sobota, 23 października 2010

KIM JEST BOJAN ISAILOVIĆ?



(Bojan Isailović w trakcie treningu reprezentacji Serbii; interwencji przygląda się selekcjoner Radomir Antić)

Już nie dzwonią z Barcelony
(pod tekstem znajdziecie skany z katalońskiego "Sportu" z marca 1999 roku)
("Przegląd Sportowy", 19.10.2010)

- Pewnego dnia moją historię opowiedziałem kolegom z drużyny. Grałem w drugiej lidze serbskiej, zarabiałem grosze za występy na rozpadających się stadionach. Tylko się uśmiechnęli. Nie wierzyli w to, co mi się przed laty przytrafiło. Od tego czasu postanowiłem o tym nie mówić - tłumaczy 30-letni Bojan Isailović. Bramkarz Zagłębia potrzebuje wielu godzin, by się przełamać i opowiedzieć historię swojego życia, w którą nie uwierzyli piłkarze FK Sevojno. Gdy kończy i po raz ostatni padają nazwy Barcelona oraz Liverpool w tonie jego głosu słychać już tylko rozczarowanie.

Był rok 1997. Slobodan Miloszević po raz kolejny został prezydentem Jugosławii, a juniorski zespół Crvenej Zvezdy Belgrad nie miał sobie równych w kraju. Wyjazdy na zagraniczne turnieje były okazją na wyrwanie się z szarej, powojennej rzeczywistości rozpadającego się państwa. Nie brakowało okazji. Elementem wieloletniej strategii FC Barcelona były zaproszenia dla juniorów Crvenej na turnieje międzynarodowe. Katalończycy mieli w tym interes. Mogli na własne oczy przyjrzeć się bałkańskim talentom. W samolocie do Hiszpanii znalazło się miejsce dla 17-letniego Bojana.

- Zagraliśmy z Atletico, Barceloną, Juventusem. Wypadłem fantastycznie. W sześciu meczach nie puściłem gola - wspomina Serb. Po którymś ze spotkań podszedł do niego jeden ze skautów Barcelony Bojan Krkić. Były reprezentant Jugosławii i ojciec dzisiejszej gwiazdy Barcy był pod wrażeniem gry nastolatka.
- „Musisz do nas trafić" - powiedział. Barca obserwowała mnie także w turnieju w Stuttgarcie. Wypadłem w nim dobrze. Podjęto więc decyzję i wysłano Crvenej ofertę - mówi Isailović.
- Wiesz, jak czuje się młody chłopak, którego chce wielki klubu? Jest w siódmym niebie - opowiada lubiński bramkarz.Radość stłumił prezydent belgradzkiego klubu. Zażądał za Isailovicia 4,5 miliona dolarów. - Miałem tylko 17 lat, dopiero zacząłem trenować z pierwszym zespołem. Ta kwota nie była niczym usprawiedliwiona - Serb wspomina początek żmudnych negocjacji, w których uczestniczył Josep Maria Miralles, dyrektor generalny Barcelony i prawa ręka prezydenta Josepa Lluisa Nuneza.

Oba kluby już wcześniej robiły ze sobą interesy. Do Katalonii wypożyczano z Crvenej zdolnych nastolatków. Miralles znał więc doskonale belgradzką mentalność. Miał powiedzieć prezydentowi Crvenej: „Jeśli żądasz 4,5 mln dolarów za 17-latka, który nigdy nie zagrał w pierwszym zespole, to ile chcesz za podstawowego bramkarza?". Serb zaśmiał się: „Dragoslava Jevricia weźcie za darmo. Isailovicia nie dostaniecie za mniej niż cztery i pół". Wściekły dyrektor Barcelony wrócił do Hiszpanii. Po tygodniu przysłał jednak kolejny faks. - Barcelona zgodziła się zapłacić dwa i pół miliona dolarów, ale cała oferta wraz z klauzulami wynosiła 5,3 miliona. Końcowa suma zależna była od liczby meczów w pierwszej i drugiej drużynie. Nie pomogło. Prezydent żądał za mnie od razu całej kwoty - wspomina Isailović.

