategię rozwoju wielkiego klubu.
W Europie byłoby to nie do pomyślenia. Jedynym odstępstwem ostatnich lat był Alessio Secco – Włoch zajmował się noszeniem wody mineralnej i podawaniem karteczki ze zmianami, gdy mianowano go dyrektorem sportowym wielkiego Juventusu. Nie dał rady – odszedł skompromitowany słabymi transferami. Bo w tej pracy nie ma miejsca na uczenie się na błędach. Wcale nie jest też miło, łatwo i przyjemnie, jak wielu fałszywie wyobraża sobie ten fach. Robota dyrektora sportowego nie polega na sączeniu drinków w loży VIP. Istotnych jest mnóstwo detali.
- Po swoich doświadczeniach uznałem, że dyrektorem powinna być właśnie osoba, która ma bardzo duże zaufanie właściciela i zarządu - przyznaje Bednarz.
- Ile może dyrektor będzie zależało od tego, jaką ma osobowość, poziom profesjonalizmu i od specyfiki miejsca. Kompetencje dyrektora w Poznaniu, Warszawie i Krakowie są inne. Determinują je relacje osobiste z trenerem, właścicielem, zarządem, decydują o spektrum jego możliwości. Widać to na przykładzie Waltera Sabatiniego, którego rola w Lazio była bardzo ograniczona przez trenera, a w Palermo to właściciel był czynnikiem, z którym musiał się liczyć. Z kolei Giuseppe Marotta otrzymał w Juventusie olbrzymią swobodę od właściciela na bazie swoich wieloletnich sukcesów w pracy w Sampdorii Genua, gdzie był buforem między prezesem a trenerem. Dziś jego rola przypomina wręcz wiceprezesa, który może decydować praktycznie o wszelkich aspektach funkcjonowania klubu – opisuje Bednarz.
Frank Arnesen - do niedawna pełniący funkcję dyrektora w Chelsea - tak widzi swoją rolę: “To taki element klubowej układanki, której nie można poruszyć. To puzzel, którego się nie wyjmuje, by budowla nie runęła. Problemy w klubie piłkarskim zaczynają się bowiem w przypadku odejścia trenera, którego obarczono odpowiedzialnością za wszystko i który do nowego miejsca pracy ciągnie ze sobą szefa skautingu. Klub traci wiedzę, którą zdobywano długie lata, przychodzi nowy człowiek, wydaje duże pieniądze i zazwyczaj podąża w zupełnie innym kierunku. Funkcję dyrektora sportowego powołano by nie dopuścić do takich sytuacji. Dlatego PSV Eindhoven zatrudniało przez 45 lat około 25 trenerów i tylko trzech dyrektorów sportowych.” W Polonii Warszawa w ostatnich dwóch latach funkcję pełniło pięciu dyrektorów. Szefem skautingu był aktywny menedżer piłkarski. Dziś za transfery odpowiada trener.
Rozkurz ekstraklasy
Podstawą oceny przydatności dyrektora są przede wszystkim zakupy gotówkowe. W przypadku wydawania kwot na poziomie kilkuset tysięcy euro, liczba dobrych transferów powinna być na poziomie 70%. Jak wiele wnosi uporządkowana struktura pokazuje porównanie ostatnich transferów Wisły. Na zimowe i letnie transfery od pół roku pracowało parę osób. Z kolei latem 2010 przy podejmowaniu decyzji krakowianie posiłkowali się tylko opinią agentów, materiałem filmowym i pojedynczymi obserwacjami Zdzisława Kapki. A klub sprowadził kilka nieprzemyślanych nabytków…
- W gospodarce socjalistycznej istniał… rozkurz. Kierowca, który wiózł szklane butelki, musiał po drodze coś rozbić, skoro jechał po dziurach. To samo jest w piłce. Bardzo dobrze by było, żeby wszystkie transfery były trafione, ale może się przecież zdarzyć, że zaliczymy wpadkę - przyznaje Czyżniewski i sugeruje, że 3 na 5 transferów spośród darmowych musi się sprawdzić, choć nie jest źle, gdy proporcje wynoszą 50 na 50.
– Będę się zastanawiał, czy dobrze to robię, jeśli na pięć darmowych transferów wypali tylko jeden. Jeśli przytrafi mi się pięć niewypałów na pięć, to powinienem spróbować jeszcze raz i gdy nie odbuduję proporcji do poziomu 50% na 50%, nie pozostaje mi nic innego niż złożyć wypowiedzenie z pracy i powiedzieć sobie: „Stary, nie nadajesz się do tej roboty, nie masz o tym pojęcia” - mówi Czyżniewski, który po spadku najprawdopodobniej otrzyma szansę odbudowy proporcji. Tym razem tanimi, młodymi Polakami, a nie obcokrajowcami z kartą na ręku.
Kluby w Polsce są skazane na podszepty agentów – często bardzo pomocne, ale nierzadko nieobiektywne. Niewielu właścicieli decyduje się bowiem na wydanie kilkuset tysięcy euro rocznie na podróże i wyselekcjonowanie piłkarzy, których łączna cena wyniesie maksimum półtora miliona. Biedne kluby stać na pojedyncze obserwacje na Łotwie i w Estonii, po których trzeba natychmiast podejmować decyzję. Ryzyko popełnienia błędu jest wówczas ogromne.
- Jako szef skautingu w Lechu na którejś z peruwiańskich obserwacji dostrzegłem kolumbijskiego zawodnika o nazwisku Chiara. On na moich oczach strzelił trzy gole! – Czyżniewski przytacza historię.
- Gdybym miał dokonywać oceny na podstawie tego jednego meczu, brałbym go w ciemno. Myślałem wtedy: "Zarobimy na nim miliony!". Całe moje jestestwo odwodziło mnie od tego: “Czyżyk, to nie jest tak, że to jest możliwe by taki zawodnik wciąż grał w Peru”, ale pozostawałem pod ogromnym wrażeniem. Po powrocie z Peru zacząłem zbierać informacje i okazało się, że ten zawodnik przez poprzednie dwa lata nie zdobył ani jednej bramki! Wrażenie, jakie pozostawił po jednym występie było tak silne, że w kolejnych latach powracałem do niego, ale on dalej pozostał z tymi trzema bramkami na koncie... To pokazuje jak bardzo można się pomylić, gdy dysponuje się tylko jedną możliwością obserwacji. A na przykład w Arce na więcej nas nie stać.
W profesjonalnych klubach dąży się do tego by maksymalnie ograniczyć ryzyko. Szef skautingu Arsenalu Steve Rowley chował się nawet w lesie za konarami drzew, by obejrzeć, jak Thomas Vermaelen radzi sobie z grą w powietrzu w trakcie treningu reprezentacji Belgii. Wiele klubów angielskich zawyrokowało wcześniej, że jest za niski. W Polsce też by się pomylili. Tu wciąż transfery robi się głównie w oparciu o zapis meczów nagranych na płytach DVD i jedną-dwie obserwacje na żywo. O standardy w Europie zapytaliśmy Stana Valckxa:
– Przypominam sobie rozmowę ze skautem belgijskiego klubu. Obserwowaliśmy tego samego piłkarza. Belg marudził, narzekał. Pytam więc: Ile razy go oglądaliście? Powiedział, że to już siedemnasty raz i wciąż nie są pewni!
(Nie)jasna struktura
W kilku klubach polskiej ekstraklasy zdecydowano się więc na alternatywną, lecz czytelną formułę – nacisk położono na usprawnienie podejmowania decyzji, nie mając siatki skautingu. Trwa ono tam, gdzie ośrodków decyzyjnych jest więcej, więc ich mnożenia, w tym konfliktów między dyrektorem a trenerem, postanowiono uniknąć w Jagiellonii i Lechii. Władzę absolutną dzierży trener Tomasz Kafarski (Gdańsk) i właściciel Cezary Kulesza (Białystok), który wykonuje telefon do zaprzyjaźnionego piłkarz z prośbą o opinie i podejmuje błyskawiczną decyzję. Na razie jakoś to działa…
Bednarz:
- Nie ma jednej recepty na sukces, ale struktura musi być jasna. Jeśli do zarządzania wprowadza się komplikacje, dwa ośrodki decyzyjne, powstaje konkurencja wewnątrz. Jeśli trener zaczyna myśleć, że lepiej wyda pieniądze niż ten łamaga dyrektor, to powstaje ślepa ulica do tego, że można się gdzieś zapędzić, gdzie tylko jest mrok dookoła i znikąd pomocy.
Czyżniewski się zgadza: - Tam gdzie trener ma wszystko do powiedzenia w klubie zostają rachunki do zapłacenia. Przychodzi następny i ściąga kolejnych. „Ja to mam zawodników! Tych trzeba wymienić”. Prezesi często dają się na to nabrać, a trenerzy sprowadzają swoich, żeby mieć lekko, łatwo i przyjemnie. Jestem też przekonany, że w wielu polskich klubach menedżerowie wciskają zawodników poprzez działkowanie się z dyrektorem, a często prezesi nawet o tym nie wiedzą - Czyżniewski wali prosto z mostu.
- Proszę zwrócić uwagę, że jeśli trener zaakceptuje transfer, to przecież on nawet nie wie, czy piłkarz naprawdę kosztował tyle, ile mówi dyrektor, czy to jednak dyrektor podzielił się kasą z menedżerem. Bardzo irytują mnie sytuacje, gdy na pierwszym spotkaniu agent mówi mi, że jeśli wezmę od niego zawodnika, otrzymam z tego transferu 30 albo 40 procent prowizji, którą klub mu wypłaci. Takie sytuacje przytrafiają się, bo w futbolu można pieniądze w jakiś sposób wyprowadzić – mówi Czyżniewski.
Tu wracamy do punktu wyjścia – nisko opłacany dyrektor, przeniesiony do gabinetu wprost z boiska lub pokoju kierownika i bez pomocy skautów. To potrójne zagrożenie. Wręcz tykająca bomba zegarowa. Wiadomo, że w końcu wybuchnie i rozniesie finanse całego klubu. Takie głośne eksplozje w polskiej ekstraklasie słychać co sezon…
1. STAN VALCKX (Wisła Kraków, od sierpnia 2010)
7 TRANSFERÓW
100% skuteczności GOTÓWKOWE 2/2
66% DARMOWE 2/3 (nieudany: Branco)
0% WYPOŻYCZENIA 0/2 (Siwakow, Boukhari)
Szczwany lis. Doskonale orientuje się w transferowych meandrach. Tajemniczy, nie zdradza swoich planów. Gdy świeżo po powrocie z Brazylii, w której szukał piłkarzy na następny sezon, imponował opalenizną, przekonywał, że nabawił się jej w trakcie... weekendu w Holandii. No bo po co media mają wiedzieć, gdzie był? Kilka lat pracy w roli dyrektora sportowego PSV Eindhoven, doświadczenie z pracy menedżera, kontakty z czasów gry w reprezentacji Holandii (uczestnik mundialu 1994), PSV, Sportignu Lizbona.
2. CEZARY KULESZA (Jagiellonia, od stycznia 2008)
48 TRANSFERÓW
56% DARMOWE: 13/23
61% PŁATNE: 11/18
+ 3 ZA WCZEŚNIE
50% WYPOŻYCZENIA: 2/4
Kulesza, jeden z właścicieli klubu i jej prezes, to człowiek, który konsekwentnie angażuje się w transfery klubu i sprawuje pieczę nad całością. Czasem przyłoży piłkarzowi po schabach, a innym razem podejmie szybką decyzję i piłkarz trafi do Białegostoku, a nie do konkurencji. Wystarczy błyskawiczny telefon do znajomego zawodnika, który ocenia: dobry, czy nie. Dobry? Bierzemy. Szybka analiza sytuacji przekłada się na decyzyjność, rzecz kluczową w biznesie (Kulesza potrzebuje tylko osoby pomocnej, w rodzaju Wiesława Wołoszyna, wiceprezesa ds sportowych). W taki sposób “Jaga” wyprzedziła inne kluby i ściągnęła Tomasza Kupisza czy Roberta Arzumanjana. Największe sukcesy to wskrzeszenie Tomasza Frankowskiego i Kamila Grosickiego. Przy tym zdarza się jej również sporo pomyłek, ale są to transfery o niskim stopniu ryzyka (sumy do 100 tysięcy złotych). Wcześniej za transfery w Białymstoku odpowiadał Jacek Chańko (ściągnął np. Bruno).
3. TOMASZ KAFARSKI (Lechia Gdańsk, lipiec 2009)
TRANSFERY: 18
57% DARMOWE: 4/7 (Dawidowski, Kosznik, Zieńczuk)
77% PŁATNE: 7/9 (Sazankow, Kożans)
50% WYPOŻYCZENIA: 1/2 (Laizans)
Trener Lechii dwa lata temu przejął kompetencje dyrektora sportowego od Radosława Michalskiego. Odtąd zajmuje się transferami. Skuteczny, mozolnie buduje swój zespół. Gdy zimą stracił Huberta Wołąkiewicza, zastąpił go Lewonem Hajrapetjanem. Politykę transferową klubu kompromitują jednak niektóre kandydatury na testowanych piłkarzy (w tym sezonie Lechia przetestowała około 60 piłkarzy!). Z drugiej strony to przecież z nich udało się wyciągnąć Bediego Buvala, czy Abdou Traore. Kafarskiego pomaga w pracy skaut Roman Kaczorek, który wypatrzył Lukę Vucko. Mimo wysokiej skuteczności czasami wydaje się, że Kafarskiemu przydałby się dyrektor sportowy, myślący podobnie do niego, by odciążył trenera od pracy szkoleniowej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)