Negocjacje zrywano i rozpoczynano na nowo. Próby dobicia interesu trwały przez niemal półtora roku. W marcu 1999 roku Katalończycy zdecydowali się użyć fortelu. Miralles uznał, że negocjacje będą łatwiejsze, jeśli młody bramkarz rozpocznie w Barcelonie treningi z pierwszym zespołem i przejdzie testy medyczne. Wysłał więc do klubu z Belgradu zaproszenie dla Isailovicia na tygodniowy pobyt. Serb przyleciał 3 marca 1999 roku i od razu wystąpił w meczu przeciw pierwszemu zespołowi. Barcelona B w składzie z Isailoviciem, Xavim i Puyolem przegrała 2:5. Wybieg Mirallesa na niewiele się jednak zdał. Rozmowy trwały, a dyrektor co tydzień musiał wysyłać faksem prośbę o przedłużenie pobytu młodego bramkarza...

- Kluivert, Rivaldo... Byłem dzieciakiem. Cieszyłem się każdą chwilą na Camp Nou. Doskonale pamiętam, jak bardzo zależało mi na autografach. Powiedziałem o tym panu Krkiciowi. Zabronił mi ich zbierania! Powtarzał: „Załatwię ci, ty nawet nie próbuj! Jesteś w tej chwili graczem pierwszego zespołu, tak samo jak Rivaldo" - Isailović uśmiecha się i wygląda przez okno zniszczonego budynku klubowego Zagłębia Lubin.

Życie pod bombami
24 marca 1999 roku siły NATO rozpoczęły bombardowanie południa Serbii i przesuwały się w kierunku Belgradu. Była to odpowiedź na serbskie represje wobec Albańczyków w Kosowie. Wojna zastała Isailovicia w pokoju hotelowym w Barcelonie. W ciągu godziny urwały się połączenia telefoniczne z krajem, hiszpańska telewizja informowała: „Za dwa dni zostanie zamknięta przestrzeń powietrzna nad Jugosławią". Nikt w Europie nie wiedział, ile potrwa akcja NATO. Isailović podjął decyzję, by jeszcze tego samego dnia wracać do rodziny. Samoloty zbombardowało Belgrad w dniu, w którym wylądował w stolicy. Dokładnie w dniu jego dziewiętnastych urodzin...

- Co to były za „fajerwerki"! Później okazało się, że tak będzie wyglądać nasza codzienność. Od rana nad głowami latały pociski i spadały bomby. W końcu wszyscy przywykliśmy, a ja wróciłem do treningów z Crveną. Bywało tak, że niebo wypełniało się helikopterami, a po chwili centrum miasta zostało zbombardowane. My nie byliśmy już w stanie reagować. Popatrzyliśmy, pośmialiśmy się i kopaliśmy piłkę dalej. Choć wył alarm przeciwlotniczy, to nie ruszaliśmy się z boiska... Barcelona zeszła więc na drugi plan, choć wówczas jeszcze myślałem, że wkrótce wsiądę do samolotu i wrócę do Hiszpanii.

Mając 11 lat Bojan był uczestnikiem najwspanialszego wydarzenia w historii klubu. Podawał piłki podczas półfinału Pucharu Europy. Na trybunach belgradzkiej Marakany 100 tysięcy fanów oglądało rewanżowe spotkanie Crvenej i Bayernu Monachium. Serbski zespół zremisował 2:2 i obronił przewagę z wygranego 2:1 pierwszego meczu. Miesiąc później klub, w którym Isailović zaczynał karierę, zdobył Puchar Europy.
- Życie smakowało wtedy inaczej. Każdy zabijał się o to, by trenować w szkółce Crveny Zvezdy. Nie było mowy o odpuszczeniu treningów - wspomina Isailović. 19 lat później, choć mógł czuć żal do Czerwonej Gwiazdy, odrzucił ofertę z Partizana Belgrad. Wolał wyjechać do Polski niż zagrać dla lokalnego rywala. A przecież Crvena nie dość, że próbowała zbudować roczny budżet na sprzedaży bramkarza do Barcelony i dlatego nigdy nie dogadała się z Hiszpanami, to w końcu nawet... nie dała mu szansy. Zdenerwowany odrzucił w 2001 roku propozycję przedłużenia umowy.

- Do dziś dziwi mnie to, że nigdy nie wystąpił w pierwszym zespole Crvenej - mówi Aleksandar Vuković, wychowanek Partizana. - Wielokrotnie graliśmy przeciw sobie w belgradzkich derbach i Bojan był uznawany za bardzo zdolnego bramkarza. Taki jak dziś wyróżniał się spokojem i opanowaniem. To były mecze juniorów, ale na trybunach zawsze zasiadały tysiące kibiców, a dzień później gazety poświęcały spotkaniu całą szpaltę, wystawiano nam noty - wspomina pomocnik Korony. Wojny tak zubożyły kraj, że każdy chciał wyjechać. Problem Isailovicia polegał na tym, że w Barcelonie już dawno nie było Nuneza i Mirallesa...

Pomógł mu przypadek. Świadkiem na ślubie trenera Barcelony Louisa Van Gaala był Dick Advocaat, przyjaciel i... świadek Paula Stretforda, właściciela agencji menedżerskiej Proactive, z którą Isailović podpisał umowę. Stretford poznał opinię Van Gaala o Serbie i polecił go do Liverpoolu. Przed Isailoviciem otworzyła się druga szansa, Dostał półroczną wizę bez pozwolenia na pracę. Miał trenować i czekać na decyzję ministerstwa spraw wewnętrznych o przyznaniu „work permit". Obywatel kraju, który nie należał do Unii Europejskiej nie mógł liczyć na więcej.

Deja vu z Barcy
- Gdy wszedłem do szatni Liverpoolu przeżyłem deja vu z Barcelony. Znałem te wszystkie twarze, oni nie mieli prawa znać mojej. Chciałem porozmawiać z każdym. Patrzę siedzi sobie Michael Owen. Przypomniałem mu mecz z 1997 roku, gdy Jugosławia grała kwalifikacje do Euro U-17 z Anglią, a Owen błyskawicznie wyleciał z boiska. Ta czerwona kartka oznaczała, że opóźni się jego debiut w pierwszej reprezentacji - wspomina Isailović.

Gerard Houllier i Joe Corrigan, trener bramkarzy w Liverpoolu (w latach 1994-2004 - red) planowali, że Serb będzie zmiennikiem Sandera Westervelda. Akurat miał odejść rezerwowy Pegguy Arphexad.- Powiedzieli mi, że załatwienie "work permit" to błahostka - mówi lubiński bramkarz. Jednak sytuacja coraz bardziej stawała się podobna do tej z Barcelony.
- Trenować w jednym z najlepszych klubów na świecie, lecz nie móc zagrać w oficjalnym meczu? To było straszne. Wystąpiłem w dziesięciu spotkaniach towarzyskich Liverpoolu, na które nie mogły być sprzedawane bilety. W tych płatnych występowali tylko ci, którzy uzyskali zgodę MSW.

Serbowi zabrakło dwóch meczów w reprezentacji U-21 lub jednego w dorosłej kadrze, by dostać pozwolenie na pracę. Młodzieżówka skończyła już eliminacje, a na powołanie do pierwszej nie miał szans, bo nikt w Serbii nie zamierzał mu pójść na rękę. Wymarzony telefon od selekcjonera, który w 2001 roku otworzyłby drogę na Anfield Road, odebrał dopiero siedem lat później. Isailović wyjechał z Liverpoolu, a na Anfield Road trafili Chris Kirkland i Jerzy Dudek...

- Wciąż dzwonią do mnie kluby i menedżerowie. Problem polega na tym, że już nie z Barcelony i Liverpoolu, a z Rosji i Grecji. Życie nauczyło mnie, że muszę być gotowy na to, że dziś jeżdżę dobrym samochodem, ale za miesiąc mogę podróżować autobusem. Pewnie nic już nie zrekompensuje mi tego, co straciłem. Przecież gdybym trafił do jednego z tych wielkich klubów, to moja kariera mogła wyglądać zupełnie inaczej - mówi z żalem Isailović, który czerwiec spędził na mistrzostwach świata w RPA, będąc w trzech meczach reprezentacji Serbii rezerwowym.

(skany z katalońskiego "Sportu" z marca 1999 roku)
(za Isailoviciem świetnia wiosna 2010 na polskich boiskach i przeciętna jesień)

Brak komentarzy: